Wzorem dr. Paula Craiga Robertsa, byłego wiceministra skarbu w rządzie Ronalda Reagana, który swoją osobistą witrynę udostępnia interesującym publicystom, i ja, od czasu do czasu, zapraszam do rubryki „Prosto z buszu”. Zapraszem autorów, którzy są oryginalni i piszą w sposób ciekawy dla czytelników. Witolda Michałowskiego poznałem, jako jednego z założycieli i aktywnego działacza Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Warszawie, Koła które turystycznie i intelektualnie zawojowało Bieszczady i Beskid Niski, tworząc swego rodzaju legendę.
Witold jest inżynierem, wybitnym specjalistą w zakresie spawania grubych rur i głównie w tej roli objechał niemal cały świat. Równolegle pisał i do tej pory wydał ponad czterdzieści książek. Wspólnie wydaliśmy „Spór o Bieszczady” (wydanie I, Sport i Turystyka 1979 r., wydanie II rozszerzone 1986), która to książka wzbudziła sensację nie tylko w kręgach turystycznych. Niemal wszystkie ważniejsze gazety i czasopisma, a także radio i telewizja, chwaliły ją entuzjastycznie lub krytykowały bez litości. W wydanej w 2009 r. książce „Teki Sarmatów”, Witold poświęcił mi obszerny rozdział, liczący 40 stron (Oficyna Wydawnicza Rewasz, 2009 r.).
Witold zawsze mówił i pisał to, co myślał, nie przejmując się konsekwncjami, jakie go za to czekały. Kiedy po przybyciu do Polski w 2000 r. (po raz pierwszy od odlotu do Australii w 1982 r.), odwiedziłem go w Michalinie, zastałem tam kilkunastu Czeczeńców, w tym przewodniczącego ich parlamentu, których gościł na czas do ustalenia ich statusu w Polsce. Witold, zwanym popularnie Michałem, podróżował do Gruzji, a następnie pieszo przez góry Kaukazu przechodził na północną ich stronę. Tam zbierał trudno dostępne informacje do książek o wojnie w tym regionie. Zyskał wielu czeczeńskich przyjaciół. W tym okresie przeszedł na islam, jak twierdzi, wiarę przodków. Mimo, że obecnie nie jest to wyznanie mile widziane w Europie, Witold Szirin Michałowski nie kryje się z nim.
Poniżej pierwszy rodział jego najnowszej książki „Wiry mojego życia”, którą przekazał do wydawcy. Ukaże się niebawem.
Janusz Rygielski
BYŁEM, JESTEM I BĘDĘ …. Witold Michałowski
W 1956. r., w auli Politechniki Warszawskiej odbywał się jeden z wielu w owym czasie studenckich mityngów. Prowadził go byczkowaty, nieco starszy ode mnie gość w długim jasnym płaszczu. Mówił o wolności, demokracji, socjalizmie. Porywał słuchaczy. Dałem się uwieść. Też byłem za. Pod koniec spotkania zbliżyłem się do niego, pokazując otrzymane od Apoloniusza Zarychty, przyjaciela mego ojca, pozostającego jeszcze na emigracji w Brazylii, Kazania Polskie Jana Hempla. (wyd. w Kurytybie w 1907 r. – przyp. W.M.). Zauważył swastykę na okładce. „Nam tu faszystowskich agentów nie potrzeba”, burknął. Tak oto nie zostałem towarzyszem walki Jacka Kuronia.
Kilkanaście lat później, już jako asystent Instytutu Lotnictwa, na zebraniu PZPR porównałem ówczesną propagandę partyjną z propagandą dr. Goebelsa. Wykluczono mnie wówczas raz na zawsze z tej organizacji. W czasie rozprawy w Dzielnicowej Komisji Kontroli Partyjnej pod moim adresem często padało określenie „agent syjonistyczny”. Straciłem pracę. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć następną, jako inspektor spawalniczego nadzoru na budowie II nitki rurociągu naftowego PRZYJAŹŃ. Tam popadłem w konflikt z klasą robotniczą.
|
Za ujawnienie brakoróbstwa niektórych jej przedstawicieli ogłoszono, że jestem sowieckim agentem. W początkach lat siedemdziesiątych razem z Januszem Rygielskim (późniejszym wieloletnim prezesem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej) napisaliśmy "Spór o Bieszczady". Książka bardzo nie spodobała się I sekretarzowi Komitetu Wojewódzkiego w Krośnie. Kazał spalić większość nakładu w kotłowni jednego z domów wczasowych Iwonicza. Ze skargą na poczynania partyjnego kacyka dotarłem do samego Edwarda Gierka. Przez telefon obaj towarzysze rozmawiali w mojej obecności. Głośno. Po robociarsku. Poza wątpliwościami na temat mego pochodzenia, ze słuchawki dawały się często słyszeć określenia w typu „agent rewizjonistyczny”.
W połowie lat siedemdziesiątych przez pewien okres piastowałem stanowisko jednego z tzw. Głównych Specjalistów INSTALEXPORTU, firmy przygotowującej budowy rurociągów na terenie b. ZSRR. Kiedyś przy wzmocnionej herbacie opowiedziałem towarzyszom radzieckim kawał o geodetach, którzy tyczyli polsko-chińską granicę przyjaźni… na Uralu. Okazało się, że mieli nieco odmienne poczucie humoru. Do Warszawy dotarły wieści, że muszę być agentem imperialistycznym. Następny był Iran. Jako delegat BUDIMEXU koordynowałem budowę parku zbiornikowego w Shah in Shah pod Isfahanem. Japończycy dostarczali blachy na zbiorniki. W zamian za dostawy ropy naftowej. Rozliczali się ich wagą wg określonego przelicznika. Dlatego blachy na boczne cargi były niepotrzebnie bardzo grube. Zaprotestowałem.
Skutecznie. Doznałem w nagrodę zaszczytu uściśnięcia ręki szacha. Ale do Warszawy mój zastępca wysłał poufny claris, że jestem chyba agentem Sawaku 1). Nieco później wraz z grupą polskich inżynierów nadzorowałem w Nigerii budowę rurociągu naftowego Warri-Maiduguri. Podwykonawcą robót była grecka firma. Wykonywane przez nią fundamenty pod pompy miały w sobie dużo mniej cementu, niż to wynikało z dokumentacji. Jeden z nas zginął w zaaranżowanym wypadku samochodowym, a o pozostałych zaczęto rozpowszechniać pogłoski, że jesteśmy agentami komunistycznymi.
Stan wojenny zastał mnie w Kanadzie. Też na grubej rurze. W czasie próby hydraulicznej siedemsetmetrowy odcinek gazociągu Boisbriand-Montreal podwieszono pod płytą mostu przechodzącego nad pokrytym lodem odgałęzieniem rzeki św. Wawrzyńca. Rura runęła w dół. Było to dokładnie 19 marca. Uratował mnie św. Józef. Patron mojej dawno już nieżyjącej Babki, która zwykła obchodzić tego dnia imieniny. Monitorowałem próbę. Gazociąg spadł i załamał lód rzeki zaledwie 4 stopy ode mnie. Straty szły w miliony dolarów.
Na całe szczęście nieco wcześniej wpisałem do dziennika budowy żądanie, aby w czasie próby wstrzymać ruch ciężkich pojazdów powodujący drgania wsporników wypełnionego wodą rurociągu. Ruchu nie wstrzymano. Most znajdował się na autostradzie prowadzącej do Nowego Jorku. Sprawą zajęła się RCMP - Royal Canadian Mounted Police. Nie doszukała się mojej winy. Dla zażartych frankofonów, którym bardzo się nie podobało, że posiadacz paszportu PRL wyjdzie wolno, a im groziło więzienie, zostałem agentem RCMP.
W kraju znalazłem się na początku transformacji. Jeden z moich bieszczadzkich znajomych, lekarz z Komańczy, zostaje ministrem ochrony środowiska. Zaproponował mnie na stanowisko pełnomocnika ds. rezerwatu biosfery w Karpatach. Potraktowałem nowe wyzwanie bardzo serio. Minister, który utrwalił pamięć o sobie jako specjalista od tępienia łosi, dbał niestety głownie o własną kieszeń. Gdy nie wykazałem zrozumienia dla tej jego słabości otrzymałem dymisję, ponieważ rzekomo doniesiono mu, że miałem teczkę jako agent KGB. Rozjuszony dotarłem do tych co ewidencje prowadzili. Teczki nie było.
Minister, który roił nawet o posadzie premiera, parę tygodni później odpłynął w polityczny niebyt. Łosie odetchnęły. Gdy zaczęło być jasne, że mamy do czynienia z tranzytowym przekrętem stulecia, napisałem na ten temat w „Przeglądzie Technicznym” (Nr.46/z 1996.r.) W trybie natychmiastowym wylano mnie z pracy. Postnomenklaturowe kierownictwo państwowej firmy nawet nie ukrywało, że uważa się mnie za agenta CIA. Gdy okazało się, że rosyjsko-niemiecki korytarz gazowy polski podatnik dofinansował kwotą blisko 2 miliardów dolarów, a Skarb Państwa będzie otrzymywał zaledwie 3% kwot, jakie powinny być pobierane za tranzyt gazu, namówiłem SAMOOBRONĘ do działania.
Na skutek chłopskich protestów budowa Wielkiej Rury stanęła na wiele miesięcy. Ja zaś zostałem uznany za agenta Leppera. We Włocławku, przy udziale ówczesnego wojewody, urzędującego w wspaniałym gabinecie właśnie ofiarowanym mu przez gazpromowską spółkę, podjęto próbę załagodzenia konfliktu z rolnikami. Poszkodowani zwrócili się do mnie o pomoc. Gdy udowodniłem, że odszkodowania za zajęcie pasa gruntów rolnych mogą być wielokrotnie wyższe rozpuszczono pogłoskę, że jestem agentem czeczeńskim. Kiedy w czasie trwania audycji emitowanej na falach Radia Maryja wyraziłem zdumienie, że nadal nie zostało wyjaśnione, kto otrzymał prowizję związaną z kontraktami na dostawy gazu z Rosji i wątpliwości, czy zapłacił należny w takim przypadku podatek, odezwał się słuchacz przedstawiony przez prowadzącego program jako „Marek z Bawarii”.
Podał nazwę banku w małej szwajcarskiej miejscowości, w której b. prezydent Kwaśniewski miał zdeponować miliony dolarów. Od tego czasu niektórzy ze znajomych zaczęli mnie uważać za agenta Ojca Rydzyka. To, że słuchaczy ROZMÓW NIEDOKOŃCZONYCH pozdrawialem SALAM, wróciwszy na łono islamu, wiary przodków, nie miało znaczenia. Próbując bezskutecznie dotrzeć przed oblicze urzędującego Ministra Gospodarki, natrafiłem na betonową ścianę. Usiłował ją pokonać prof. Mirosław Dakowski, znany opinii publicznej z rozwikłania mechanizmu afery FOZZ. Dotarł tylko do Przemysława Wiplera, ówczesnego doradcy jednego z wiceministrów.
|
Przełożeni rzekomo zabronili mu kontaktów ze mną, ponieważ mówilo się, że jestem agentem. Niektórzy nie mogli mi darować sceptycyzmu wobec pomysłu budowy rurociągu z Norwegii, jako rzekomo najlepszej formy dywersyfikacji w dostawach gazu. Mogła znacząco spowolnić budowę terminalu LNG. Rurociągowa pętla zacisnęłaby się wówczas na naszej szyi do końca. Dobrze jednak jest być agentem. Jest się zwolnionym z obowiązku podawania ręki wielu przedstawicielom „elyty”. Brak elementarnego rzemieślniczego rurociągowego wykształcenia, rozumienia pojęcia etyki zawodowej i niejasne interesy niektórym przesłaniają racjonalne widzenie świata.
Tym razem przebrała się miara. Wytoczyłem sprawę, którą wygrałem. Pozwany został zobowiązany do wpłacenia pewnej sumy na wskazane konto Fundacji Odysseum 2). Wpłacił.
Witold Michałowski
1. Sawak – odpowiednik służby bezpieczeństwa w Iranie, w czasach szacha (JR). 2. Fundację Odysseum, obejmującą muzuem polskich podróżników – odkrywców, założył Witold Michałowski na swojej posesji w Michalinie (JR).
|