Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
19 sierpnia 2005
WSTĄŻKA. Część VIII
Anna Stabrowska

PP.Publikujemy ósmy już odcinek autobiograficznej opowieści Gdańszczanki Anny Stabrowskiej.
Dzisiaj - o działalności księdza Henryka Jankowskiego.
Informacje o Autorce - w dziale Sylwetki Twórców.

*******************************

Początek roku 1970. Czas „kolędy”. W oznaczonym dniu przychodzi ksiądz. Nowy. Wysoki, energiczny. Krótka, wspólna modlitwa. W chwilę później przemierza z kropidłem rozświetlone mieszkanie. Dociera do każdego kąta. To się zdarza po raz pierwszy. Dotąd każda „kolęda” była wg schematu: modlitwa i poświęcenie tego pomieszcznia, w którym podejmowaliśmy kapłana. Potem krótka rozmowa, jakiś zapis w kartotece, życzenia, no i koperta z ofiarą.

Ten nowy wyraźnie odszedł od schematu. Wszedł, a razem z nim zaszumiało, zafurczało, kropidło dotarło do wszystkich kątów. Potem usiadł i powiedział:

- Jestem proboszczem w waszej nowej parafii św.Brygidy.Nazywam się Henryk Jankowski.

Tata rozbawiony otwartością i energią odpowiedział: - Bardzo nam miło księdza gościć. Już doszły nas wieści o nowym , energicznym proboszczu. Ciekawe, jak to się stało, że taki przystojny człowiek został księdzem ?

Nasz nowy proboszcz odpowiedział:

- Pan Bóg plewy nie lubi. - To powiedzonko zrobiło u nas w domu wielką karierę, często je powtarzaliśmy.

Tymczasem rodzice pytali księdza o nową parafię. Dotąd byliśmy pod pieczą Dominikanów. Teraz mamy nową parafię, ale bez kościoła.

To, co otrzymaliśmy w posagu to była świątynia w kompletnej ruinie. Fragmenty murów bez sklepienia, wszystko porośnięte mchem i trawą, a nawet wiotkimi brzozami, które gdzieś wbrew naturze osadziły się hen wysoko na krawędziach i rosły ku zdziwieniu przechodniów.

Ksiądz Jankowski przedstawił swą wizję odbudowy kościoła. Rozmawiano więc o możliwościach odbudowy, o władzy, o pozwoleniach na to, na tamto, jak je zdobyć. Był początek lat 70-tych.

- Będziemy próbowali aż do skutku. I tak powstał schemat postępowania, dziś powszechnie znany.

- Spróbujemy zacząć od zbudowania części. Na przykład na początek powstanie kaplica. Potem można ją rozbudowywać. Ale może zaczniemy od wieży. - Ta pewność i przekonanie, że cel jest realny, że da się pokonać przeszkody – to najbardziej utkwiło w mej pamięci.

Takie było nasze pierwsze spotkanie z księdzem Jankowskim.

W następnych latach ks. Jankowski regularnie nawiedzał nasze mieszkanie „po kolędzie”. Poznawał swych parafian i wzajemnie – my poznawaliśmy proboszcza.

W połowie lat siedemdziesiątych , mój tata - akowiec wpadł na pomysł, by zapytać księdza Jankowskiego, czy zechce odprawić mszę św. za poległych i pomordowanych żołnierzy Armii Krajowej oddziałów wileńskich, IV i V brygady.

Ksiądz nie widział przeszkód. Tata upewnił się czy ksiądz wiedział, iż V brygada to brygada Łupaszki, która walczyła długo nie tylko z Rosjanami, ale także z władzą ludową. Za przynależność do Piątki mój tata był poszukiwany. Musiał zmienić nazwisko na kilka lat. Przyszła amnestia... po której był nieustannie szykanowany.

Okazało się, że ksiądz Jankowski wiedział, co to takiego wileńska Piątka. Jak na księdza przystało miał odprawić mszę św. w intencji dusz i ciał pomordowanych. Szczegóły miał omówić w szerszym gronie wraz z partyzantami , kolegami mego taty.

Jedmym z nich był adiutant Łupaszki. Wysoki, szczupły.Przesiedział w Polsce Ludowej 12 lat. Aresztowano go już po zakończeniu działań wojennych. Mnóstwo więziennych dni spędził w karcerze. Musiał stać skurczony, z pochylonym karkiem, aby zmieścić się w niskiej, betonowej klatce. Zdawało się, że bezustannie kapiąca na głowę kropla wody wydrąży w niej otwór. Kompletna ciemność. Ciasnota. Samotność. Brak wiary i nadziei na zmianę.

Tym adiutantem był nieżyjący już dziś Jurek Lejkowski ps.”Szpagat”.

Drugi kolega taty, Henryk był w partyzantce krótko, dotarł do lasu pod sam koniec działań. Potem trafił do łagru w okolice Kołymy. Spędził tam 12 lat. Przyjechał do Polski po 56 roku. Tata spotkał go przypadkiem na jednym ze spotkań z Cezarym Chlebowskim.

I ta oto trójka powędrowała do księdza Jankowskiego uzgodnić szczegóły mszy świętej za dusze kolegów.

Trzeba było wszystko omówić, a także opowiedzieć trochę księdzu o obu brygadach, o partyzantach. Ksiądz prosił o te informacje. Musiał mieć jakieś podstawy do budowania homilii.

Umówiono taki termin, aby zainteresowani zdążyli przyjechać również z odległych zakątków kraju.

Po dwóch czy trzech dniach tata dostał wezwanie do UB. Oboje rodzice bardzo zdenerwowali się, bowiem kontakty z tą instytucją nie należały do przyjemnych. Zaczęli dociekać, jaka może być przyczyna owego wezwania. Od paru lat już nie czepiali się taty. Była nadzieja, że przestali nękać, że zapomnieli.

A jednak – nie.

Tata powędrował na wezwanie. Wrócił po kilku godzinach. Wściekły! To dokładne określenie stanu, w jakim zobaczyłyśmy go w drzwiach. Po chwili wybuchł.

- Ktoś im doniósł o mszy! O Piątkę! Chodziło o Piątą Brygadę, która tuż po wojnie nękała bezpiekę i z pewnością to było przyczyną uporczywego ścigania jej członków.

- A wiedziały o tym tylko trzy osoby : Heniek, Szpagat, ja... no i ksiądz – powiedział tata. - Do późnego wieczora tata głośno i drobiazgowo analizował ostatnie kilkanaście godzin. A potem cofnął się pamięcią wstecz, do czasu „leśnego”, do partyzantki.

Słuchałyśmy z mamą tych głośnych rozważań.Obie znałyśmy historię brygad i bitew, jakie stoczyły i ludzi, którzy ich tam wspierali, bez których żadna partyzantka nie mogłaby funkcjonować.

Okoliczne wsie żywiły ich, chroniły, dobrzy ludzie przechowywali rannych z narażeniem życia.

Las był domem partyzantów, azylem, dawał bezpieczeństwo. W tej izolacji od reszty społeczeństwa powstawały pomiędzy partyzantami silne więzi.Wiedzieli, że liczyć mogą tylko na siebie w sytuacjach niebezpiecznych, a takich nie brakowało.

Sytuacje ekstremalne wyzwalały różne zachowania. Chłód, często głód, konieczność dzielenia się posiłkiem , który w żaden sposób nie wypełniał pustki żołądka. I ciągłe nękanie wroga wypadami,w trakcie których ponosili straty - czasem bardzo bolesne.

I wtedy trzeba było najpierw ściągnąć rannych kolegów z terenu ostrzału, potem przewieźć furmankami do zaprzyjaźnionych wiosek...Bywało, że trzeba było pośpiesznie wykopać mogiły i pochować kolegów. I znów kryli się w przyjaznym gąszczu. Tamta rzeczywistość powiązała ich trwałymi sznurami zuchwałości, cierpliwości, odporności fizycznej i psychicznej, wspólnego celu i wspólnego lęku o najbliższych i o siebie nawzajem.

Partyzanckie rodziny były narażone na niebezpieczeństwo, najczęściej z powodu sąsiadów- donosicieli, a tacy zdarzali się.Wróg po donosie zawsze tak samo załatwiał problem – rozstrzelaniem ojca lub matki, albo obojga rodziców partyzanta.

Tak zginął ojciec mojego taty, mój dziadek. Został rozstrzelany na progu domu przez Rosjan. A ten, który doniósł, mieszka dzisiaj w Sulechowie. Ciekawe, czy jego dzieci wiedzą o chlubnej przeszłości ojca? Tak... Donosicieli nie brakowało.

Partyzanci byli oddani sobie jak bracia. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Jak w koszmarnym filmie, jedni trafiali do łagrów sowieckich... Inni podejmowali walkę z władzą ludową nie uznając jej, bo ustanowiona była przez Rosjan --- przy cichym przyzwoleniu Zachodu, na którego pomoc Polacy ciągle liczyli.

Nie mieli pojęcia, że podział terytorium Europy już się dokonał, a tak zwany Zachód na wszystko się godził , choć doskonale wiedział o zbrodniach, jakie nadal popełniał batiuszka Stalin. Dawano na to przyzwolenie, przymrużając oko. Bo cóż znaczy pojedynczy człowiek? W wielkiej polityce „topiono” całe narody!

W ostatecznym rozrachunku ci, którzy przeżyli czas wojny albo leżeli ranni , ukryci w zaprzyjaźnionych domach byli wyłapywani . Trafiali do więzień, obozów i łagrów. Tak polskich jak i rosyjskich. Niektórzy już nie powrócili. Wykończeni przez ciężkie warunki, w jakich przyszło im egzystować.. czasami skazywani na śmierć...czasem mordowani przez współwięźniów.

Więzień w polskich więzieniach czy sowieckich łagrach nie znaczył nic. Był przedmiotem. W więzieniach - opróch zwykłych szykan – na politycznych czekały wymyślne tortury, których autorami i wykonawcami często byli kaci z okresu okupacji, narodowości rosyjskiej lub niemieckiej.

I to ten okres dokonał wśród niektórych potworne zmiany w psychice. Gdzieś na więziennych drogach pogubili honor żołnierza, pękły więzy solidarności partyzanckiej, rozmyły się ideały. Gotowi byli grać w każdej drużynie, najchętniej w tej zwycięskiej. A może zawsze byli tacy tylko nikt wcześniej tego nie dostrzegał?

Tak snując rozważania tata zaczął domyślać się, który z kolegów sypnął. Zadzwonił do niego, by ostatecznie wyjaśnić sprawę.Ten -zapytany bezpośrednio - przyznał, że to on.

W międzyczasie okazało się , że księdza Jankowskiego też ubecja przesłuchała w związku z planowaną mszą świętą. Ksiądz jednak postanowił, że odprawi mszę niezależnie od ludzkich słabości.

Przyjechało na nią wielu.

W oznaczony dzień, o osiemnastej trzydzieści stawili się wszyscy. I ci, co deklarowali swą religijność, i ci, co przechodzili obok wiary i kościoła bardziej obojętnie. Kiedy przejmujący głos chórzystki zaintonował „Boże coś Polskę...” wszyscy powstali. Po chwili świątynia rozbrzmieała gromkim śpiewem.

Wysypali się liczni ministranci, weszli księża. Ksiądz Henryk Jankowski przewodniczył celebrze. Rozbrzmiewały pieśni patriotyczne i te leśne, partyzanckie, tak bliskie zgromadzonym.

Nadszedł moment PODNIESIENIA. Ksiądz uniósł wysoko kielich. Wszyscy klęczymy, pochylamy głowy, skupienie. I nagle w tę ciszę wdarł się stukot kroków. Wszyscy lekko unieśli głowy. Środkową nawą w kierunku ołtarza szedł dowódca jednego z oddziałów – Jan Lisowski „Korsarz”. W ręku trzymał ogromny bukiet biało-czerwonych goździków z biało-czerwoną szarfą. Podszedł do stóp ołtarza. Położył kwiaty. Ukląkł i na chwilę zastygł w tym geście.

Ta scena będzie powracała wielokrotnie w rozmowach i we wspomnieniach. Na stałe zakotwiczy się w pamięci wielu obecnych na mszy. Ta scena i homilia. Księdz Jankowski mówił do zgromadzonych o patriotyźmie. O cenie, jaką przyszło im płacić za walkę o wolność Ojczyzny. O tych, którzy bez wahania podjęli walkę z okupantem niemieckim i rosyjskim.

A potem, po latach, ścigani przez władzę ludową, osadzani w więzieniach, piętnowani publicznie jako wrogowie Polski - z etykietką „zaplutego karła czarnej reakcji” - musieli sami uporać się z odrzuceniem, z napiętnowaniem tego, co czynili dla swej Ojczyzny.

Odsunięci na boczny tor boleśnie odczuwali brak uznania dla partyzanckiego trudu. Czuli się osamotnieni, zaszczuci, zagubieni. Ukrywali się przed bezpieką, często pod zmienionymi nazwiskami. Niektórzy - wydani przez bliskie otoczenie - siedzieli w więzieniach z wieloletnimi wyrokami (a bywali też skazywani na śmierć), umierali w poczuciu ogromnej krzywdy.

A wspomnijmy i tych, którzy zginęli w czasie walk prowadzonych przez oddziały, co pogrzebani w mogiłkach zagubionych w lesie nieopodal wiosek, które chroniły i żywiły partyzantów. Po wojnie mieszkańcy tych osad mieli zakaz zbliżania się do partyzanckich grobów. A te pomału zapadały się... Krzyże osuwały się ku ziemi, by w końcu otulić opuszczoną mogiłę.

Inni zginęli w sowieckich łagrach lub więzieniach z dala od bliskich i ojczyzny. To właśnie tym wszystkim była ofiarowana ta msza święta. Tym, którzy oddali swe życie ojczyźnie i o których nikt się nie upominał .

I z całą pewnością msza była potrzebna także tym, którzy przetrwali. Tak bardzo chcieli, aby ktoś publicznie wypowiedział w ich to, co czuli. Szli ochoczo do każdej bitwy, bo każda z nich miała przybliżyć ich do wolnej Polski. A tymczasem ta Polska ich odrzuciła, napiętnowała. Czuli się zaszczuci.

I to właśnie ksiądz Jankowski jako pierwszy, podczas tej pamiętnej mszy świętej odważył się mówić o tym, jak stanęli do walki z okupantem. To on pierwszy publicznie powiedział także o tragedii, jaką było odtrącenie ich przez ojczyznę.

Oczywistym było , że na tej mszy znajdą się agenci UB. Płomienna homilia księdza Jankowskiego spowodowała, że wezwany musiał się oficerowi UB wytłumaczyć z jej treści. Ksiądz jednak nie wystraszył się pogróżek i tak zwanych rad, co mu wolno mówić, a czego nie.

Te msze za poległych - i pomordowanych także w polskich więzieniach - stały się tradycją i były odprawiane przez następne lata.

A potem nadszedł rok 1980. Sierpień. Stocznia stanęła. Do strajkujących przybywa ksiądz Henryk Jankowski. To bardzo ważny moment. W pierwszych godzinach strajkujący tracili wiarę w słuszność swej decyzji, niektórzy szarpali się : zostać czy wyjśc?

Ksiądz proponuje wspólną modlitwę, jednoczy wszystkich po obu stronach bramy. Pozwala uwierzyć, że to co robią jest słuszne, że ich działania to nie chuligaństwo,jak to określiła ludowa władza...

To ksiądz Jankowski będzie jednym z inicjatorów postawienia na placu przed stocznią drewnianego krzyża jako zaczynu przyszłego pomnika, który miał upamiętnić tych,co zginęli w roku 70.

Ksiądz Jankowski wspólną modlitwą bęzie towarzyszył strajkującym codziennie, aż do ostatniego dnia strajku. Potem w kościele św. Brygidy (w bocznej nawie, tuż obok chrzcielnicy) ustanowi miejsce, do którego uroczystą procesją przyniesie wspomniany krzyż.Tam też trafią i inne krzyże, które w tym strajkowym czasie swoim symbolem wspierały strajkujących w różnych miejscach.

Ksiądz przez cały ten czas będzie wygłaszał płomienne homilie o obowiązkach wobec ojczyzny. Będzie palcem wskazywał na tych, którzy swym działaniem szkodzą Polsce. Będzie piętnował zło i mobilizował do działania, aby się temu złu przeciwstawić. Taką treścią będzie ściągał tłumy do świątyni. Te tłumy będą trwały przylepione do wejść, do murów bazyliki, będą stały na placu obok kościoła. Bo chciały usłyszeć, jak ktoś wreszcie publicznie mówi o niesprawiedliwości dotykającej większość obywateli.

W tym też wczesno-postrajkowym okresie wiele znanych twarzy starało się być na mszach za ojczyznę. Bywali: Jacek Kuroń, Adam Michnik, Lech Wałęsa, Andrzej Gwiazda, Anna Walentynowicz, Bogdan Lis i wielu innych. Stali wtedy obok siebie unosząc palce w geście zwycięstwa. W tamtych czasach ksiądz Jankowski czesto dawał im schronienie, a nawet ochronę na miarę swych możliwości. Przygarniał i wskazywał zgromadzonym w świątyni jako na tych, co mają przewodzić narodowi.

Jakimi szlakami biegły wówczas ich myśli?Ku czemu zmierzali?

Patrząc jak pokornie chylili głowy i zginali kolana uczestnicząc we mszy świętej można było uwierzyć, że czynili to szczerze. Ale może dla niektórych były to teatralne gesty, bo tu mogli publicznie pokazać się ? Bo działaczom podpierajacym się księdzem i kościołem nadarzyła się okazja wykreowania swego wizerunku?

Z czasem radykalizm poglądów wielu ówczesnych bywalców św. Brygidy został rozcieńczony apetytem na „bycie i posiadanie”. Wielu sprzedało szczytne hasła za wysokie stanowiska. A może od początku była to dla niektórych tylko gra? Jakoś dziwnie znikali, odchodzili od księdza Jankowskiego. A przecież wydawało się, że łączyła ich z nim przyjaźń, wielka zażyłość.

Jeśli przyjaciel popełnia błędy – to się po przyjacielsku problem roztrząsa, ale przyjaciela się nie porzuca! Nawet mimo różnicy poglądów.

Ksiądz Jankowski niezłomnie, raz w tygodniu rozpoczynał msze św. za ojczyznę. Zawsze – 11,30, niedziela – ten sam od lat, piękny głos chórzystki intonuje pieśń. Ksiądz Jankowski rozpoczyna mszę zawsze przemierzając środkową nawę obficie skrapiając wiernych kropidłem. Latami będą gromadzili się tłumnie parafianie i wierni przybywający z daleka. Pojawiali się tu trochę z ciekawości, trochę z potrzeby serca, chcieli zobaczyć i usłyszeć tego, który tak odważnie potrafi przeciwstawić się komunie .

Ale homilie z czasem wydłużają się. Staną się zbyt wielowątkowe, zawierają powtarzane treści. Z czasem będzie to działało zniechęcająco. Tłumy rozrzedzą się. Jednak nim to nastąpiło, było wiele dni, kiedy tłumy rozsadzały kościół.

Jednym z takich dni był 13 grudnia 1981roku. Stan wojenny. Ksiądz Jankowski grzmi z ambony, że popełniono zbrodnę na narodzie. W parę dni potem dociera do nas wiadomość o pacyfikacji kopalni „Wujek”. Tuż przed Bożym Narodzeniem ksiądz Jankowski wystawia w kościele pamiętny żłóbek. Zawsze dekoracje w tej świątyni - groby, czy żłóbki–budziły silne emocje. Pobiegłam więc zobaczyć. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłam.

Na stopniach ołtarza w bocznej nawie, na czarnym całunie - rząd górniczych czapek z białymi pióropuszami i lampki górnicze. I nic więcej. I tyle tylko. Ludzie gromadzili się, stali w ciszy. Wielu płakało. Ten rząd nieruchomych, górniczych czapek był jak krzyk . Krzyk mówiący o zdradzie! o zbrodni! o upokorzeniu! o zniewoleniu narodu przez władzę!

Mamy sierpień 2005 r. W sprawie „Wujka” trwają procesy. Jakoś ciągle nie ma winnych wydania rozkazu strzelania do górników. Mylą się ci, którzy myślą, że czas leczy rany, a pamięć narodu rozmyje się w codzienności. Naród pamięta! I ciągle czeka na wskazanie zbrodniarzy. A tymczasem zbrodniarze jakoś dziwnie są chronieni. Zbrodniarze z „Wujka” i ci, co kazali zamordować księdza Popiełuszkę.

Ksiądz Jerzy przybył do św. Brygidy chyba na tydzień przed swą męczeńską śmiercią. Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Wyciszony, skromny, zdawał się cały czas zadumany. Uczestniczył w uroczystej, wieczornej mszy . Ogromnie dużo ludzi. Nikt z obecnych nie mógł przwidzieć, że widzimy go po raz ostatni. W parę dni po tym przyszła ogromnie niepokojąca wiadomość, że ksiądz Popiełuszko zaginął. Pierwsze godziny milały na wyczekiwaniu i na domysłach.

Potem jak grom spadła na nas wiadomość – ksiądz Popiełuszko zamordowany!

Jak zawsze w chwilach zagrożenia i niepokoju ludzie zdążają do świątyni. Gniew tłumu jest wielki. Księża homiliami usiłują te gniewne nastroje wytłumić, aby nie znalazły upustu na ulicach. Ksiądz Jankowski grzmi z ambony. Wskazuje palcem morderców. To esbecja! On nie ma wątpliwości.

Poznajemy coraz więcej szczegółów zbrodni. Znaleziono ciało księdza. Gniew miesza się z przerażeniem. Ciało skrępowane przemyślnymi splotami w taki sposób, że próba uwolnienia nóg czy rąk zaciska pętle na szyi. Do tego przywiązano jeszcze worek z kamieniami. Nikt nie ma wątpliwości, kto dokonał zbrodni. Jeszcze nie znamy nazwisk, jeszcze nie wiemy jak wyglądają mordercy, ale mamy pewność. Tak działa UB.

A potem proces jak kiepska farsa. Oskarżeni w trakcie procesu oskarżają zamordowanego! Chcą udowodnić, że właściwe zginął z własnej winy! Bezwzględni mordercy chronią swych mocodawców. A my mamy uwierzyć, że dokonali zbrodni we własnym imieniu?! Że nie było żadnego rozkazu i przyzwolenia „z góry”?! Oskarżeni – aby uwiarygodnić nas w tym mniemaniu - biorą na siebie winę. Nie, żadnego rozkazu nie było!

Ale kto by uwierzył w tę kiepsko rozgrywaną przed całą Polską komedię! Farsa trwa nadal. Minione lata wykazały ciąg działań, jakie podejmowno, by złagodzić karę i morderców wypuścić z więzienia. Prawo mocowało się z układami politycznymi : oskarżony Chmielewski wyszedł po 4 latach, ale potem znów nakazano mu powrót do więzienia. Piotrowski w pewnym momencie kreowany był na ofiarę Popiełuszki.

Dzisiaj już wszyscy są na wolności. Zmienione personalia, nowe miejsca zamieszkania .

Prawdziwi pomysłodawcy zbrodni z pewnością stanęliby przed obliczem Temidy, gdyby nie zawirowania układowo-polityczne, które sprawiły, że ludzi zbliżających się do prawdy odsunięto na boczny tor. Znana była sprawa Witkowskiego, prokuratora z Lublina , w 91r. odwołanego „z dnia na dzień”. Zebrany przez niego materiał wskazywał, że oskarżeniem trzeba sięgać powyżej generała Ciastonia i Płatka. W odpowiednim momencie, na odpowiednim poziomie dochodzenia prokuratorskiego sprawie ukręcono łeb.

Mówiąc o tej zbrodni przypomina mi się sprawa tragicznego wypadku, w jakim miał zginąć ksiądz Jankowski. Było to tak. Ksiądz wraz ze swym kierowcą (i jego córeczką) pojechali w okolice Starogardu Gdańskiego. To rodzinne strony księdza, tam mieszkała jego mama. To teren , na którym ksiądz Jankowski sprawował opiekę nad klasztorem i domem starców.

Wszystkie obiekty stały w pobliżu siebie. Wbrew pierwotnemu zamiarowi ksiądz postanowił wysiąść wcześniej, chciał bowiem zajrzeć do pierwszego z domów. Kierowca tymczasem pojechał do kilkaset metrów dalej. Nagle samochód wykonał obrót i rozpoczął śmiertelny taniec. Olej rozlany na drodze... Kierowca z córeczką zginęli na miejscu. Ksiądz Jankowski ocalał.

To była boczna droga, rzadko uczęszczana. Kto rozlał olej? Ktoś, kto usłyszał informację podaną publicznie z ambony, że ksiądz wybiera się do domu opieki i pobliskiego klasztoru?

Nigdy nikomu niczego nie dowiedziono. W kontekscie trwającej latami nagonki na księdza, w świetle podejmowanych nie tylko przez prase dyskredytacji kapłana oraz dziwnych ulotek (które parafianie znajdowali na klatkach schodowych „ksiądz Jankowski był volksdojczem”) bardzo dziwnie kojarzy się olej rozlany na drodze tuż przed pojawieniem się księdza.

Pogrzeb ofiar wypadku – ojca i córki- był ogromną manifestacją społeczeństwa. Trzeba było wielkiego wysiłku księdza Jankowskiego, aby gniewny tłum nie ruszył na ulice.

A rola księdza, jaką odegrał w czasie stanu wojennego... Ludzi wyłowionych w łapankach ulicznych i w trakcie manifestacji wtrącano do więzień. Ileż razy rodziny otrzymywały wiadomość” „w ciągu 48 godzin musicie zapłacić ( tu padała wysokość kwoty) a wówczas syn (lub córka ) będzie wolny”. W przeciwnym razie ludzie trafiali do więzienia na dłużej.

Ileż było wtedy biegania po zaprzyjaźnionych domach, żeby zebrać ową sumę. Nie było to łatwe. Kwoty były wysokie, i chociaż nikt z odwiedzanych nie odmawiał, bardzo trudno było zgromadzić tyle grosza, by wykupić osobę. I wtedy włączył się ksiądz Jankowski. Dokładał brakującą część lub nawet wykładał całą kwotę. I to właśnie do niego zaczęto przekazywać pieniądze zebrane „na wszelki wypadek”.

Podobnie było z darowiznami z zachodu. Ksiądz ogłaszał, że w określony dzień można będzie otrzymać garderobę lub żywność. Wtedy ustawiały się długie kolejki potrzebujących. – po żywność albo po ubrania. Zwłaszcza te ostatnie stanowiły atrakcję w zderzeniu z tym, co było, a raczej czego nie było w sklepach.

Inna sprawa, że po ubrania pojawiali się nie tylko potrzebujący. Wielu potem handlowało tą odzieżą na rynku. Nim jednak odzież i żywność zaczęły docierać do naszej parafii ( z inicjatywy księdza Jankowskiego)– najpierw pojawiły się leki.

Leki. W pierwszych tygodniach stanu wojennego, gdy zawstydzona natura śnieżną bielą przykryła czołgi, do św. Brygidy zaczęły przyjeżdżać ciężarówki z darami, głównie z Niemiec. Były to transporty leków i podstawowego sprzętu medycznego. Wszystko dzięki księdzu Jankowskiemu, który wykorzystywał swoje rozległe kontakty. Oczywiście , pomoc nie byłaby możliwa bez ludzi, którzy finansowali, pakowali i wysyłali takie transporty.

Szpitale odetchnęły. Znacznie lepiej funkcjonowały od transportu do transportu. Sama miałam okazję skorzystać z tej pomocy. W lutym 82 roku umierał mój tata. Miał obfite krwotoki. Mój pobyt w szpitalu był konieczny.Medycy próbowali jakoś podtrzymać życie tlące się w schorowanym, zniszczonym przez nowotwór ciele. Przełyk był zniszczony. Odżywianie i leki można było podawać jedynie kroplówkami. Ich ilość była ogromna. Któregoś dnia powiedziano mi, że musimy postarać się o igły do kroplówek, bo szpitalny zapas już się skończył. Oczekiwany transport nie nadszedł.

Gdzie, jak?! ? Jak zdobyć igłę? W tym czasie wszystko trzeba było „załatwiać”. I znów ksiądz Jankowski okazał się pomocny. Na zapleczu parafii lekarze opisywali leki, dzieląc je odpowiednio, by potem przestransportować je do szpitali. Znalazły się igły.

Ksiądz Henryk Jankowski to człowiek, którego żywiołem jest ustawiczne działanie. Zainicjował i przeprowadził odbudowę kościoła św.Brygidy. W pierwszych godzinach strajku w Stoczni Gdańskiej podtrzymał robotników na duchu. Konsolidował wokół kościoła ludzi z niechcianej, napiętnowanej przez władze najnowszej historii PRL-u. Duża indywidualność. Urodzony przywódca. Natura biznesmena.

W czasach największej świetności i popularności otoczony był dworem uwielbiających go ludzi. I ciekawe, że wówczas nikogo nie raziły jego homilie, czasami przydługie, „zgrzytające” stylem i gramatyką, ale zawsze walczące o wolności i prawa Polaków. Jego homilie napełniały świątynię niewidocznym ładunkiem żarliwości., Wierni to chłonęli, takie treści były ludziom potrzebne. Przecież każde stado potrzebuje przewodnika, który o prawa upomina się w ich imieniu , który wskazuje drogę, który piętnuje wrogów.


Ks. Jankowski w swoim kościele.2003 r. Fot.E.Skurjat.

Działał skutecznie, choć nie dysponował oddziałami wojowników. Był niezłomny w walce z komuną. Jego orężem było słowo i pomoc tym, którzy chcieli tę walkę podejmować.

Ciągle bezkompromisowy, zabiegany - ani się obejrzał, jak pozostał prawie sam. Ciągle piętnował z ambony przejawy oszustwa wobec narodu. Tymczasem ci, którzy kiedyś szli razem z nim w szeregu, którzy paluszki na znak victory wyciągali do góry -- zaczęli dogadywać się z tymi, co dzierżyli władzę.

Dziwi więc decyzja biskupa o odsunięciu księdza Jankowskiego z funcji proboszcza. Przecież przez całe lata wiedział o homiliach Jankowskiego. Przecież bywał w murach naszej parafii, uczestniczył w modlitwach w Boże Ciało przy ołtarzu, gdzie kończyła się procesja. Uczestniczył we wspólnych obiadach.

Wielu księży korzystało z żyłki biznesmena, jaką miał ks. Jankowski. To dzięki niemu powstały nowe obiekty w Gdańsku na ul. Polanki. Umiejętności księdza Jankowskiego do robienia interesów były powszechnie znane. Może nie każdemu się podobało, ze to kapłan ma takie talenty. Ale on to, co robił, szczodrze wydawał na trwałe cele.

On nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć chodząc po”kolędzie”, że trzeba mu dać tyle, a tyle. A tak właśnie zdarzyło się innemu księdzu, który dzisiaj ma firmę transportową z TIRami , które mają wymalowane krzyże na plandekach. I to biskupowi nie przeszkadza? A fakt, że młodzi parafianie odchodzą od tamtego kościoła – to nikogo z hierarchów już nie obchodzi?

Biskup odsunął księdza Jankowskiego od pełnienia funkcji w czasie, gdy toczył się przeciwko niemu proces, rozpoczęty z powodu fałszywego i obrzydliwego oskarżenia księdza przez matkę ministranta. Ten wątek jest powszechnie znany, nie będę go rozwijała. Pozostaje tylko niesmak.

Biskup ma oczywiście prawo czynić, co zechce. Jednak moment, który wybrał, jest znamienny. Nie zrobił tego przez minione dwadzieścia parę lat. Nie poczekał do zakończenia procesu i ostatecznego werdyktu. Odwołał księdza Jankowskiego w trakcie. No cóż, ojców się nie wybiera. Czasami bywa taki, który w chwilach zagrożenia nie stanie obok... a właśnie tego należałoby oczekiwać od kogoś, kto mieni się opiekunem, czy ojcem społeczności duchownej. Wiemy z własnego doświadczenia, jak to bywa: czasem zawodzą bliscy, a czasem duchowni. Ot, samo życie.

CDN

CopyRightPulsPolonii2005