PP: W dniu 7 stycznia 2007 r. sydnejska Polonia organizuje wielki bankiet z okazji setnej rocznicy urodzin dr Józefa Czyniewskiego. Zapraszamy do lektury trzeciego już odcinka Jego wspomnień.
NAPAD ROSJI SOWIECKIEJ NA POLSKĘ
Jak grom spadła na nas wiadomośc, że Sowiety przekroczyły granicę Polski i że szybko posuwają się w kierunku Lwowa. Wieści głosiły dalej, że posuwające sie w kierunku zachodnim wojska sowieckie napotykają na nieznaczny opór nielicznych oddziałów polskich Korpusu Ochrony Pogranicza i małych garnizonów w niektórych miastach.
Sowieci głosili, że wjraczają na tereny Polski, by chronić ludność przed Niemcami. Z samolotów zrzucali ulotki wzywające polskie oddziały wojskowe do nie stawiania oporu. W nich również zwracali się do żołnierzy, aby nie słuchali swych oficerów, którzy są wrogami i działają na ich szkodę.
Wkrótce już wiedzieliśmy, że oddziały sowieckie znajdują sie niedaleko Lwowa i lada moment wejdą do miasta. W tymże czasie ustały bombardowania niemieckich samolotów. Widocznym się stało, że sztaby niemieckie i sowieckie ściśle ze sobą współpracują. Ustał też napływ rannych do szpitala. Mogliśmy trochę odpocząć.
W tym czasie uzyskałem kilkugodzinną przepustkę celem odwiedzenia mojej matki, mieszkajacej na przedmieściu Lwowa na Lewandówce. Doszedłem tylko do ulicy Grodeckiej o wylotu Alei Focha prowadzącej do Dworca Głównego. Tu zostałem zatrzymany przez polskiego oficera, dowódcę niewielkiego oddziału, który – ufortyfikowany – miał stawić opór na wypadek, gdyby od strony gródeckiej szosy pojawiły sie oddziały niemieckie. Oficer poinformował mnie o niebezpieczeństwie wizyty na Lewandówce, gdzie mogłem wpaść w niemieckie ręce.
Stałem przez chwilę wymieniając wiadomości z oficerem i obserwując palące się składy węgla na pobliskim Dworcu Czerniowieckim. Potem zmęczony udałem się w drogę powrotną do szpitala. Niedaleko celu spotkałem wóz szpitalny, wiozący chleb. Przysiadłem się, ponieważ droga prowadziła pod górę i chciałem troche odpocząć.
Ujechalismy zaledwie kilkadziesiat metrów, gdy przed nami – pędząc na koniu – pojawił się sowiecki żołnierz wyglądający na oficera. Zatrzymał nas, sprawdził, co wieziemy, a widząc mnie w mundurze oficera skierował rewolwer w moją stronę, krzykiem żądając czegoś ode mnie, czego nie rozumiałem.
W tym momencie w otwartym oknie kamienicy, przed którą staliśmy, pojawiła się kobieta, wołająca z przerażeniem z głosie: - Proszę zrzucić polskiego orzełka z rogatywki, tego domaga sie sowieciarz. – Widocznie rozumiała po rosyjsku. – Jeżeli pan tego nie zrobi, on pana zastrzeli – dokończyła.
Wściekły, ale bezsilny, uczyniłem co kazał. Znów coś krzyknął, dziko się zaśmiał i popędził dalej. Takie było moje pierwsze zetkniecie się z żołnierzem okupanta. W szpitalu opowiedziałem o zdarzeniu, które wywarło przygnębiające wrażenie na słuchaczach. Teraz spodziewaliśmy się, że lada moment zarząd nad szpitalem przejmą sowieckie władze wojskowe.
Na wiadomośc o wkroczeniu wojsk sowieckich do miasta zorganizowana dotychczas praca w szpitalu zaczęła się rozsprzęgać. Wielu lekarzy, przeważnie Żydów porzuciło mundury wojskowe i opuszczało szpital nie pytając o pozwolenie. Tymczasowe kierownictwo szpitala objął jeden z polskich oficerów pozostający na leczeniu po postrzale w nogę. Znał dobrze język rosyjski.
Zezwolił on innym lekarzom, chcącym wrócić do swych praktyk lekarskich na opuszczenie szpitala, wydając im odpowiednie zaświadczenie w języku rosyjskim. Stało się to już możliwe, gdyż wróciła prawie cała obsada lekarska Ubezpieczalni Społecznej. Ja również zostałem zwolniony, zaopatrzony w zaświadczenie o zwolnieniu z wojska i o tym, że powracam do swego miejsca zamieszkania w Koropcu.
POWRÓT
Wracałem w mundurze szeregowca, gdyż stało się wiadomym, że NKWD wyłapuje polskich oficerów i wywozi do Rosji. Szpital opuściłem 23 wrzesnia udając sie na Lewandówkę, by zobaczyć się z moją i mojej żony rodziną. Stąd robiłem wywiad o możliwości wyjazdu pociagiem do Stanisławowa, by potem przez Niżniów dostać się do domu, do Koropca. W dniu 27 wrzesnia dowiedziałem się, że taki pociąg odchodzi ze stacji kolejowej Perendówki pod Lwowem. Udałem się tam wczesnie rano. Pociąg już stał. Podóżnych było wielu, przeważnie żołnierzy powracających do swych miejsc zamieszkania. Pasażerowie wojskowi mieli przejazd bezpłatny.
Po godzinie ruszyliśmy, jadąc względnie wolno i już o zmroku dojechalismy do Stanisławowa. Wysiadłem z jakimś żołnierzem kulejącym na nogę, po niecałkowicie zagojonej ranie postrzałowej. Powracał w te same strony, co ja. Szliśmy więc powoli w tyle za wyprzedzającym nas tłumem.
W pewnym momencie zblizyła się do nas kobieta przestrzegając, bysmy nie wychodzili przez główne wyjście na stacji, gdyż tam milicja sowiecka zatrzymuje wszystkich wojskowych i odprowadza do pociągu stojącego niedaleko stacji. Pani ta przeprowadziła nas przez tory kolejowe na przeciwną strone stacji i poprzez jej wiadome ścieżki na jakąś ulicę. Gdy dowiedziała się, że naszym celem jest Nizniów, zaprowadziła nas do swego domu, po czym wspaniałomyślnie udzieliła nam pożywienia i noclegu.
Jak sie okazało, pracowała ona w zorganizowanej akcji majacej na celu ochronę polskich żołnierzy przed wywózką do Rosji. Wielu polskich oficerów i żołnierzy zawdzieczało ocalenie tej akcji.
Nastepnego dnia wczesnym rankiem, po sniadaniu, podziekowawszy nieznajomej za pomoc i gościnę ruszyliśmy pieszo gościńcem prowadzącym do Niżniowa. Szlismy powoli przez kilka godzin. W pewnym momencie nadjechała sowiecka lora zdążająca w tym samym co my kierunku. Zatrzymaliśmy ją prosząc, by nas podwieźli. Mój towarzysz mówiący po rusku – pokazał swą zranioną nogę.
Zabrali nas i przewieźli aż przez most na Dniestrze w Niżniowie, strzeżony przez sowiecki posterunek. Nie przepuszczał on nikogo bez specjalnego pozwolenia prócz sowieckich wojskowych. Dzięki ruskim żołnierzom udało się nam przejechać przez most bez przeszkód. Kilkaset metrów za mostem zeszliśmy z lory i znów ruszyliśmy pieszo, kierując sie na boczne drogi. Mój towarzysz wkrótce opuścił mnie zbaczając do swej wsi, ja zas szedłem dalej kierując się na Koropiec.
Niedaleko za Niżniowem zetknąłem się z patrolem ukraińskiej policji. W ubraniach cywilnych, z czerwonymi opaskami na ramieniu, uzbrojeni w karabiny zatrzymali mnie i odprowadzili do pobliskiej szkoły, gdzie mieścił się posterunek milicji.
Tu zaczęło się badanie kto jestem, skąd jestem i dokąd idę, ilu zabiłem sowieckich żołnierzy lub ukraińskich milicjantów. Odpowiedziałem, że jestem lekarzem, że podczas wojny nie zabijałem, a leczyłem rannych. Przerwali pytania i po jakiejś rozmowie telefonicznej w drugim pokoju puścili mnie wlno.
Dowiedziałem się później, że zadaniem tych ukraińskich milicjantów było przeszukiwanie okolicznych lasów i napotkanych polskich ofireców i zołnierzy przekradających się w kierunku granicy rumuńskiej. Tych mieli zabijac na miejscu. Robili to, a po uprzednim ograbieniu zakopywali zabitych w lesie.
W pierwszej fazie zagrabienia wschodnich obszarów Polski sowieci używali Ukrainców do rozmaitych prac i działań łudząc ich Niezależną Ukrainą. Wkrótce jednak wielu z nich spotkał ten sam los co Polaków: areszt i wywózka do Rosji.
Pod wieczór, skróconą droga przez pola doszedłem do Koropca i po miesiącu zobaczyłem się z żoną. Po radosnym przywitaniu zaczęła się rozmowa i opowiadania i przejściach i zdarzeniach ostatnich tygodni. Żona opowiedziała mi o miejscowej sytuacji od chwili wkroczenia sowietów. Mówiła, że wśród ludności, a zwłaszcza inteligencji panuje przygnębienie i obawa o swój los. Wszyscy żyją w strachu. Kilka osób już aresztowano.
Dowiedziałem się dalej, że niektórzy Ukraińcy i Żydzi ujawnili się, że są komunistami i od pierwszego dnia poszli na współpracę z sowiecką milicją i NKWD służąc informacjami
i donosząc, co się robi lub mówi. Nawet miejscowy lekarz, dr Kronberg i jego żona, właścicielka miejscowej apteki, poszli ne tę współpracę.
Mówiono mi też, że w kilka dni po wkroczeniu Sowietów do miasta pojawił się w naszym domu w towarzystwie milicjanta wspomniany dr Kronberg i opieczętował mój gabinet lekarski, zawierający instrumenty lekarskie i bibliotekę lekarską, mówiąc, że już nigdy nie wrócę, a w wypadku powrotu praktykować w Koropcu już nigdy nie będę. Gdy na uwagę żony że jest w ciąży, że w czasie rozwiązania może potrzebować lekarstw lub materiałów sanitarnych z męża gabinetu odpowiedział: „Jak zajdzie potrzeba, zgłosi się pani do mnie.”
Naradzaliśmy się i dyskutowaliśmy do późnej nocy nad sytuacją, biorąc nawet pod uwagę opuszczenie Koropca i wyjazd do Lwowa, gdzie byłoby może bezpieczniej. Nie było bowiem wykluczone, że NKWD może mnie również aresztować. Postanowilismy jednak, że ze względu na zaawansowaną ciążę żony pozostaniemy na miejscu do czasu rozwiązania.
CDN
Sydney 1985 r. Dr Czyniewski (siedzi, w muszce), za nim stoi jego małżonka. |
|