Trzeci i ostatni fragment książki Zdzisława Rychlika pt "Wspomnienia podróżnika i obserwatora".
Innym razem w drodze z Melbourne, gdzie znajdowała się nasza główna „kwatera”, zajechaliśmy zaproszeni przez księdza Wally na weekend do Jindabyne, skąd wybieraliśmy się potem do Sydney w sprawach służbowych. Celem naszych ponownych odwiedzin była zaplanowana wyprawa na górę Kościuszki - najwyższy szczyt Australii. Na wyprawę umówiliśmy się z księdzem Śnieżkiem, który przebywał na wypoczynku u księdza Wally. Ksiądz Śnieżek, mężczyzna wtedy już po sześćdziesiątce, wyświęcony w Krakowie od wielu lat był misjonarzem w Nowej Gwinei. Człowiek niezwykle skromny, trochę nieśmiały, ale wspaniały umysł i gołębie serce. Uwielbiał wyprawy w góry i chodził po nich jak kozica.
Z Jindabyne, słynnego zwłaszcza w zimie, gdzie zjeżdżają na narty nie tylko miłośnicy białego szaleństwa z Australii, ale także bogaci turyści z Dalekiego Wschodu, a głównie z Japonii, Hong-Kongu i Taiwanu, do miejsca startowego w góry trzeba przebyć, malowniczą górską drogą, odległość około 30 kilometrów. Potem, świeżo zbudowaną przez Szwajcarów kolejką linową, wspięliśmy się na wysokość ponad 2000 m nad poziom morza. Stąd droga prowadziła przez górskie łąki, pełne oryginalnych roślin i kwiatów.
Wzniesienia nie są wielkie, nie odczuwa się specjalnie górskich podejść. Australijczycy, dbający niezwykle o zachowanie środowiska naturalnego w stanie nienaruszonym, wybudowali specjalny trakt o długości około 6 kilometrów wiodący do podnóża Góry Kościuszki.
Jest to chodnik z drobnooczkowej stalowej kratownicy, o szerokości około 2 metrów, wspartej na wielu podporach tak, aby turyści wędrujący po niej nie niszczyli środowiska. Oczywiście naturalne cieki wodne nie są zakłócane przez ruch pieszych. Widoki górskie są podobne jak w Alpach. Niewiele skalistych szczytów, przeważają kopiaste wierzchołki gór. Na sam szczyt najwyższej góry w Australii wychodzi się już zwykłą, górską drogą, ciągnącą się serpentyną, podobną do tej wiodącej na kopiec Kościuszki w Krakowie. Na wierzchołku Góry Kościuszki umieszczona jest tablica upamiętniająca słynnego polskiego podróżnika, profesora Strzeleckiego, który nazwał tę górę imieniem naszego i równocześnie amerykańskiego bohatera narodowego.
"Chodnikiem" od Thredbo na Mt Kosciuszko |
Stara tablica mosiężna - dzisiaj wisi w Ambasadzie RP w Canberra |
W czasie wędrówki pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Początkowo niebo było zakryte ciężkimi, metalowymi chmurami deszczowymi. Wiał mocny, czasem przechodzący w porywisty, wiatr. Było zimno. Widoczność była zmienna. Nad naszymi głowami przechodziły niskie, gęste mgły. Z czasem przejaśniło się i miejscami na krótko wychodziło słońce. Wiatr jednak nie ustawał. Zabrane ze sobą ortalionowe płaszcze i wełniane swetry bardzo się nam przydały. W Jindabyne było ciepło i słonecznie. Nie ma się co dziwić, gdyż w lutym na antypodach jest pełnia lata. W górach powyżej 2000 m klimat jest ostry i przy braku słońca i wietrze jest przenikliwie zimno. Ale nas, rozgrzanych wrażeniami i świadomością, że jako nieliczni Polacy dostąpiliśmy zaszczytu zdobycia najwyższego szczytu w Australii, nic nie mogło zrazić.
Paper daisies czyli stokrotki Adyny |
Jasio utrwalał na taśmie video całą naszą górską przygodę. Na szczycie góry Kościuszki również mój aparat fotograficzny nie próżnował.
Byliśmy bardzo wzruszeni gdy, po wielu namowach nasz nieśmiały z natury ksiądz Śnieżek na górze Kościuszki odśpiewał piosenkę “Krakowiaczek ci ja”. Ogarnęło mnie jakieś dziwne, romantyczne uczucie po uświadomieniu sobie, że tu, na drugim końcu świata, wysoko w górach, my Polacy byliśmy pierwsi i teraz znowu jesteśmy i słuchamy krakowiaka w wykonaniu człowieka, który przed wielu laty opuścił Polskę, aby nauczać wiary w Boga tubylców z Nowej Gwinei, przy czym nic nie stracił ze swojej polskości i patriotyzmu.
W drodze powrotnej pogoda nam dopisała. Zupełnie się rozjaśniło, było dużo słońca, w którym górskie krajobrazy wyglądały szczególnie urokliwie. Byliśmy absolutnie zauroczeni naszą wycieczką.
Innym razem, w drodze z Sydney do Melbourne, postanowiliśmy zahaczyć o Canberrę, stolicę Australii. Wrażenia z dwudniowego pobytu nie mogą być, oczywiście, podstawą do wygłaszania kategorycznych opinii o tym mieście. Uderzyło mnie przede wszystkim to, że miasto nie jest tak rozległe jak kolosy w stylu Melbourne czy Sydney. Centrum miasta jest bardzo nowoczesne. Wiele w nim monumentalnych, bardzo bogatych biurowców, mieszczących urzędy stolicy, oraz firmy, banki itp. Jest wyjątkowo czysto i schludnie. Nad miastem, nieco z boku, na wzgórzu króluje supernowoczesny kompleks budynków stanowiący parlament Australii. Zupełnie unikalne rozwiązania architektoniczne, trawiasty dach parlamentu, na który jedną stroną można pieszo wyjść, bo stanowi jakby przedłużenie trawnika. Bardzo ciekawa, nowoczesna wieża, góruje nad parlamentem. Oficjalne, główne wejście, poprzedzone sadzawką z ciekami wodnymi, jest naprawdę oryginalne.
|
|
|
Wnętrza parlamentu, które są dostępne dla zwiedzających w okresach między sesjami, są nowoczesne, bardzo oryginalne, bogato wyposażone. W hallach i korytarzach można obejrzeć galerie portretów historycznych, przedstawiające postacie z kręgów rządowych, parlamentarnych, jak również gubernatorów brytyjskich. Całość, doskonałą architektonicznie i dopieszczoną wykonawczo, uzupełniają pełne zielonych trawników i drzew wewnętrzne zieleńce. Do kompleksu budowli parlamentu dojeżdża się supernowoczesnymi drogami okalającymi to miejsce. Parlamentarzyści, a także turyści mają do dyspozycji nowoczesny podziemny parking. W czasie naszych odwiedzin na placach w pobliżu parlamentu spotkaliśmy koczującą w namiotach młodzież, która, za pomocą rozwieszonych transparentów protestowała przeciwko nalotom Amerykanów na Irak. Ponadto grupy młodzieży, zaopatrzone w tablice z hasłami antywojennymi i wolnościowymi, protestowały głośno przeciwko wojnie „w gulfie”(w zatoce), która wybuchła właśnie w styczniu 1991, podczas naszego lotu do Australii.
Miałem również okazję, wizytując nasz skład samochodów w Brisbane, zobaczyć to oryginalne miasto. Wybraliśmy się wieczorem do pobliskiego kurortu zwanego Gold Coast, gdzie mieści się monumentalne kasyno, otwarte dla wszystkich, którzy chcą pograć lub tylko je zwiedzić. Zauważyłem, że nie obowiązują tutaj rygory podobne jak w Monte Carlo, czy San Remo. Mnóstwo graczy było ubranych normalnie, bardzo rzadko widziałem wieczorowe stroje. Ten odcinek wybrzeża Australii jest rajem dla turystów, głównie z zagranicy. Pełno tutaj bogatych z Dalekiego Wschodu.
W drodze do Melbourne zatrzymaliśmy się na kilka godzin w małej nadmorskiej miejscowości Eden. Było uroczo. Piaszczysta plaża i wielkie fale oceanu dawały możliwość relaksu w czasie krótkiego wypoczynku. Nie wiem, na ile odwiedzony przez nas Eden ma coś wspólnego z australijskim serialem “Na wschód do Edenu”.
W Melbourne miałem okazje do spotkań z rodakami, którzy wyemigrowali z Polski przed laty. Wart jest wspomnienia mój przyjaciel, Alfred Runowski, którego poznałem w Polsce w 1976 roku. Byłem wtedy w sanatorium w Bieszczadach, w Polańczyku. Pewnego dnia do sanatorium “Metalowiec”, gdzie przebywałem, przywiózł ktoś z zarządu głównego NOT swojego znajomego z Australii na kilkudniowy wypoczynek. Był to Alfred, z którym zaprzyjaźniłem się podczas wspólnych wycieczek samochodowych i pieszych po okolicy. Na moją prośbę rozmawialiśmy po angielsku, co dawało mi trening w tym języku. Rozstając się ze mną, zaprosił mnie do siebie.
Z wizytą u pp. Runowskich w Melbourne |
Piknik z pp. Chodurkami |
Słynne skały - Apostołowie |
Korespondowałem z nim przez lata. Mieszkał w Melbourne z rodziną. Podczas moich wizyt w Melbourne byłem kilkukrotnie gościem w ich domu. Pokazali mi miasto, dużo nasłuchałem się o Polakach w Australii, o nie najlepszych stosunkach panujących wśród Polonii. Fredziu pochodził z Warszawy. Jego rodzice zginęli w getcie. Uratował się cudem i był przybranym dzieckiem Polaków. W Melbourne mieszkała także jego matka, która go wychowała. Zarówno Alfred jak i jego żona i córki, bardzo dbali o nią i często ją odwiedzali. Miło było patrzeć jaka miłość wywiązała się między nimi. Alfred ściągnął matkę do Australii i żyli jak kochająca się prawdziwa, nie przybrana, rodzina.
Odwiedziłem też mieszkającego w Melbourne od 1982 roku, młodszego o 10 lat brata mojego kolegi z Bielska-Białej. Wyemigrował do Australii wraz z rodziną. Był w Polsce naukowcem, skończył SGPIS. Stan wojenny zastał go we Francji , gdzie pracował na uniwersytecie. Dr Gabryś, bo tak się nazywa, jest teraz ekspertem od transportu w Wool Commision, tj. australijskim ministerstwie wełny. Żyją dostatnio, mają ładny dom z basenem, i już nie wrócą do Polski. Córki w 1991 roku uczyły się - starsza studiowała architekturę, a młodsza była jeszcze uczennicą w szkole średniej.
Prawie w tym samym czasie co ja, w marcu 1988 roku, przyleciał do Melbourne były dyrektor fabryki z Wadowic, który dostarczał siłowniki hydrauliczne do firmy australijskiej w Melbourne. Pamiętam jego pierwsze kroki, praktycznie bez znajomości języka angielskiego. Podpisał kontrakt i musiał się zaadaptować. Po trzech latach spotkałem się z nim ponownie. Otworzył własną firmę, sprowadził żonę i córkę. Miałem okazję, podczas mojego ostatniego pobytu w Australii w 1991 roku, spotykać się z nimi kilka razy. Byłem ich gościem w Wielki Piątek, co miało dla mnie duże znaczenie, bo bardzo smutno jest spędzać święta z dala od kraju i rodziny. Gospodarze stworzyli prawdziwie rodzinną atmosferę. Ich córka, ładna dziewczyna, była narzeczoną dobrze prosperującego adwokata, syna słynnego po II wojnie angielskiego biegacza, Clarka. Jak się dowiedziałem później, już sporo po powrocie do Polski, wyszła za niego za mąż. Państwo Chodurkowie sprzedali mieszkanie w Wadowicach i na stałe osiedlili się w Australii.
W czasie ostatniego mojego pobytu w Melbourne w 1991 roku spędziłem u siostry koleżanki mojej żony Bogusławy Janowicz i jej męża, w bardzo rodzinnej polskiej atmosferze, pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. Były polskie tradycyjne potrawy, baranek wielkanocny. Wybraliśmy się do polskiego kościoła na mszę świętą. Czułem się dobrze, na chwilę zapomniałem, że jestem na drugim końcu świata.
Reasumując: wszystkie moje kontakty z Polakami w Australii były miłe i pozostawiły przyjemne wspomnienia. Szkoda tylko, że środowiska emigracyjne Polaków walczą z sobą, brak jest jedności i poczucia solidarności. Największe kontrowersje są między starymi i młodymi emigrantami. Starzy zazdroszczą młodym, przeważnie dobrze wykształconym i znającym angielski, szybkiej kariery. Narzekają - jak oni długo musieli się dorabiać i ile ich to kosztowało wysiłku. Ta słynna Wańkowiczowska bezinteresowna zawiść, brzydka cecha Polaków, jest szczególnie w gronie emigracji polskiej wyraźnie widoczna. To, co napisałem o Polakach w Australii, potwierdziło się już przedtem w moich kontaktach z emigracją w Brazylii, Anglii i USA.
Zdzisław Rychlik, Wspomnienia podróżnika i obserwatora
Część 2 - Toczydełko czyli Niki
Część 1 - Australijskie wspomnienia
Jaka miła niespodzianka - wstęp do serialu
|