Przyznam, że z zaciekawieniem sięgnąłem po zeszłoroczny 27. numer Tygodnika Polskiego. Numer grubszy, z kolorowym, krzyczącym tytułem "Już 65 lat", wydany z okazji tego jubileuszu. 36 stron to o 12 (50%) więcej niż numer typowy, choć cztery z tych stron to reprodukcje dawnych, najczęściej tytułowych stron gazety, ale jednocześnie droższy o 66% (2 dolary ekstra). Nie tyle interesowała mnie zwyczajowa treść, bo tę potrafię z grubsza przewidzieć, lecz materiały wspomnieniowe. Akurat tak sie złożyło, że z "Typolem" miałem bezpośrednią łączność - czasami luźniejszą, czasami bliższą - przez prawie ćwierćwiecze, czyli szmat czasu. Znam wiele spraw od tzw. podszewki. I chyba sporo udzielałem się społecznie - tak jak większość współpracowników/kontrybutorów - dla chwały i pomyślności pisma, szczególnie za czasów redaktorów naczelnych M.Filka, Z.Derwińskiego i J.Jarosz.
Tu replika W. Łukasiaka
Dzisiejszy Tygodnik nie przypomina w niemal niczym Tygodnika sprzed 25, a nawet 10 lat. Np. od ponad 6 lat przepadł bez wieści miesięczny dodatek "Magazyn Tygodnika", gdzie zamieszczano teksty dłuższe, ponadczasowe, ambitniejsze, literackie. Przed laty pytałem na walnych zebranich Stowarzyszenia im T. Kościuszki, które jest "opiekunem" pisma (rodzaj Rady Nadzorczej), dlaczego zrezygnowano z Magazynu i słyszalem niezmienną delficką odpowiedź permanentnej prezeski-nestorki, że nie zrezygnowano lecz jedynie chwilowo wstrzymano. W domyśle: już-już zostanie wznowiony.
Bez bicia przyznam się, że dzisiaj egzemplarze pisma kupuję, by czytać, co mają do powiedzenia lokalni autorzy (np. opracowania Andrzeja Zbiegniewskiego, felietony: Janusza Filipczaka i niekonformisty Janusza Rygielskiego) oraz krzyżówek, które próbuję rozwiązywać z wnuczkami, co nie jest łatwe, bo mają one czasami frustrujące usterki, jak np. brakujące określenia, bądź określenia bezsensowne. Reszta jest albo zdezauktualizowana, bądź dostępna w Internecie (i to w atrakcyjniejszej, kolorowej szacie graficznej), bądź jest bardzo selektywnymi przedrukami ze śmietnika blogów, bądź jest niewiele praktycznie wnoszącymi, choć fragmentami ciekawymi językowo tyradami (patrz twórczość np. Krzysztofa Ligęzy), bądź jak mantrowy kołowrotek lub jak ten kawał o żołnierzu, co to wszystko mu się kojarzyło z jednym tematem marynistycznym - szczególnie w przypadku Kasandra-emeryta z Sydney. Zaś inny nestor, z Kanberry, epatuje nas rankingami i notowaniami, choć ma co tydzień solidne pół strony, aby nam wyjaśnić co naprawdę piszczy w federalnej trawie. Zamiast tego uczymy się spraw ulotnych - tego co jest na topie i tego co dołuje. No i że stajnia Murdocha jest beee, a stajnia Fairfaxa i TV ABC są bardzo obiektywne.
Przypomnę, że wolontariat Janusza Filipczaka pozyskała red. naczelna Józefa Jarosz, zaś społeczne usługi Janusza Rygielskiego red. naczelny Wojciech Szlachetko.
Tym razem liczyłem jednak na coś specjalnego, bo nie wyobrażam sobie numeru rocznicowego nie zawierającego jakiegoś podsumowania, refleksji na temat minionych lat. No i się nie pomyliłem - na stronach 18 i 19 wypowiedział się Witold Łukasiak, który stopniowo pozyskuje renomę lokalnego historyka, choć - w przypadku historii Tygodnika - można mieć sporo zastrzeżeń do jego narracji i doboru materiałów.
Bowiem zadaniem tzw. rasowego historyka powinno być nie tylko cytowanie wypowiedzi innych i selekcja źródeł, ale także próba klarownego wytłumaczenia jak i dlaczego coś się stało - choćby po to, aby niewtajemniczony czytelnik mógł sobie jakoś racjonalnie wytłumaczyć nagłe wolty i zaburzenia w czasoprzestrzeni.
Czasami trzeba być historykiem tzw. śledczym, bo zakulisowe rozgrywki w tle głównych wydarzeń są często ciekawsze od suchych pojedynczych faktów, a łączą się z tymi faktami tylko sporadycznie. Truizmem jest stwierdzenie, że nie wolno opierać się na pogłoskach czy plotkach. Tym niemniej nie można również udawać, że wszystko jest sterylne i cacy.
No i właśnie tutaj ogromnie się zawiodłem, gdyż odniosłem wrażenie, że historyk Łukasiak nie wywiązał się dobrze z powyższego zadania. Być może dlatego, że sam jest stroną w interpretacji tych wydarzeń - co miałem możność zaobserwować podczas walnych zebrań Stowarzyszenia Tadka o Zadartym Nosie. Dla przykładu, na jednym z nich wstał i z pełnym przekonaniem i miarodajnie stwierdził (mam nagrane), że red. Józefa Jarosz naprawdę nic w redakcji Tygodnika nie robiła.
Ano, robiła, robiła, szanowny Panie. Wystarczy zapytać ludzi, z którymi - tydzień w tydzień - nagrywała wywiady, przepisywane potem dla publikacji w Tygodniku. Owo nic nierobienie było jednak na tyle uciążliwe, że sam historyk Łukasiak, który próbował ją "zastąpić" podobnymi wywiadami z polonijnymi elitami, wycofał się z tej regularnej roboty po paru miesiącach.
Józefa pracowała społecznie, co wielu osobom nie chce przejść przez gardło, szczególnie wtedy, gdy zamierzają przytulić się do Tygodnika w celach jak najbardziej komercyjnych.
Jarosz była pierwszym w historii (i ostatnim), społecznym niepłatnym redaktorem naczelnym Tygodnika Polskiego. I to przez 6 lat od r. 2003. Objęła pismo będące w stanie finansowej zapaści i prawie nie istniejącej bazie kontrybutorów/współpracowników. Gdy zaś opuściła redakcję w r. 2009 z powodu przykrości jakie robiono jej i jej zespołowi - również społecznych - współpracowników, pozostawiła pismo renomowane, wydające comiesięczny Magazyn na wysokim poziomie i będące w b. dobrej kondycji finansowej. Po prostu nominalnie należne jej wynagrodzenie pozostawiała przez 6 lat w kasie Tygodnika. To z tej spuścizny korzystają jej następcy.
Warto dodać, że w czasie jej kadencji kilkakrotnie oficjalnie ogłaszano konkursy na stanowisko redaktora, na które zgłaszali się pojedynczy kandydaci. Jak mi powiedziała Józefa, wygrywała je, bo nie oczekiwała za swe usługi zapłaty. Nawet należnej jej - wg australijskiego ustawodawstwa - płacy minimalnej.
Dzisiaj - sądząc choćby z namolnych i wręcz rozpaczliwych apeli redakcji i właścicieli pisma o pomoc finansową - odnoszę wrażenie, że mamy niejaki powrót do stanu z r. 2003. Wówczas także próbowano reaktywować Fundusz Wydawniczy Tygodnika (m.in. apelami Joli Wolskiej).
Nie mogę analizować opisów Łukasiaka przymiotów i sukcesów kolejnych następców Józefy Jarosz, bo za mało ich znam. Tym niemniej moja personalna ocena np. red. Wojciecha Szlachetko bardzo różni się od Łukasiakowej, bo jest ona negatywna, choć wiem, że musiał pracowicie spędzać długie ponad-normatywne godziny, aby choć w części upodobnić Tygodnik do formy, jaką znacznie sprawniej i efektywniej nadawał mu były długoletni, doświadczony red. techniczny Jan Skibicki.
Historyk Łukasiak powinien był także choć wspomnieć o poważnych perypetiach Szlachetki (szczególnie pod koniec jego kadencji) z silnymi środowiskami tutejszej polskojęzycznej lewicy.
Mam natomiast pretensję do historyka Łukasiaka o to, że paskudny, niesmaczny pożegnalny paszkwil odchodzącego red. Jana Skibickiego "Żegnając się wspominam....", który ktoś - z niewiadomych względów - przemycił do druku, nie nazywa po imieniu, czyli co najmniej świństwem.Tym bardziej, że Józefa Jarosz już nie mogła nań odpowiedzieć. Po czym oficjalną rezygnację red. Józefy Jarosz kwituje jednym zwrotem: "...wyjaśniła swą rezygnację w liście pożegnalnym z dn 24 marca 2010". Dam konia z rzędem czytelnikowi, który pamięta, co było gdzieś w rubryce 5 lat temu, bądź ma pod ręką ten egzemplarz.
I Łukasiak, i Andrzej Chąciński i ja wiemy natomiast bardzo dobrze, co rzeczywiście zaszło w redakcji i dlaczego Józefa odeszła, choć była z Tygodnikiem związana całą duszą i gorzko to rozstanie przeżyła.
Ale - być może? - historykowi coś jednak ciąży na sumieniu w tej materii, gdyż - ni stąd ni z owąd - poświęcił 3/4 kolumny na wspomnienie Pro Memoriam o Józefie Jarosz - tej, co to w redakcji ponoć nic nie robiła. Ale ani się nie zająknął o obrzydliwym aspekcie nawet i tej sprawy. Mianowicie Tygodnik odmówił opracowania wkładki post-mortem o długoletniej społecznej redaktorce pisma. Wkładkę, przygotowaną poza redakcją, ostatecznie opublikowano, ale domagano się opłaty - tak, jakby to była sprawa komercyjna. Dopiero niemalże szantaż głównego kolportera Tygodnika (również robiącego to społecznie, bez pobierania prowizji) zmusił sekretariat Tygodnika i zarząd Stowarzyszenia do opamiętania się. A teraz czytamy o tym, jak dobry był Tygodnik, bo tak dużo o Józefie opublikował. W zbiórce na pomoc rodzinie w kosztach nagłego pogrzebu Józefy ekipa Typola też nie popisała się ani życzliwością ani gestem.
I dlatego właśnie tak mnie zirytowało to ubrązawianie rzeczywistości Tygodnika w wykonaniu historyka Witolda Łukasiaka.
Podsumowując, mam nadzieję, że opracownie Łukasiaka "Nasz Tygodnik - ostatnie pięciolecie" powędruje do kosza na śmieci, a na to miejsce ktoś rzetelniejszy, odważniejszy i mniej uwikłany napisze rzeczywistą historię ubiegłej pięciolatki (a jeszcze lepiej ubiegłej dziesięciolatki). Dla przykładu - w omawianym opracowaniu Łukasiaka nie ma ani słowa o wpływie na tzw. linię, zawartość i poczytność pisma grupy tzw. "nieprzejednanych" aktywistów pierwszej "Solidarności", którzy na dość długo zadomowili się w redakcji, ale potem jakoś wybyli i już tych nazwisk się nie wymienia. Ani o tym, że walne zebrania członków Stowarzyszenia im. T. Kościuszki to istna kafkowa groteska, o czym już kiedyś pisałem.
No, i tak to me wrażenia z okazji 65-lecia nestora mediów polonijnych okazały się wyjątkowo denerwujące. Musiałem dolać gęstszego do rosołu, bo chwilowo straciłem smak.
Włodzimierz Wnuk
Tu replika W. Łukasiaka
|