Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
16 maja 2011
Toczydełko czyli Niki
Zdzisław Rychlik

Oto drugi fragment książki Zdzisława Rychlika pt. "Wspomnienia podróżnika i obserwatora".Osobny rozdział w moim życiu zawodowym stanowi Australia. W okresie poprzedzającym uruchomienie produkcji samochodu cinquecento, kiedy popyt na rynkach Fiata na samochód 126 spadał, a więc i nasz dewizonośny eksport do sieci Fiata obniżył się znacznie, powstała propozycja naszych licencjodawców wykonania restylingu naszego “malucha”. Fiat, chcąc podtrzymać sprzedaż samochodu panda, nie spieszył się z uruchomieniem produkcji cinquecento konkurencyjnego dla pandy.

Oczywiście, wprowadzenie do sprzedaży 3-drzwiowego nowego “malucha” zapewniało okresowy wzrost sprzedaży i przesunięcie “handlowej śmierci” na rynkach zachodniej Europy tego samochodu o dwa, trzy lata. Jednakże nakłady inwestycyjne na przygotowanie tej wersji samochodu 126, przewyższały spodziewany dochód z eksportu na rynki Fiata. Ponieważ nasz licencjodawca nie mógł nam zapewnić zakupu samochodu 126 restyling do swojej sieci w ilości pokrywającej nasze wydatki na inwestycje, zaproponował dyrekcji FSM otwarcie dla “malucha” w starej wersji (tj. 126 face lifting) nowych rynków zbytu, należących dotychczas tylko do Fiata, w celu zwiększenia eksportu dewizowego FSM.

Na nowej liście rynków znalazła się Australia i Nowa Zelandia. Dyrekcja Biura Handlu Zagranicznego była więc pod niezwykłą, ciągłą presją dyrekcji FSM w sprawie zainicjowania eksportu “maluchów” do Australii i Nowej Zelandii. Udało się znaleźć w Niemczech firmę, która posiadała również interesy na antypodach i która była entuzjastą, widząc w eksporcie samochodów 126 do Australii i Nowej Zelandii dobry interes. Oczywiście, było niełatwo przystosować nasze samochody do obowiązujących tam bardzo ostrych norm środowiskowych. Determinacja i wzięcie na siebie kosztów homologacji przez niemiecką firmę doprowadziły w końcu do uzyskania dla “maluchów” paszportu na rynek australijski. W sumie FSM sprzedał na ten rynek około 2000 samochodów. Gdyby ich jakość była lepsza, porównywalna do obecnie( tj. w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku – przyp. autora do drugiego wydania) produkowanej przez Fiat Auto Poland wersji 126 el, to samochód ten stałby się szlagierem w Australii.




Początkowo “maluch” był kupowany chętnie, jako miejskie “toczydełko”, do przemieszczania się po różnych punktach olbrzymich australijskich miast. Głównie kupowali go ludzie, którym nie chodziło o osiągi, a tylko o przystępną cenę zakupu i niskie koszty eksploatacji. Niestety śmierć właścicielki niemieckiej firmy, doprowadziła w efekcie do zaprzestania dalszego eksportu “malucha” na antypody, zwanego tam “niki”.

Nie wchodząc w szczegóły samego “businessu” w Australii, co niewątpliwie znudziłoby Czytelników, chcę w moich wspomnieniach opisać jedynie te ciekawe ze względów krajoznawczych doznania, które, oprócz wielu stresów, przeżyłem w czasie kilkukrotnych pobytów na antypodach na przełomie lat 80. i 90.

Mój pobyt w Australii w sprawach związanych z eksportem “maluchów” przypadł na wiosnę 1988 roku. Nie był to jednak pierwszy pobyt na tym kontynencie. Jak wspominałem wcześniej, odwiedziłem już Australię w 1979 roku, ale wtedy nie miałem okazji być w Melbourne. Melbourne to olbrzymi zlepek małych osiedli, które teraz zintegrowały się w jedno olbrzymie miasto. Miasto leży nad zatoką, a jednocześnie w górach. Aby przejechać to miasto z jednego krańca na drugi, to trzeba przebyć więcej niż 100 kilometrów. Większość zabudowy to niskie domy w centralnych częściach poszczególnych dzielnic, a reszta to mnóstwo budynków wolnostojących w ogrodach. Jest bardzo pięknie i zielono. W samym centrum, mającym zabudowę wysokościową, znajduje się wielka zielona przestrzeń, którą zajmuje jeden z największych na świecie, przepiękny ogród botaniczny. Było to miejsce moich wędrówek dla relaksu w czasie wolnym od pracy. Oryginalny i wspaniale utrzymany drzewostan, kwitnące różnokolorowe krzewy, są niezapomniane. W okolicy ogrodu botanicznego znajduje się pałac gubernatora brytyjskiego i monumentalny pomnik muzeum bohaterów wojen światowych dwudziestego wieku.

W centrum Melbourne, niedaleko ogrodu botanicznego, wybudowano stadion z otwieranym dachem, w którym odbywa się corocznie w styczniu, słynny na świecie, sponsorowany przez australijskiego Forda, turniej tenisowy “Australia Open”. W bliskiej okolicy Melbourne, na przedmieściu Healesville, można zwiedzić sanktuarium dzikich zwierząt (Wild Animals Sanctuary). Jest to coś więcej niż zwykły ogród zoologiczny. Zwierzęta żyją tam w środowisku leśnym, w warunkach zbliżonych do tych, jakie mają na wolności. Są pewne ograniczenia ich swobody, jak na przykład siatki, które nie pozwalają ptakom odlecieć. Nie ma to jednak nic wspólnego z małymi klatkami spotykanymi powszechnie w ogrodach zoologicznych. W tym rezerwacie w Healesville miałem okazję zobaczyć, po raz pierwszy, całe stado misiów koala.


Przyglądałem się im godzinami. Są bardzo śmieszne i zachowują się trochę jak ludzie. Są ciągle na gazie, bo jedzą wyłącznie liście eukaliptusowe. Wielkie gałęzie drzew eukaliptusa dostarcza im codziennie załoga ogrodu. Zrobiłem nagranie kamerą video przedstawiające zachowanie się różnych osobników, zarówno starych jak i młodzieży. W Healesville żyje wiele gatunków zwierząt i ptaków występujących wyłącznie na antypodach. Kilkukrotny pobyt tam był dla mnie jednym z ciekawszych przeżyć w Australii. W Melbourne warto również zwiedzić ogród zoologiczny, ale o wiele ciekawsze jest Healesville.

Wspominam wyprawę samochodem, około 130 km od Melbourne, na Philips Island. Wspaniała przyroda, niezwykłe wybrzeże morskie, pełne dzikich, budzących zgrozę skał, na których rozbijają się fale oceanu, tworząc w słońcu wspaniałe, tęczowe, krótkie jak mgnienie oka, obrazy. Ale główną atrakcją Philips Island jest w ciągu dnia surfing, a po zachodzie słońca lądowanie pingwinów i ich wędrówka do siedzib na wzgórzach wybrzeża. Australijczycy wybudowali w rejonie masowego wyjścia z wody stad pingwinów coś w rodzaju teatru wraz z muzeum, przed którym znajduje się duży parking dla zmotoryzowanych turystów. Trzeba kupić bilet, przy okazji można wewnątrz budynku obejrzeć wiele plansz z informacjami o życiu i zwyczajach pingwinów. Są tu także wypchane ptaki różnych odmian i wielkości, pochodzące z wielu rejonów świata. Przy zakupie biletów codziennie podawana jest informacja, o której dokładnie godzinie pingwiny będą się wyłaniać z fal morskich i lądować na wybrzeżu. Następuje to zawsze niedługo po zachodzie słońca.

Turyści siedzą na specjalnych krzesłach jak w teatrze na piaszczystym w tym miejscu wybrzeżu. Plaża jest lekko oświetlona tak, aby można było dokładnie obserwować wyłaniające się z morskiej piany stadka ptaków. Australijskie pingwiny nie są duże, mają około 40 cm wzrostu, więc w całkowitym zmroku byłyby mało widoczne. Wyłanianie się ptaków z oceanu trwa niedługo, jakieś 15 - 20 minut. Jest wtedy dużo zamieszania, ptaki coś gaworzą między sobą, sprawdzają, czy w poszczególnych grupach są już wszystkie na lądzie, jeżeli nie, to czekają na maruderów. Zdarza się także, że wracają ponownie do wody w poszukiwaniu brakującego członka stada. W końcu maszerują w szeregu, jeden za drugim, w kierunku pagórkowatego, częściowo skalistego, częściowo porośniętego trawą wybrzeża. Tam bezbłędnie trafiają do swoich gniazd, gdzie spędzają noc. Wyglądają maszerując po lądzie bardzo śmiesznie. Chód mają niezgrabny, podobny do kaczego. Znacznie lepiej poruszają się w oceanie, gdzie spędzają na łowach i baraszkowaniu całe dnie. Byłem zachwycony obejrzeniem tego małego fragmentu życia dzikich ptaków w ich naturalnym, chociaż przystosowanym do oglądania przez turystów, środowisku.

Niemniej atrakcyjnym celem wycieczki w pobliże Melbourne jest grupa skał wyłaniających się z oceanu, zwana Apostołami. Jedzie się wybrzeżem w kierunku Adelaidy. Jest to długa wyprawa, zajmująca cały dzień. Warto jednak zobaczyć te monumentalne skały, wyglądające jak kościoły, stojące w niedalekiej odległości od siebie w oceanie, w pobliżu skalistego i urwistego wybrzeża. Wieją tu przeważnie mocne wiatry. Byłem zauroczony malowniczością tego fragmentu wybrzeża. Australijczycy przygotowali w tym miejscu specjalnie wybudowany pomost, z którego można nasycić się wspaniałym widokiem oraz zrobić nagranie kamerą video, czy też wykonać atrakcyjne fotografie.

Bardzo ciekawym i wartym zwiedzenia miejscem niedaleko od Melbourne jest stara kopalnia złota w Ballarat na Sovereign Hill. Dzisiaj już nieczynna. Zarówno kopalnia, jak i miasteczko stanowią muzeum dla turystów. Czas się tutaj zatrzymał. Wydaje się, że znaleźliśmy się w innej epoce. Miasto jest żywe, domy są zamieszkałe, ale otwarte dla turystów. Goszcząc w nich można spróbować potraw gotowanych według przepisów stosowanych w okresie eksploatacji kopalni. Główną, wybrukowaną ulicą jeżdżą stare bryczki ciągnięte przez zaprzęgi konne. Ludność ubrana jest w stroje z tamtych lat. Można wejść do sklepu czy knajpy i czuć się jak w okresie “gorączki złota”. Zwiedza się kopalnię tak urządzoną, jakby była czynna. W płynącej “złotej rzeczce” można bawić się przesiewaniem piasku przez sita tak, jak to robiono w okresie poszukiwania cennego kruszcu.


Oczywiście prawdopodobieństwo znalezienia tu złota jest bliskie zeru. Obok zabytkowego miasteczka i kopalni znajduje się tu nowoczesny budynek, w którym mieści się muzeum. Zgromadzono w nim eksponaty z okresu wydobywania - przeróżne narzędzia, makiety domów górników, opisy historyczne oraz wielką ilość eksponatów wydobytego surowca, jak kawałki skał z żyłami złota i samorodki. W muzeum można również obejrzeć kolekcje złotych monet, pochodzących z różnych krajów świata, w tym także z Polski. Warte zobaczenia są również przedmioty sztuki wykonane ze złota, a przede wszystkim biżuteria. Wizyta w Ballarat to jakby skok w przeszłość. Dzięki doskonałemu urządzeniu tego wielkiego „przedstawienia” odnosi się wrażenie przy odrobinie wyobraźni, że się jest i żyje wraz z nimi w epoce poszukiwaczy złota.

Będąc w Melbourne trudno nie poznać Victoria Market. Jest to największe i najbardziej znane targowisko w mieście. Można tutaj kupić dosłownie wszystko. Bardzo ciekawy jest targ mięsny. Sprzedawcy przekrzykują się w zachwalaniu towaru. Panuje niezwykły hałas. Najgłośniej jest około 13.00, kiedy zakupy zbliżają się do końca. Każdy straganiarz stara się sprzedać towar, aby go nie przechowywać, bo na targu obowiązuje zasada sprzedaży wyłącznie świeżego mięsa. Doświadczeni bywalcy targu przychodzą na zakupy właśnie w tym czasie. Ceny wtedy lecą na łeb, na szyję. Można wtedy zaopatrzyć się w świeże mięso naprawdę tanio. Znajomi rodacy, mieszkający od kilkunastu lat w Melbourne, znają doskonale te “chwyty”.Wśród handlarzy na Victoria Market spotkałem też Polaków. Mają sklep z żywnością. Kupowałem tam również towary z Polski jak dżemy, soki, ciasteczka, sezamki itp.


W Melbourne miałem okazję występować w programie sekcji polskiego radia SBS. Wywiad ze mną prowadziła pani redaktor Halina Zandler, rozmawiając oczywiście o samochodach niki w Australii. Miałem także okazję poznać redaktora Stefana Mrowińskiego, prowadzącego w radiu SBS w Melbourne swój stały program. Spotkałem go w Jindabyne w czasie festiwalu polskich zespołów pieśni i tańca zorganizowanego przez proboszcza parafii rzymsko-katolickiej, Polaka, księdza Włodzimierza Stefańskiego, zwanego przez miejscowych parafian Father Wally. Będąc w Sydney, dowiedziałem się od polskiego konsula o tym festiwalu. Konsul opowiadał mi o księdzu, Polaku, który jest proboszczem w Jindabyne, miejscowości przypominającej położeniem geograficznym polskie Zakopane. Jest tutaj jedynym Polakiem w swojej parafii.

Miejscowość ta jest ośrodkiem sportów zimowych. Leży nad sztucznym jeziorem w pobliżu najwyższych gór Australii i parku krajobrazowego nazwanego przez odkrywcę tych rejonów, Polaka, prof. Strzeleckiego, Parkiem Kościuszki. Obecna nazwa parku brzmi: “Kosciusko Park”. Najwyższym szczytem jest góra Kościuszko, (2230m). W centrum, na dużym zielonym placu wybudowano pomnik prof. Strzeleckiego, upamiętniający jego zasługi dla Australii. Obok pomnika pod gołym niebem odbywał się festiwal.




Pod pomnikiem Strzeleckiego w Jindabyne: od prawej: konsul Grzegorz Pieńkowski, ks. Wally Stefański i młodzież polonijna przy samochodzie Niki

Pogoda dopisywała. Było słonecznie i bardzo gorąco. W lutym jest tu pełnia lata. Konferansjerem był właśnie redaktor Mrowiński, który wspaniale prowadził ten niezwykły dla mnie zjazd Polaków z całego kontynentu. Przeżywałem bardzo mocne chwile wzruszenia, słuchając rodzinnej muzyki i pieśni ludowych w wykonaniu polskiej z pochodzenia, ale w większości urodzonej w Australii młodzieży ubranej w stroje ludowe z poszczególnych regionów naszej ojczyzny. Festiwal rozpoczął się w piątek wieczorem koncertem chopinowskim w kościele w Jindabyne w wykonaniu Macieja Paweli, pianisty, który wyemigrował do Australii wraz z żoną, aktorką z teatru w Zabrzu, w początkach lat 80. Pawela jest rówieśnikiem znanego wszystkim polskiego pianisty Zimmermana, z którym w jednym czasie studiował i występował. Obecnie mieszka w Sydney.


Jolanta Podolski i Maciej Pawela

W ramach koncertu przepięknym mezzosopranem śpiewała po polsku pieśni Chopina Jolanda Podolski, pół-Polka pół-Szkotka, skończyła konserwatorium w Sydney w klasie śpiewu. W rozmowie z nią, stwierdziłem, że nie zna języka polskiego i czuje się Australijką. Pieśni Chopina w języku polskim nauczyła ją pani Pawelowa, żona Macieja. Publiczność koncertu składała się, częściowo, z przybyłych na festiwal Polaków i z miejscowych parafian. Konferansjerkę w dwóch językach, po polsku i po angielsku, prowadzili redaktor Mrowiński, oraz urodzona w Australii, mówiąca płynnie oboma językami, młodziutka Polka. Akustyka kościoła pozwalała na doskonały odbiór muzyki. Nagranie koncertu na taśmie video, jedyne jakie było wykonane przez Jasia Handzlika mojego współpracownika z FSM, z którym przebywałem wtedy w Australii, pomimo że było zrealizowane amatorską kamerą, jest dobre i stanowi dla nas unikalną pamiątkę.

Próbowałem wtedy zaraz po powrocie z Australii zachęcić redaktora z telewizji regionalnej do zrobienia reportażu z tego niezwykłego festiwalu na antypodach. Jednak materiał nie został obejrzany i emisja nie doszła do skutku. Szkoda, że nagrania w postaci kaset video, które do dzisiaj posiadam, obrazujące życie kulturalne Polaków mieszkających na antypodach, a także piękno i uroki australijskiej przyrody, były i są oglądane jedynie w wąskim gronie naszych przyjaciół.

Wracając z festiwalu z Jindabyne do Melbourne, jechaliśmy samochodem wraz z redaktorem Mrowińskim urokliwą, górską drogą, wijącą się wzgórzami wśród zamarłych, srebrzystych lasów. Był to widok nie z tej ziemi... Przepiękny koloryt miały drzewa pozbawione liści. Jest to naturalny proces. Drzewa te wytrzymują w takim stanie wiele lat. Stoją zastygłe w nieskończoności swoich surrealistycznych kształtów. Srebrny krajobraz przypominał jako żywo scenografie Pronaszki. Te zastygłe szkielety drzew, ten srebrny las zmieszany z bardzo głęboką Turnerowską zielenią drzew, tzw. “sponge water trees”( drzewa gąbkowe), tworzy niesamowity widok jakby z innej planety. Szczególnie wieczorem w świetle reflektorów widok jest szokujący, ponieważ drzewa świecą jak zastygłe szkielety.

Patrząc w świetle zachodzącego słońca na jakby oszronione wzgórza i znajdujące się w dole jezioro przypominające Morskie Oko, wydawało się pomimo letniej pogody, jakby to była polska zima, a lasy porastające wzgórza poprószył pierwszy śnieg. Czuliśmy się, jadąc przez tę pustynię śmierci, jak kosmonauci w surrealistycznym filmie. Zwiedzając Australię spotykamy się z niezwykłą, szokującą przyrodą. Gama wrażeń, które się przeżywa zależy oczywiście od indywidualnej wrażliwości człowieka. Ale na pewno nie minę się z prawdą, jeżeli powiem, że dla nikogo tamtejsza przyroda nie może być obojętna.

Zdzisław Rychlik, "Wspomnienia podróżnika i obserwatora"

CDN

Część 3 i ostatnia - wyprawa na Mt Kosciuszko