Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
11 lutego 2015
Madam Solka. Part One: Wołyń & Kazachstan
Ernestyna Skurjat-Kozek

Wołynianka rodem spod Warszawy? Czy tak to można określić? Rodzice pochodzili spod Warszawy,ojciec z Józefowa, matka z Siedlec. Jadwiga urodziła się już na Kresach, w Ostrogu nad rzeką Horyń, która była dopływem Willi. Ojciec Jadwigi, Józef Ryciak (ur. 1896 r.) jako 19-latek wstąpił do Legionów, by walczyć o niepodlegość Polski, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, walczył nawet pod Kijowem. Po wojnie wstąpił do policji, ożenił się z Leokadią. Z Siedlec został oddelegowany na Wołyń.

Jak wielu Piłsudczyków dostał ziemię i gospodarstwo („osady”), ale je oddał w dzierżawę, bo wołał mieszkać w mieście. Młode małżeństwo osiadło w Ostrogu, mieście handlowym, gdzie dominowała ludnośc żydowska. To właśnie w Ostrogu przyszły na świat trzy córki: Renia (ur. w 1923 r., zmarła na Nieludzkiej Ziemi), Jadzia (1925) i Halinka (1927). Jak wspomina Pani Jadwiga, miała cudowne dzieciństwo. Mamusia miała do pomocy kobietę oraz Pana Antosia; zapisała się do klubu policyjno-wojskowego, tam nauczyła się krawiectwa, co było nie bez znaczenia dla późniejszych losów rodziny. Rodzice zapisali córki do bardzo dobrej, katolickiej szkoły im. Słowackiego. W Ostrogu mieszkali do 1937 roku, kiedy Pan Józef dostał przeniesienie do Równego. Była wielka radość, że panny pójdą do porządnego gimnazjum.

Równe było dużym „wielokulturowym” miastem; miało wtedy ponad 41 tysięcy mieszkanców, w tym 21 tysięcy Żydów, 15 tysięcy Polaków i ponad 5 tysięcy Ukraińców. Stacjonowało tu m.in. dowództwo i sztab 13 Kresowej Dywizji Piechoty. W połowie XIX wieku przez miasto przeprowadzona została szosa z Brześcia do Kijowa, zaś w 1873 roku linia kolejowa, dzięki czemu Równe stało się ważnym węzłem komunikacyjnym i ośrodkiem handlowym na Wołyniu.


Siatkówka na boisku Gimnazjum Konopnickiej w Ostrogu. Foto internet


Z rodzinnego archiwum: Józef Ryciak z małżonką Leokadią oraz córkami: Jadzią (po prawej), Renią i Halinką (po lewej). Ostróg, ca1936 r.


Ruiny zamku Ostrogskich w Ostrogu. Foto internet


Równe. Pałac książąt Lubomirskich - zniszczony w czasie wojny z bolszewikami i spalony w 1927 r. Foto internet.


Gimnazjum żeńskie w Rownem. Foto internet

Państwo Ryciakowie nie mieli swojego domu. Wynajmowali mieszkania w kamienicach. Najpierw blisko dworca kolejowego, ale córki miały za daleko do szkoły (na Słowackiego), zatem rodzina przeniosła się do nowej dzielnicy zwanej Grabnik, a stamtąd na ulicę Piłsudskiego, (gdzie zastał ich wybuch wojny). Dziewczynki były wychowywane w duchu patriotycznym i religijnym: należały do harcerstwa i do Sodalicji Mariańskiej.

Ryciakowie mieszkali w pobliżu dworku księcia Lubomirskiego; z jego pałacu po dwóch pożarach zostały tylko „piękne” ruiny, przez które prowadziła droga na skróty do szkoły. Ryciakówny często spotykały się z córką księcia Adą, która miała angielską guwernantkę. Ada miała starszego brata-bardzo przystojnego lotnika, który od czasu do czasu odwiedzał rodziców. Ryciakówne pamietają, jak książę codziennie jeździł na spacer na białym koniu. .. i jak przycinał piękne róże rosnące przy parkanie.

Od września 1939 roku do końca czerwca 1941 r. miasto było pod okupacją sowiecką. Pewnego dnia dziewczynki zobaczyły, jak pod dwór zajechała dorożka z oficerami NKWD – przyjechali aresztować Lubomirskich. Nie wiedzą, co się stało z księciem. Matkę po jakimś czasie wypuszczono z więzienia; wraz z Adą wyjechała za granicę.

Zajechali nocą zbrojni przed dwór
Toporami wyrąbali wrót zwór...
Malowanych - malowanych wrót –
Co zaporą skrzypiały u kłód...
Rozrąbali wtargnęli - i w głąb...
Wrzask zahuczał... Odźwierza rąb!
Posypały się w drzazgach skry –
Pod toporów ciosem - jak kry...
Posypały się skry od drzazg –
Runął w cień - runął w sień dźwierców trzask!
Sienią w sień - cieniem w cień - druga sień –
Rąbać sień! Rąbać cień! Rąbać w pień!
Cień już padł - sieni dwie - komnat trzy!
Krwawy ślad... Jakiś krzyk!... Iskier skry!
Oknem w sad! Ratuj! Mord!... Dalej bór...
Zajechali nocą zbrojni przed dwór...

Zygmunt Jan Rumel. Zajazd (wrzesień 1939)


Mapa II RP. Województwo wołyńskie zaznaczone na czerwono. Foto internet

Bombardowanie Równego zaczęło się 3 września. Halinka akurat była w bibliotece policyjnej niedaleko dworca kolejowego. Tu odnalazła ją strapiona mama. W czasie kolejnych bombardowań matka z córkami – i tłumem uchodźców – kryła się w swojej piwnicy... i tylko Halinka uciekała w pole ze strachu, że tam bezpieczniej, bo kamienica może się zawalić i wszystkich żywcem pogrzebać. Ale trzeba było pokonać strach. W czasie wojny szkołę zamieniono na szpital i dzielne harcerki musiały stawić się do pracy, aby podjąć opiekę nad rannymi żołnierzami. W czasie wojny Pani Leokadia jeździła do Lwowa, skąd przywoziła tytoń, z którego wraz z córkami produkowała papierosy. Trzeba je było sprzedawać wieczorami na ulicach – ale kto by miał odwagę? Renia się wstydziła, wolała nocami stać w kolejce po różne produkty...a Jadzia się bała, więc tylko najmłodsza Halinka buszowała po ulicach.

Dzisiaj starsze panie Halinka i Jadzia komentując odległe czasy dochodzą do wniosku, że faktycznym opiekunem rodziny, motorem działań i w zasadzie gównym decydentem po odejściu taty była najmłodsza Halinka- mająca smykałkę organizacyjną, pomysłowa, naładowana adrenaliną, tryskajaca energią. Jadzia była wówczas dziewczyną z głową w chmurach. Potem wszystko się zmieniło. Halinka w Indiach straciła „drive”, gdy zachorowała na płuca. Jadzia studiująca malarstwo ciągle była gdzieś na sennym uboczu, dopiero w Australii objawiły się jej biznesowe i menadżerskie talenty i tu odniosła niebywały sukces. Kto wie, co decyduje o takiej metamorfozie?- osobowość, geny, okoliczności?

Po wkroczeniu Armii Czerwonej 17 wrzesnia 1939 roku rozpowiadano, że Sowieci przyszli z pomocą. Panu Józefowi nakazano, aby stawił się na komisariacie w galowym mundurze. Całą noc płakał, może przeczuwając, że już do rodziny nie powróci. Rozpaczał, że „Ojczyzna zgubiona”. Poszedł i oczywiście nie wrócił. Wszystkich ich aresztowano i osadzono w lokalnym więzieniu. Dziewczynki chodziły tam w nadziei, że uda im się zobaczyc tatę...Ktoś im powiewał chusteczką z I piętra...ale nie wiedzą, kto to był. Jakiś czas póżniej mama dostała krótki list, w którym tata radził, aby wynajęła przewodnika i uciekła z dziećmi do krewnych do Warszawy. Ten list, to był już ostatni ślad, ostatni kontakt.... Pewnego dnia rozległa się pogłoska, że transport z jeńcami wyrusza do Kijowa. Pani Leokadia pobiegła na stację kolejową, ale za późno – pociąg już odjechał. Jak i kiedy zginął Pan Józef – nigdy nie udało się ustalić, nawet w wiele lat po wojnie....

Wdowa została z trójką dzieci w wieku szkolnym. Jak już się trochę uspokoiło, nawiązała kontakt z krewnymi w Polsce. Zaczęła organizować ucieczkę, wynajęła i opłaciła przewodnika. Tego aresztowali. Najęła drugiego. „Mieli nas 17 kwietnia odstawic do Siedlec, ale nie zdążyłyśmy, bo już 13-go wywieziono nas na Syberię. Słyszałyśmy to samo, co utkwiło w uszach i pamięci tysięcy deportowanych: sobirajsia s wieszczami . Wiadomo, można było zabrać tylko bagaż ręczny” – opowiada pani Jadwiga Solka-Krajewska. I tak oto 13 kwietnia 1940 roku Pani Leokadia została wraz z córkami wywieziona do Kazachstanu. Najpierw ciężarówkami na punkt zborny, a stamtąd do bydlęcych wagonów z pryczami. Krzyk, płacz, rozpacz. Co najbardziej utkwiło w pamięci, to to, że w czasie długiej podróży otwierano drzwi wagonu głównie po to, żeby wyrzucić zmarłe dzieci.

Po pierwszej rundzie interview z panią Jadwigą Solka- Krajewską utknęłam na kilka dni w internecie, studiując mapy, zbierając archiwalne fotografie, weryfikując fakty. Jakież tam niewiarygodne bogactwo materiałów!


Fot. internet


Fot. internet


Fot. internet

Większość badanych wspomina tę podróż tak: „Hałas, płacz i zimno – to nas powitało w pomroce wagonu”. W jednym transporcie jechało od kilkuset do ponad dwóch tysięcy osób. Relacje zesłańców wskazują, iż liczba osób w wagonach z reguły przekraczała normy ustanowione instrukcją deportacyjną (dlatego, iż starano się nie rozdzielać rodzin, a były one dosyć liczne), ale była też mocno zróżnicowana: najczęściej wynosiła 30-40 osób, na co wskazuje ponad 29% badanych, niekiedy nawet 60 osób. „Ścisk i zaduch. Tak nas upchali, że drzwi z ledwością się zamykały. W wagonie było tak ciasno, że ja miałem tyle miejsca, aby z podkurczonymi nogami siedzieć na nogach sąsiada(...) Pociąg ruszył wśród krzyków, płaczu, modlitw, pieśni patriotycznych. Całe miasteczko i krewni aresztowanych z pobliskich wsi przyszli by nas pożegnać, niektórych na zawsze”. źródło: jbc.jelenia-gora.pl

Depolonizacja Kresów Wschodnich i sowietyzacja ludności mieszkającej na zabranych w wyniku agresji agresji z 17 września 1939 r. Polsce terenach – takie cele przyświecały tragicznej dla setek tysięcy Polaków deportacji do łagrów. Ich dramat rozpoczął się na początku 1940 r. (...) W kwietniu 1940 r. wywożono głównie kobiety i dzieci skazywane na wygnanie zgodnie z artykułem 59 radzieckiego kodeksu karnego, na mocy którego w czasie Wielkiego Terroru do łagrów trafiały kobiety uznane za "członka rodziny zdrajcy ojczyzny". Winą polskich kobiet i dzieci było to, że wcześniej ich mężowie i ojcowie zostali aresztowani przez NKWD, ukrywali się, byli jeńcami wojennymi lub uciekli za granicę. Klasyfikowano je jako "zesłańców administracyjnych" (administratiwno-wyssłanie) i rozrzucono w sześciu obwodach Kazachstanu: aktiubińskim, kustanajskim, pietropawłowskim, akmolińskim, pawłodarskim i semipałatyńskim. źródło: nowahistoria

Pani Leokadia Ryciakowa została zesłana do obwodu Pietropawłoskiego, do miasta Bułajew . Tu wysadzono ich z ciężarówek i dalej powieziono konno do chutoru.

Zesłańców dowożono do miejsc przeznaczenia drezynami, ciężarówkami, zaprzęgami konnymi, wołami, wielbłądami, saniami, reniferami, również psimi zaprzęgami, statkami towarowymi, barkami, kutrami, łodziami a nawet tratwami. Zdarzały się przypadki, gdy po zesłańców nikt nie przyjeżdżał, wyładowywano ich wraz z dobytkiem i pozostawiano samym sobie na środku drogi czy placu: „Mieszkaliśmy 6 miesięcy w tych samych 23 wagonach, w których nas przywieziono”.źródło: jbc.jelenia-gora.pl

Gdzieś o świcie przywieziono je do chutoru imienia Marii Krupskoj. Powiedzieli: wygrużajcie się i szukajcie sobie kwatery. W chutorze było wszystkiego 13 chałup. Stały tak na placu, aż przyszedł priedsiedatiel, a za nim lokalna biedota, jak się potem okazało zesłańcy jeszcze z carskiej Rosji... Pani Leokadii, która w szkole uczyła się rosyjskiego, od razu przypadła rola tłumacza. Jakiś sympatyczny staruszek zabrał ją z córkami i jeszcze jedną panią z dwójką dzieci do swojej chaty, gdzie zziębniętych zesłańców zauroczył ciepły piec. Na piecu leżała staruszka z twarzą zasłoniętą siwym kołtunem ; wystraszona Jadzia na jej widok zaczęła histerycznie płakać i uciekła w pole, gdzie z trudem złapała ją mama.

W chatce, prócz staruszków, mieszkały krowa, jagnię i koza, dziadkowie chętnie dzielili się mlekiem. Ruscy przenieśli się na piec, a matkom z dzieciakami oddali łóżko; nie dla wszystkich starczyło miejsca, trzeba było spać na podłodze. I można by tak wytrzymać, gdyby nie pluskwy! Matki walczyły z nimi całymi nocami. Wśród zesłańców popularne było wtedy powiedzenie: Smutno mi Boże, gdy się spać położę, a pluskwy nad mym łóżkiem ciągną się łańcuszkiem. I gdy pomyślę, że któraś ugryźć mnie może, smutno mi Boże.

Kiedy okazało się, że pani Leokadia jest krawcową, od razu ustawiła się do niej kolejka. Pierwszy był dziadek, który z przywiezionego przez panią Leokadię wełnianego pasiaka kazał sobie uszyć zimowe spodnie. I tak oto krawcowa za swoje usługi mogła dostać to i owo, aby rodzina przetrwała. Nieopodal chutoru rósł las, a dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągały się plantacje pszenicy (najbliższy kołchoz znajdował się kilka kilometrów dalej). Wiosna była piękna - pięknem syberyjskiej wiosny, życie byłoby znośne, gdyby nie to, że im bliżej lata, tym więcej było komarów. „Mamusia nam z prześcieradeł takie kombinezony poszyła, tylko dziurki na oczy zostawiając. Koszmar! Wieczorami trzeba było w chałupie palić liście, które swym duszącym zapachem wyganiały komary.” Najgorsze przyszło jednak latem. Przyjechała sowiecka brygada i zagoniła do roboty przy wyrębie lasów. Jak wspomina Halinka, przy wyrębie pracowała z mamusią i z Renią, bo Jadzia była za słaba. Ale nie było źle. Mogło być gorzej.

Niektórzy jednak nie wytrzymywali nerwowo i mimo szalonych trudności uciekali. Uciec nie można było, bo z takiego łagpunktu do centrum prowadziła jedna tylko droga a dookoła była nie przebyta puszcza pełna komarów i innych niespodzianek. Ucieczka taka niezwłocznie bywała spostrzegana. Wysyłano natychmiast pościg, tj. psy policyjne (mieli świetne) i pościg na koniach, w dodatku szedł telefonogram do miasta i tam już organizowano łapankę. Uciekało za mnie kilku (trzech) i nikomu to się nie udało. Zawsze go pies dogonił i pokiereszował okropnie. Później takiego nieszczęśnika sprowadzano do obozu, z którego uciekł, wyprowadzano na trybunę, pod którą zbierano cały łagier, biedak obdarty, przez psa pogryziony i pokryty nieopatrzonymi naumyślnie ranami, zmuszony do publicznego upokorzenia się czyli tzw. pokajania się. Bardzo to przygnębiający widok. żródło nck.pl

Pani Ryciakowa należała do kobiet, które się łatwo nie poddają. Pewnego dnia wybrała się z kilkoma kobietami na zwiady do pobliskiego miasta Bułajew – drobiazg, 45 kilometrów pieszo! Miała nadzieję trochę zahandlować, co się na tyle udało, że kupiła córkom gitarę. Miejscowy Rosjanin nauczył Halinkę na niej grać, tak więc nie wszystkie wieczory były smutne i nudne.

Po jakimś czasie Pani Leokadia przeniosła się do Brianska, gdzie córki przez kilka miesięcy mogły chodzić do szkoły; potem na zimę wylądowały w Gosposieńce; wkrótce zapadła decyzja powrotu do Krupskoj, ale nie do chutoru, tylko do wielkiego kołchozu. Im więcej ludzi, tym więcej szans na to, że coś pozytywnego się wydarzy – tak rozumowała Pani Leokadia. Tym razem zamieszkały w ziemlance, której zapadające się drzwi trzeba było podpierać brzozowym pniem. Kobiety pracowały w kołchozie, ale też miejscowi dali im kawałek ziemi, którą mogły po swojemu uprawiać. Były „bogate”: miały nawet swoją kurę, a potem jeszcze pisklęta. Zadanie pilnowania piskląt przed nalotem jastrzębi przypadło najmłodszej Halince. Tak się nimi przejmowała, że szczebiot pisklaków śnił się jej potem przez długie lata. Z kolei Jadzię prześladowało echo świszczącej nahajki nadzorcy kołchozu, który ją kiedyś nakrył na zbieraniu ziaren pszenicy – tak ją skatował i wystraszył , że pomyliły jej się strony świata i z trudem znalazła drogę do domu.


Z Kazachstanu do Persji przez Morze Kaspijskie. Fot.internet


Interview z paniami Haliną Malinowską (po prawej) i Jadwigą Solka-Krajewską w obecności Jerzego Krajewskiego. Fot. Puls Polonii

Kiedy w 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, w kołchozie pojawiła się komisja rekrutująca zesłanców do pracy przy budowie kolei Akmoleńsk-Kartały. Pani Leokadia postanowiła skorzystać z oferty w myśl zasady: byle do przodu, a coś pozytywnego się wydarzy. Wywieziono je w bezkresny step pełen pól pszenicy... Mieszkały w namiocie wyposażonym w niewielką kuchenkę (czasami udawało się ugotować trochę kradzionej kaszy) oraz prycze. Na budowie był mały „supermarket”, ale prawdziwym luksusem było świeże mleko, które codziennie przywoził Kazach na wielbłądzie. Jak się budowa posuwała, to i namioty szły do przodu...ale krajobraz był ciągle ten sam. Czasami w nocy słychać było świst lokomotywy – wiadomo było, że za chwilę brygadzista będzie budzić zesłańców, aby wstawali rozładować transport - kupę wagonów z piaskiem i żwirem. Oj, ciężka to była robota dla kilkunastoletnich dziewczynek!

Wreszcie przyszedł upragniony dzień z błogosławioną informacją o amnestii. Mama, Renia, Jadzia, Halinka były teraz wolnymi ludźmi! Ta wolność je oszołomiła do tego stopnia, że jak w nocy przyjeżdżał pociąg ze żwirem, to nawet sobie snu nie przerywały! A potem kolejna cudowna wiadomość, że tworzy się wojsko polskie. Niektórzy zesłańcy zdążyli osiedlić się w sowchozie, gdzie były szkoły dla dzieci, ale Pani Leokadia znów powtarzała swoje: byle do przodu, a dojdzie się do celu. I postanowiła pojechać z córkami na południe. Ale to nie były czasy Orbisu. Trzeba było namówić się z grupą kobiet, wysupłać kilka ostatnich kawałków złota , opłacić zawiadowcę i zorganizować sobie transport. Spora grupa zesłańców zapakowała się do dwóch towarowych wagonów w nadziei, że któregoś dnia pociąg ruszy.

I oto w noc wigilijną usłyszały: uuuch, buuch, ruszył parowóz. Radość była wielka, ale nie trwała długo, bo jak się okazało podróż nie miała końca! „Wozili tak nas przez 2 miesiące, trzy razy przejeżdżaliśmy przez Ural. Potem staliśmy po kilka dni. Nikt nas nie chciał przyjąć do pracy - wspomina Pani Jadzia. - Na jednej ze stacji zobaczyłyśmy hałdę węgla. Trzeba było go nakraść, żeby napalić w wagonowych piecykach. Mamusia podeszła do krasnoarmiejca uzbrojonego w karabin, zagadała, poczęstowała go papierosami własnej roboty, a my biegiem z wiaderkami po węgiel. Innego zaś dnia porzucili nas na bocznicy, było zimno, brakowało drewna i węgla, aż wypatrzyłyśmy polną ubikację. Planowałyśmy podebrać z niej kilka desek, jakież było nasze zdziwienie, gdy pociag ruszył – patrzymy, a tu po ubikacji ani śladu! Już ktoś nas ubiegł!”

Za lokomotywą przybywało wagonów. I znów jazda w kółko. Znów Ural, znów Taszkient, znów Ałma Ata. W końcu znaleźli się gdzieś na granicy Uzbekistanu z Chinami, w Kizyłkija; na horyzoncie piękne góry śniegiem pokryte. Obiecali im pracę w kopalni węgla. Przydzielone mieszkania były zbyt wilgotne, więc zesłańców umieszczono w lokalnej herbaciarni czahanie .Było to coś w rodzaju sali kinowej otoczonej balkonami. Zamieszkali na pięterku. Ludzi było coraz więcej. Przybywali mężczyżni w łachmanach, prosto z łagrów, marzący o polskiej armii... Zapanowała epidemia tyfusu. Na 150 osób tylko siedem – cudem - nie zapadło na tę chorobę. Matka z Renią i Jadzią – wszystkie chore – trafiły do szpitala. Jedynie zdrowa Halinka – wraz z Witkiem Worotyńskim - donosiła do szpitala herbatę, pokonując trasę 8 km dziennie. Z chorymi porozumiewali się na migi- przez szybę okienną. Jedyną ich pociechą było to, że rodzina miała dobrą opiekę, bo w szpitalu pracowała Rosjanka, która w czasie I wojny światowej pracowała jako lekarka w Warszawie. Życzliwa kobieta.

Kiedy buchnęła wieść, że w Gorczakowie formują się oddziały wojska polskiego, Halinka pojechała z panią Zielińską na zwiady. Dowiedziała się tam, że właśnie szykowany jest transport do Persji. Uzbrojona w metrykę swojej starszej siostry (chorej Reni), zapisała się do wojska, po czym wróciła do Kizyłkija, żeby zabrać mamę oraz siostry. Mama z Jadzią tymczasem wyszły już ze szpitala, ale Renia była bardzo chora, bo po tyfusie dostała wody w płucach. Życzliwa Rosjanka nie chciała wypuścić Reni, ale w końcu dała się namówić, skoro była szansa rychłego wyjazdu na wolność do Persji.

Tak więc pani Leokadia znalazła się z córkami w Gorczakowie, w nadziei, że natychmiast po przyjeździe do Teheranu odda chorą córkę do szpitala. Tymczasem na wieść o masakrze w Katyniu sytuacja się skomplikowała, transport został wstrzymany. Jadzia i Halinka (jako „Renia”) rozpoczęły swoją karierę wojskową. Jadzia jak większość dziewcząt została skierowana do pracy jako pielegniarka. Jedna z dziewczyn została szoferem ciężarówki. Halinka – to już przy sztabie w Guzar - postanowiła pojść do łączności, szybko opanowała albabet Morse’a oraz tajniki telefonii. W tym czasie dzielny wojak Szwejk, Halinka, tańczyła również w zespole artystycznym – dwa razy wystąpiła przed legendarnym Generałem Andersem i co najmniej raz przed generałem Bohusz-Szyszko, szefem sztabu Armii Polskiej w ZSRR.

W miarę szybko, jednym z pierwszych transportów Halinka wydostała się do Pahlevi, gdzie podjęła pracę przy obsłudze kolejnych transportów wojskowych... mama i Jadzia przyjechały tym ostatnim. Reni niestety nie było. Zmarła. Zabrana ponownie do szpitala, wskutek gwałtownego zalania płuc wodą zmarła po 2 dniach. Pochowali ją na stepowym cmentarzu – samiuteńka, opuszczona, na wieki pozostała na nieludzkiej ziemi...

Ciąg dalszy nastąpi

Ernestyna Skurjat-Kozek