Marcel Weyland. Fot. K.Kozek | Uchodzi z życiem i „Panem Tadeuszem” w bagażu z kraju pogrążonego w wojnie. Przez następne lata tułaczki do „ziemi obiecanej” na Antypodach dzieło Mickiewicza staje się dla niego – tak jak dla autora oryginału – symbolem utraconej ojczyzny. Poprzez tłumaczone fragmenty stara się później przekazać swojej nowej rodzinie smak i zapach rodzinnego kraju.
Pouczająca zabawa niepostrzeżenie przekształca się w obsesję, która po trzynastu latach zaowocuje przekładem całego poematu. Pokolenia Polaków na obczyźnie będą teraz mogły w pełni docenić wartość oryginału i poczuć dumę ze związku z polską kulturą. Dla reszty świata, który coraz powszechniej posługuje się angielskim, jego przekład będzie godną reprezentacja jednego z bardziej istotnych dzieł rodzimej literatury.
ROZMOWA Z MARCELEM WEYLANDEM, AUTOREM ANGIELSKIEGO PRZEKŁADU „PANA TADEUSZA”.
Panie Marcelu, dlaczego wybrał Pan „Pana Tadeusza” spośród tylu innych polskich dzieł literackich?
W skrócie można by powiedzieć, że wybrałem to a nie inne w uznaniu dla jego wielkości. „Pan Tadeusz” to epicki utwór liryczny, który nie ma równego sobie w literaturze europejskiej przynajmniej w XIX wieku. Trzeba iść wstecz stulecia, może nawet do czasów starożytnych, by odnaleźć dzieło tej miary. Poprzez całą swą rozległość konsekwentnie zachowuje ono lekki, sielski charakter – nigdy pompatyczny, najwyżej poważny i skupiony.
Autor z pobłażliwym, dobrotliwym humorem jak czarodziejską różdżką przemienia nawet najbardziej przyziemne detale, codzienne wydarzenia i negatywne typy ludzkie w bajecznie urokliwą tkankę poetyckiej fikcji. Całego mnóstwa pieczołowicie przestudiowanych szczegółów, wyreżyserowanych wydarzeń, jak też różnorodności i barwności typów ludzkich nie powstydziłby się żaden powieściopisarz. Dzięki klasycznemu wykształceniu i wrażliwej poetyckiej intuicji Mickiewicza, znajduje w „Panu Tadeuszu” ujście obraz rzeczywistości przefiltrowanej przez nostalgię poety.
„Pan Tadeusz” to nie tylko znaczące dzieło w literaturze polskiej i światowej. Jest to także sztandar polskości. Żaden inny polski utwór literacki nie wzbudza tylu pozytywnych, patriotycznych i narodowych uczuć.
W tym symbolicznym znaczeniu przewyższa on moim zdaniem Trylogię czy dzieła Słowackiego. To przecież nie w „Potopie”, „Dziadach”, „Balladynie” czy „Weselu”, ale w „Panu Tadeuszu”, odnajduje na nowo rdzeń swojego istnienia bohater „Latarnika”. Nawet więc sam Sienkiewicz, autor noweli i nasz literacki laureat nagrody Nobla oddaje hołd duchowi polskości, który udało się Mickiewiczowi tchnąć w swój poemat.
Na ile jest to prawda, że na wybór miał też wpływ przypadek?
Ja bym powiedział, że to raczej ręka opatrzności, a nie przypadek. Kiedy jako dwunastolatek uciekając od Niemców znaleźliśmy się w Wilnie po wybuchu wojny, znalazłem na półce gospodyni „Dekameron” i „Pana Tadeusza”. Przeczytałem jedno i drugie. Utkwił ten Tadeusz w mojej pamięci przez cały czas wojenny, przez pobyt w obozie japońskim w Szanghaju, przez powojenna tułaczkę.
Kiedy potem osiedliłem się w Sydney i założyłem rodzinę, chciałem żeby moja żona, która jest irlandzkiego pochodzenia, i dzieci zapoznały się choćby z najistotniejszymi fragmentami. Dla nich więc tłumaczyłem to i owo. Później ta niewinna zabawa, to moje hobby, przemieniło się w obsesję, która w końcu doprowadziła do przetłumaczenia całego poematu.
W czym widzi Pan różnicę swojego tłumaczenia od poprzednich? Słuchając fragmentów na spotkaniu w Perth uderzyło mnie „posłuszeństwo” językowi angielskiemu i jednocześnie wyczucie dla tego co istotne w polskim. W efekcie tekst dobrze brzmi po angielsku i doskonale oddaje atmosferę oryginału. Czy ten sposób tłumaczenia był zamierzony, czy tak po prostu wyszło?
Zetknąłem się z dwoma angielskimi tłumaczeniami – oba wykonane przez Anglosasów i oba z mojego punktu widzenia nie oddające sprawiedliwości oryginałowi. Dziewiętnastowieczny przekład Noyesa to według mnie ani ptak ani ryba. Zachował on jedynie szczątki bogactwa poezji Mickiewicza, z którą wyparował niestety naturalny jej wdzięk i humor.
Powojenny przekład Kennetha Mckenzie, który znam tylko z fragmentów, oparty jest na klasycznym dziesięciozgłoskowym jambie, przez co tekst „galopuje”, podczas gdy trzynastozgłoskowiec Mickiewicza płynie spokojnie jak łagodny nurt rzeki. Fakt, że tłumaczami nie byli ludzie bliżej związani z polską kulturą nieuchronnie zaowocował dozą sztuczności i sztywności. Zdałem sobie sprawę, że w mojej uprzywilejowanej sytuacji kogoś, kto jest blisko obu sfer językowych, jestem w stanie zaoferować bardziej satysfakcjonującą interpretację.
Co do posłuszeństwa wymogom angielskiego, to nie było to trudne ponieważ ten język nie dba zbytnio o archaizmy czy zdrobnienia, więc nie musiałam tych i innych form wyszukiwać w zamierzchłej angielszczyźnie. Na przykład stare tytuły szlacheckie takie jak Sędzia, Rejent, Podkomorzy, Klucznik czy Woźny tłumaczą się łatwo na angielskie Judge, Notary, Chamberlain, Warden i Usher, które nie brzmią obco dla ucha Anglosasa i oznaczają mniej więcej to samo co sto czy dwieście lat temu.
Archaiczne polskie „żwawy” nie przetłumaczy się lepiej na nic innego tylko lively albo quick, a dla staropolskiego „gościńca” jedynym właściwym odpowiednikiem będzie angielskie main road, które w tym języku być może nigdy nie miało archaicznego odpowiednika. Nawet ciepłe, polskie zaproszenie „Kochajmy się!” w tytule ostatniej księgi udało mi się przełożyć jedynie na chłodne i z dystansem – jak przystało na angielski – Love and Friendship!. Takie są prawa tego języka, które musiałem uszanować podobnie jak wymogi języka polskiego.
Rozumiem i zgadzam się – z jednym wyjątkiem. Mam na myśli dosłowne przetłumaczenie przezwiska księdza Robaka jako Worm. Musze przyznać, że brzmi to dość dziwnie. Dlaczego nie zostawił Pan tego imienia w jego polskiej formie, podobnie do tego jak potraktował Pan imiona innych postaci.
Nie miałem innego wyjścia. W swojej spowiedzi ksiądz Robak zwierza się, że dla pogłębienia swojej skruchy i pokory przybrał to poniżające imię. W takiej sytuacji nie można już zostawić słowa tak jak ono jest w oryginale, ale trzeba je przetłumaczyć dosłownie, szczególnie gdy angielski odpowiednik „robaka” – worm – ma dokładnie tę samą pogardliwą konotację.
Skoro jesteśmy przy porównaniach języka polskiego z angielskim. Porusza się Pan swobodnie w dwóch sferach językowo-kulturowych. Co Panu odpowiada w polskim i angielskim i jak porównałby Pan te języki.
Podoba mi się w polskim słowiańska prostota, przyziemność i bliski kontakt z opisywanymi przedmiotami. Polski język nie zaabsorbował łaciny na tyle by wysterylizować się z oryginalności, jak to się stało z wielu słowami angielskimi. Poprzez te właśnie cechy nasz język ojczysty dobrze nadaje się do poezji.
Poprzez końcówki i przedrostki możemy być prawdziwie słowotwórczy, na przykład w zdrobnieniach. Tego brak dziś w angielskim, który zatracił część swojej świeżości i odmienności dawno temu, a dokładniej – po inwazji Normańskiej w jedenastym wieku. Od tego czasu datują się łacińskie i frankońskie wpływy, które ukształtowały ten język w formie, w jakiej go znamy w dzisiejszych czasach.
Oryginał jak i Pana tłumaczenie charakteryzują się bogactwem form słownych, gracją rymu i rytmu, ciepłem i humorem. Jest to prawdziwy wawelski arras językowy tak w oryginale jak i w przekładzie. Czy fakt, że udało się to Panu zachować ten przepych w tłumaczeniu bierze się z zamiłowania do „Pana Tadeusza”, czy raczej z pasji do poezji i literatury ogólnie?
Dziękuje za słowa uznania. Mam nadzieje, że czytelnicy odbiorą to podobnie. Myślę, że oba wpływy miały tu swoje znaczenie. Mickiewiczem byłem zafascynowany odkąd pamiętam. Muszę jednak przyznać, że pociągała mnie i pociąga angielskojęzyczna literatura, z która zaznajomiłem się, kiedy wrastałem w krajobraz nowego kraju po wojnie. Mimo niedoborów tego języka, o których wspomniałem, stworzono w nim wiele znaczących dzieł. Moje własne pierwsze wiersze były napisane właśnie po angielsku.
To potwierdza moje przypuszczenie, że poza talentem tłumacza i pasją by udostępnić szerokiej publiczności arcydzieło literatury polskiej, w pańskim wyczynie ma też udział poeta. Jakże inaczej można byłoby wytłumaczyć umiejętność tak wiernego przeniesienia atmosfery poezji z jednego języka na drugi.
Nie ukrywam, że zajmuje się poezja również jako twórca. Stanowi to jednak w tej chwili dość niewielka cześć mojej literackiej pracy. Poza tym swoje wiersze pisze w większości po angielsku, więc przechwalać się nimi, zwłaszcza przed rodzimą publicznością, na tym etapie nie ma potrzeby.
Nie zgodziłbym się zupełnie. Czytałem pański sonet zainspirowany epilogiem „Pana Tadeusza”, gdzie korzysta Pan z okazji by przekazać refleksje na temat duchowego stanu społeczności współczesnej australijskiej metropolii. Jestem pod wrażeniem tego utworu. Trzymając się jednak tematu naszego wywiadu, zgadzam się tymczasowo nie wchodzić głębiej w temat, przeznaczając go na oddzielną rozmowę o Weylandzie poecie. Zgadza się Pan?
Z przyjemnością.
Podejrzewam, że obracając się w świecie tłumaczeń, natknął się Pan na rożnego rodzaju przekłady. Być może utkwił Panu w pamięci jakiś wyjątkowo dobre tłumaczenie z polskiego na angielski lub odwrotnie.
Tłumaczeniami polskiej literatury, których nie aż tak wiele, zawsze interesowałem się dla potrzeb mojej własnej rodziny. Ponieważ nie ma tych przekładów dużo, wiec jeśli się trafi na jakikolwiek, to z reguły nie ocenia się zbyt surowo jakości. Zgadzam się jednak ogólnie, że są przekłady lepsze i gorsze. Wszystko zależy od intencji, zdolności i umiejętności tłumacza.
Z pewnością warto tu wspomnieć tu o „Quo vadis”, którego nie omieszkałem udostępnić mojej żonie i dzieciom w angielskiej wersji. To jest chyba jak dotąd nasz najbardziej uznany przyczynek do dorobku światowej literatury.
Co dalej z karierą tłumacza? Jakie następne dzieło na horyzoncie?
Nigdy nie zamierzałem zostać tłumaczem. Przygoda z „Panem Tadeuszem” zaczęła się jako niewinne hobby, a skończyła się obsesją, dzięki której udało mi się moje zadanie doprowadzić do końca. Teraz kiedy dzieło skończone, oczywiście nie łatwo wrócić do normalności. Czuję jak mój system domaga się kontynuacji zajęcia, które było znaczącą częścią mojego życia przez kilkanaście lat. Nic równie wielkiego nie pojawia się jednak na horyzoncie, a w międzyczasie zabawiam się tłumaczeniem wierszy.
Pociąga i inspiruje mnie twórczość poetów takich jak Leśmian, Tuwim, Lechoń, Bryll, Osiecka czy Stachura. Natrafiłem na antologię obejmującej cztery wieki poezji polskiej, z której wybrałem jakieś czterdzieści utworów tych właśnie i innych poetów i wolne chwile umilam sobie tłumacząc ich wiersze.
Słyszałem próbkę w czasie wywiadu z Panem w radio SBS. Nigdy nie myślałem, że polska poezja może brzmieć tak dobrze po angielsku. Kiedy i jak angielskojęzyczna publiczność będzie mogła docenić wdzięk rodzimych wierszy?
Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że zajmie to przynajmniej rok. Praca nad przekładem to jedno, a znalezienie wydawcy do drugie. W tej chwili nie wiem jeszcze, kto byłby zainteresowany wydaniem czegoś takiego tu w Australii.
Panie Marcelu, proszę się o to drugie nie martwić a raczej skupić nad tłumaczeniem. Ja mogę Panu obiecać, że Puls Polonii, łącznie ze mną osobiście, jak też i inne polonijne media nie oszczędzą trudu by pomóc w znalezieniu wydawcy. Nie wiem czy zdaje sobie Pan sprawę, że spoczywa na Panu wyjątkowa odpowiedzialność za godne zaprezentowanie światu – bo przecież dziś angielski staje się globalnym językiem – tego co najlepsze w naszym dorobku literackim. Mam nadzieję, że jest Pan gotowy na to wyzwanie.
Dziękuje. Czy jestem gotowy, to nie wiem. Czas jest dużym ograniczeniem – mój czas na Ziemi i ten w ciągu dnia. Ja ciągle pracuję w moich obu wyuczonych zawodach, jako prawnik i architekt. Sukces „Pana Tadeusza” mam nadzieje będzie miał pozytywny wpływ na moje dalsze poczynania w pracy tłumacza. Jak dotąd utwór ma dobre przyjęcie – oby tak dalej. Na początku grudnia jadę do Londynu na inauguracje drugiego wydania w tamtejszej polskiej ambasadzie. Mam nadzieje, że będzie to następnym krokiem do celu, który pozwoli w efekcie na znalezienie więcej czasu na kultywowanie mojej nowej namiętności.
Serdecznie Panu tego życzę. W imieniu czytelników Pulsu Polonii dziękuje za rozmowę, gratuluję przekładu i życzę sukcesów tak z „Panem Tadeuszem” jak i z następnymi przekładami.
Marcel Weyland - Urodzony 13 czerwca 1927 roku w Łodzi. Skończył szóstą klasę Gimnazjum Zgromadzenia Kupców, kiedy wybuchła wojna. Razem z rodzina udało mu się uratować z wojennej zawieruchy uciekając na wschód, by w 1940 dostać się do Japonii, a po paru miesiącach do Szanghaju.
Po Pearl Harbour cała rodzina została internowana przez Japończyków, gdzie pozostali do końca wojny. Maturę, w języku angielskim, zrobił w obozie dla internowanych. Po wojnie wyemigrował do Australii i osiedlił się w Sydney, gdzie zdobył zawód architekta. W 1991-ym roku skończył także prawo. Pracuje w obu zawodach. Ma żonę Australijkę, pięcioro dzieci i dwadzieścioro wnuków.
Marcel Wayland miał zamiłowanie do poezji od dzieciństwa, a pierwsze własne wiersze pisał po angielsku. Tłumaczeniem Pana Tadeusza zajął się dla pożytek i uwznioślenia żony i dzieci około roku 1960, najpierw jako hobby, a 10 lat później stało się to poważnym celowym zajęciem. Tłumaczenie było wydane po raz pierwszy w grudniu 2004 roku przez Brandl & Schlesinger. Uroczysta inauguracja drugiego wydania przez Newman-Hemisphere w Londynie odbędzie się 7 grudnia 2005 w ambasadzie polskiej, z udziałem King's College.
Rozmawiał Robert Panasiewicz
Ilustracje - J.M. Szancer: „PAN TADEUSZ w ilustracjach”, A. Bajdor i H.Natuniewicz, KAW, Gdańsk, 1984
|