Na przedwojennym, czarno-białym zdjęciu dwie harcerki: Wercia Juchniewicz i Hela Bielska, uczennice gimnazjum w Drui na Wileńszczyźnie. Który to był rok? 1935? Przyjaźń zawarta w harcerstwie przetrwała długie lata, do przedwczesnej śmierci Weroniki Skurjatowej w 1963 r. Po śmierci Mamy to ja się przyjaźniłam z „ciocią” Helą Kurylczykową, aż do mego wyjazdu w daleki świat. Podobnie jak Mama i Ciocia Hela przed wojną, tak i ja należałam do harcerstwa, tylko już w innych czasach, innym kraju...Do ZHP odrodzonego po gomułkowskiej odwilży zapisała mnie Mama, ona sama działała w Komitecie Przyjaciół ZHP.
W ZHP działali wtedy „ziemlaki”, nasi przyjaciele rodem z Kresów, tak więc duch Piłsudskiego i hasła „Bóg Honor Ojczyzna” obecne były w naszych sercach, choć dookoła panoszył się PRL. Bywałam daleko od domu na niezapomnianych obozach (och, Wambierzyce!), w zakurzonych szafach mam jeszcze trochę starych zdjęć. Uważam, że harcerstwo to ważny element moralnego wychowania młodego człowieka, z tym większą radością powitaliśmy z dziadkiem zapowiedź, że nasze wnuczki szykują się na ich pierwszy w życiu biwak. Zamarzyło się nam pojechać razem z nimi, być świadkami historycznego wydarzenia.
Biwak zorganizowała znana w całej Australii Marysia Nowak, której Pan Bóg po ciężkiej chorobie raczył przedłużyć życie i dalej niespożytą energią obdarowywać. Marysia wybrała piękne miejsce w Shoalhaven Heads (niedaleko Nowra), gdzie rozlewista rzeka wpada do oceanu. Biwakowicze mieli nocować w namiotach na materacach , dziadkowie zafundowali sobie domek w „Montain View Resort”.
W ostatnie dni przed wyjazdem było „gorąco”, trzeba było skombinowac śpiwory i materace, latarki i inne wyposażenie. Dziewczynki miały radochę, bo w pierwszą bez rodziców podróż pociągiem wyruszyły w wesołej grupie zuchów i harcerzy. Miały przy sobie małe walizeczki na kółkach, natomiast dziadkowie zabrali samochodem wielkie czemadany, wypakowane przez mamę rzeczami, które „mogą się przydać”.
I tak we czwartek 4 pażdziernika 2018 r. babcia Ernestynka rzuciła „Puls Polonii”, wszystkie sprawy związane z Kościuszką i szykowaną właśnie do druku antologią prozy i poezji kościuszkowskiej i ruszyła w świat, przez malowniczo położony Wollongong i jeszcze piękniejsze miasteczko Kiama i dalej przez busz pełen palmowych samosiejek. Okazji do oglądania widoków właściwie nie było, bo lało jak z cebra. Ale harcerze deszczu sie nie boją. Cieszyłam się, że dziewczynki będą miały ostre wyzwanie adaptacyjne, tym bardziej pierwszy biwak utkwi im w pamięci.
|
|
Wczesnym popołudniem zaczęlismy szukać naszego obozu. Przy szlabanie strzegącym posesji motelu przy Macintosh St. spostrzegliśmy jakiegoś przechodnia. Jakie było nasze zdziwienie, gdy spod niebieskiego kaptura wyłoniła się buzia księdza Kamila. Powiedział, że idzie na przystanek autobusowy powitać obozowiczów, a nam dał numer kodu do szlabanu. Wjechaliśmy, za basenem odnaleźlismy pole namiotowe i budynek KUCHNI, który miał odegrać rolę salonu, jadalni, schroniska przed deszczem, miejsca zbiórek itp. Po przywitaniu się z Marysią odjechalismy do swojego motelu położonego u stóp góry spowitej mgłą.
Trzeba było szybko włączyć ogrzewanie, rozpakować się i coś przekąsić. I wtedy przypomniało mi się, że przecież jestem inwalidką i najlepiej będzie mi w łóżku. Dokucza mi nie tylko noga nadal gojąca się po operacji, ale i zdezelowane stawy, artretyzm atakujący wszystko co się da, wypadające dyski, trzeszczące kolana. Krótko mówiąc, od stania i chodzenia mdleje mi kręgosłup. W pozycji siedzącej jest o wiele lepiej, choć przy komputerze z 4 monitorami drętwieją mi ramiona i kark. Więc najwygodniej w łóżku. A motelowe łóżko okazało się pyszne!
|
|
Dziadek Andrzej jedzie do harcerzy popatrzeć, jak sobie dają radę z rozstawianiem namiotów w deszczu. Dobrze, że się pojawił, zaraz go wyślą do „Kaymartu” w Nowra po zszywacze potrzebne do produkcji śpiewników. Więc goni w deszczu, wiejskimi asfaltami kilkanaście kilometrów, mijając po drodze Bromaderry, gdzie stoi fabryka z kotłami fermentacyjnymi, to chyba ta, którą budował Jurek Nowak, specjalista od produkcji pszenicznego alkoholu będącego dodatkiem do paliwa samochodowego.
Tymczasem babcia Ernestynka zapada w błogi sen, nareszcie zapominając o sporządzaniu umów i uciążliwej korespondencji z kilkudziesięcioma autorami, których utwory wybrała do antologii. Urosną nowe zaległości, ale tym będzie się przejmowała po powrocie. A teraz przewraca się na drugi bok. Dopiero wieczorem daje się namówić na wyprawę do tajskiej restauracji w Nowra.
I znów wraca do łóżka, podczas gdy dziadek wybiera się na kominek, czyli sesję śpiewania w Kuchni przy lampie naftowej. Wraca pod wrażeniem scenek, jakie sie rozegrały tego wieczora. Druhna Marysia donośnym głosem: - Chciałam powiedzieć kilka słów! Na to harcerze odpowiadają chórem: - My cię słuchamy, a ty mów! Andrzejowi się marzy podobna dyscyplina. Już od piątku będzie z lubością stosował tę komendę: „Chciałem powiedzieć kilka słów”. No trudno, muszę mu dać głos.
W piątek już nie pada, ale nadal nie mam siły wstać, czytam książkę, która wypada mi z rąk i znów jestem pod kołdrą. Muszę się wygrzewać, żeby mnie nie darło w kościach. Dopiero wieczorem daję się wyciągnąć do kolejnej sympatycznej restauracji w Nowra, skąd spieszymy na kominek. Jest propozycja dotarcia do wybranego miejsca „na skróty”. Od chwili wymarszu cała kolumna znika mi z oczu, potykam się na wąskiej ścieżynie w ciemnościach, Pani Kasia stara mi się oświecić drogę komórką. Rozdzwoniły się telefony – kto gdzie utknął, kto ma którędy iść. Ja mam wracać na obozowisko i czekać na Andrzeja. Dopiero z nim, samochodem dojedziemy na śliczny placyk przy oceanie. I znów nastrojowa lampa naftowa zastępuje ognisko. Seniorki, otulone w koce, siedzą na przenośnych fotelach. Dzieciaki (jak im nie zimno?!) na pałatce, niektóre oświetlają sobie śpiewniki latarkami zamontowanymi na czole.
|
|
I spiewamy, piosenkę po piosence. Większość znam z dawnych lat, ale niektóre są dla mnie absolutna nowością, np. zabawna „Wollemi Pine”, inne śmieszne zaśpiewki, językowe łamańce. Pisk radości, gdy kolejny skrzat wywołany jest do tańca „Mam chusteczke haftowaną”, jeszcze wiekszy jazgot rozlega się w tańcu „Misie dwa”, gdzie trzeba sie uściskać z partnerem. Wreszcie „Już do odwrotu głos trąbki wzywa”, gawęda wygłoszona przez druhne Halinkę, wzruszająca piosenka o Panu Bogu, który błogosławi harcerzom, powstanie ze splecionymi rękami i modlitwa wieczorna. Jest juz dość póżno. Harcerska brać rusza w dwukilometrową drogę powrotną do obozu. Zastanawiam się, czy moje wnuczki dadzą się jutro namówić na wczesne wstawanie, pobudka przewidziana jest na 7 rano.
Posłuchaj wiązanki biwakowych spiewów i gawędy druhny Halinki Prociuk
"Misie Dwa" wideo nagrane kilka lat temu
W sobotę panieneczki (jak mi potem doniesiono) radośnie wstają, natomiast ja dogrzewam kości w łóżku. Śpiączka nieprawdopodobna mnie ogarnia, tymczasem Andrzej wyrusza w świat. Dopiero po południu wyciąga mnie „na spacer”. Spacer polega na tym, że zakutana w szaliki, koce, pałatki siadam w wiklinowym fotelu na plaży, pod opieką pelikana, który pełni wartę na pobliskiej lampie neonowej. Wiatr duje, słońce parzy w oczy, a ja przez ciemne okulary patrzę sobie w dal, na fale i na kajakujących harcerzy, którzy właśnie zdobywają jakieś sprawności. Już mi się marzy ciepłe łóżeczko, ale mąż namawia na wycieczkę samochodową po okolicy i oczywiście do Nowra, na pyszną kolację.
Za kilka godzin zapraszamy do obejrzenia biwakowej fotogalerii.
I już jest galeria fotek! Oglądaj!
Wieczorem, jak zwykle, mamy iść na kominek, chcę jeszcze raz posłuchać tych nowych, zabawnych piosenek, ale niestety padam i natychmiast zasypiam. Andrzej jedzie sam. Jak się okazuje, wnuczek (i w ogóle zuchów) na kominku nie było, dziatwa została wcześniej wysłana do spania, bowiem w niedzielę rano musiały wstać wcześniej niż normalnie. Trzeba było pojechać do pobliskiego miasteczka Berry na mszę św., ponieważ mszę obozową odwołano: ksiądz Kamil musiał wracać do Sydney, ponieważ w kościele św. Wincentego odbywała się uroczystość Pierwszej Komunii. Na dodatek mieliśmy spać o godzinę krócej, bo właśnie nastąpiła zmiana czasu.
|
|
I tak w niedzielę o świcie – znów przy deszczowej pogodzie – Andrzej wyruszył do obozu, aby pomóc w transportowaniu dzieci do kościoła. Msza rozpoczynała się o ósmej rano. Więc gdy harcerze pojechali się modlić, ja zabrałam się za pakowanie, ponieważ trzeba było opuścić motel o 10 rano. Potem oboje pojechaliśmy do nadmorskiej kawiarni, gdzie Andrzej zostawił mnie samą, bo musiał pomóc w zwijaniu namiotów i odebrać czemadany naszych panienek.
A teraz mamy wolne do godziny 14. Przenosimy się do fajnej, swojskiej tawerny, gdzie spożywamy przepyszny obiad – seafood basket. Gra orkiestra, młoda pani śpiewa bluesa, na kominku płoną szczapy, oj, żal wychodzić. Okazuje sie, że plany wyjazdu dzieci uległy zmianie, nie będzie autobusu, musimy je zawieźć na pociąg w Berry. W charakterze pasażerów przydzielono namnasze wnuczki.
To była radosna jazda. Pytam dziewczynek: - No i jak? Czy można przeżyć 4 dni bez laptopów i tabletów?
Oczekuję prostej, zdecydowanej odpowiedzi „Oczywiście”, a tu chwila milczenia i dziwne pytanie:
-A czy myśmy umarły?
Aha, pomyślałam, to znaczy, można przeżyć. I przeżyły bynajmniej nie narzekając na brak komputera.
Na stacji pełne podniecenia chwile w oczekiwaniu na pociąg, wsiadanie, bieg przez korytarz, by zająć miejsca przy oknie – za chwilę widać w oknie dwie roześmiane i dumne buzie. Nasze samodzielnie podróżujące harcerki jadą do domu. Dziadkowie zaś pojadą zwiedzać śliczne, nastrojowe, kolorowe miasteczko Berry, w którym nie brakuje niczego...chyba z wyjątkiem Ani z Zielonego Wzgórza. Następnie wyruszamy na trasę, aby w Sydney zdążyć na wieczorną Mszę św. Po jakimś czasie telefon od rodziców, którzy mieli odebrać dzieci na Dworcu Centralnym.
-Z powodu pożaru na trasie harcerze musiali przesiąść się do autobusu, tak więc mają wrócić z dużym opóźnieniem...
Ulewa i pożar, to chyba australijski wynalazek. Nie zmartwiłam się. Kolejna przygoda? Nie zaszkodzi!
Babcia Ernestyna Foto: Dziadek Andrzej
Za kilka godzin zapraszamy do obejrzenia biwakowej fotogalerii.
I już jest galeria fotek! Oglądaj!
|