PP: W dniu 7 stycznia 2007 r. sydnejska Polonia organizuje wielki bankiet z okazji setnej rocznicy urodzin dr Józefa Czyniewskiego. Zapraszamy do lektury kolejnego odcinka Jego wspomnień.
PÓŁ ROKU NA WOLNOŚCI
W ciągu kilku następnych dni udało mi się uzyskać zdjęcie pieczęci z mego gabinetu lekarskiego i zwrot kluczy, co pozwoliło mi na ponowne rozpoczęcie praktyki lekarskiej. Sytuacja w mieście zaczęła się poprawiać, nie było słychać o dalszych aresztowaniach. Sądziliśmy, że wszystko ułoży się pomyślnie.
Chociaż sklepy świeciły pustką po wykupieniu wszystkich towarów przez sowieckich żołnierzy i miejscową ludność, a dowozu nowych towarów nie było, żywności nie brakowało. Można ją było nabyć na przedmieściach w gospodarstwach chłopskich. Osobiście miałem jej pod dostatkiem. Za wizyty i porady lekarskie pieniędzy nie brałem, zresztą nikt na razie waluty sowieckiej nie posiadał. Pacjenci w zamian za poradę przynosili mi wynagrodzenie w naturze. Wszystkiego sami zużytkować nie byliśmy w stanie, rozdawałem żywność pomiędzy ubogich albo oddawałem miejscowej ochronce.
Często wzywano mnie do chorych sowieckich, mimo, że urzędowym lekarzem został wyznaczony przez NKWD dr Kronberg. W mieście mieszkało już, prócz milicji i NKWD, około dwudziestu obywateli sowieckich, przysłanych na obsadzenie rozmaitych urzędów. Niektórzy z nich przyjechali z całą rodziną, prawie bez niczego, oderwani nagle od swoich zajęć i mieszkań. Umieszczeni zostali w zarekwirowanych domach, z których usunięto polskich właścicieli.
Byli wystraszeni, wymęczeni długą i wyczerpującą drogą, nieraz z dalekich obszarów Rosji. Wszyscy bez wyjątku bardzo źle ubrani. Leczyłem ich bezpłatnie. Niektórzy z nich, nabrawszy do mnie zaufania, gdy zostawali ze mną sam na sam, opowiadali o swoim ciężkim życiu w Rosji.
Jednego dnia miejscowe władze sowieckie ogłosiły, że za kilka dni odbędzie się głosowanie, w którym ludność wyrazi żądanie przyłączenia Zachodniej Ukrainy, jak nazywano okupowaną część Polski, do Związku Sowieckiego.
Przez kilka dni urządzano zebrania ludności, tzw. mitingi, na których politrucy sowieccy agitowali na rzecz przyłączenia.
Urządzali pochody z transparentami o napisach: „Żądamy przyłączenia do Związku Sowieckiego”, „Sława Armii Czerwonej”, „Oswobodziciele Zachodniej Ukrainy.” Na czele takiego pochodu kroczył, niosąc transparent, dr Kronberg ze swoją żoną. Za nimi biedota chłopska i torchę przymuszonych i wystraszonych mieszkańców. Nie chcąc brać udziału w pochodzie, stworzyłem sobie usprawiedliwienie, wybierając się w tym czasie w odwiedziny do chorego.
Wnet ogłoszono datę głosowania, ktore było przymusowe i miało się zakończyć o szóstej wieczorem. W dniu tym milicja i agitatorzy przynaglali ludność do głosowania. Starych i słabych z odległych części miasta zwożono powozami hr. Badeniego. Do głosowania nie poszedłem.
Przed godziną szóstą zjawił się u mnie milicjant z karabinem, z nakazem udania się do lokalu gminnego celem oddania mego głosu. Nie miałem wyboru. Poszedłem i oddałem kartkę pustą. Jak się w rozmowach później dowiedziałem, większość głosujących oddawało kartki nieważne. Wiele kartek oddawano z bardzo nieprzyjemnymi dopiskami pod adresem Związku Sowieckiego. Ujawnili to później ci, którzy byli wyznaczeni do obliczania głosów. Następnego dnia władze sowieckie ogłosiły wynik głosowania.
Oczywiście nie był to wynik prawdziwy, lecz sfałszowany. Podawał on, że za przyłączeniem „Zachodniej Ukrainy” do Zwiąku Sowieckiego głosowało 99.8% ludności miasta. Po ogłoszeniu wyników głosowania wydano zarządzenie, że wszyscy mieszkańcy miasta mają się zgłaszać do urzędu gminnego po odbiór dokumentu osobistego. W dokumencie tym wypisano, że jego posiadacz stał się obywatelem sowieckim.
Zbliżała się zima. Z powodu wojny i mojej nieobecności w Koropcu, nie otrzymałem w odpowiednim czasie należnego mi przydziału drzewa na opał z majątku hr. Badeniego. Dobrami jego zarządzał teraz kierownik gminy sowieckiej, do którego się niebawem udałem. Nowy obecnie wójt, inż. Dutkiewicz – Ukrainiec – jeden z dawnych moich pacjentów, przyjął mnie chłodno i wyniośle. Poprzednik jego na tym stanowisku, por. w stanie spoczynku, p. Milewski, po wkroczeniu wojsk sowieckich został aresztowany i wywieziony. Wtajemniczeni twierdzili, że został rozstrzelany.
Po wyjaśnieniu mojej sprawy nowy wójt wypisał mi kwit na drzewo, jednak tylko na połowę tego, co mi się należało. Tym razem musiałem przewieźć drzewo na własny koszt i sam ciąłem i rąbałem. Raz pomógł mi w tej pracy narzeczony mojej służącej, przy okazji gdy przyszedł wypytywać się o możliwość przedostania się do Rumunii. Był on synem średniego gospodarza rolnego. Powziął zamiar ucieczki, obawiając się aresztowania i wywiezienia do Rosji. Zaczęły bowiem na nowo krążyć pogłoski na ten temat.
Wiadomo było, że w Urzędzie Gminnym sporządza się sekretnie imienne listy mieszkańców. W szczególności robiono wykazy inteligencji, byłych urzędników, bogatych chłopów, leśniczych i gajowych. Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, w jakim celu listy te sporządzano.
W dniu 3 grudnia nastąpił poród mojej żony, skomplikowany silnym krwotokiem poporodowym. Robiłem wszystko, co było możliwe, by żonę utrzymać przy życiu. Z powodu dużej utraty krwi traciła przytomność. Nie miałem ani krwi, ani plazmy do transfuzji, byłem tylko zdany na dożylne zastrzyki niewielu ampułek glukozy i wody destylowanej. W miejscowej aptece już dawno były pustki i w potrzebne lekarzowi środki zaopatrzyć się nie było możliwe.
Stosując odpowiednie masaże i posiadane środki tonizujące mięsień maciczny udało mi się krwotok powstrzymać. Po godzinę trwających zabiegach, żona powoli wracała do przytomności. Teraz dopiero mogłem sie zająć dzieckiem, chłopakiem, którego zaraz po urodzeniu oddałem pod opiekę służącej. Żona przez długi czas nie mogła przyjść do siebie, bardzo powoli powracała do zdrowia. Dziecko rozwijało się pomyślnie.
Minęło spokojnie Boże Narodzenie, spadły obfite śniegi, zima stawała się coraz bardziej mroźna. Jednego dnia, w początkach stycznia 1940 roku, zjawił się w mej kancelarii bogaty koropiecki Żyd, p. Stiglitz, z prośbą bym odwiedził jego żonę, ktora ciężko zachorowała. Po zbadaniu chorej rozpoznałem wypadek tyfusa brzusznego.
Wkrótce badania laboratoryjne potwierdzily moja diagnozę. Rozpocząłem leczenie chorej, odizolowałem ją w oddzielnym pokoju, poleciłem przeprowadzić odpowiednią dezynfekcję całego domu, wydałem odpowiednie instrukcje rodzinie chorej, nie zaniedbując niczego, by nie dopuścić do rozprzestrzenienia się choroby.
Gdy dr Kronberg dowiedział się o wypadku tyfusu i że ja zostałem wezwany do leczenia chorej, postanowił wziąć odwet na licznej rodzinie Stiglitza, stałych moich pacjentach, jak również powodowany zawiścią zawodową, postanowił mi dokuczyć. Odniósł się do lekarza powiatowego w Buczaczu, również Żyda mianowanego na tę funkcję przez władze sowieckie na miejsce usuniętego dr Hamerskiego. Co w swym donosie napisał, nie wiedziałem.
W odpowiedzi lekarz powiatowy przysłał do Koropca inspektora sanitarnego na kontrol. Była nią sowiecka „med sestra”, odpowiednik polskiej siostry pogotowia sanitarnego.
Otóż dr Kronberg powołując się na tego „inspektora sanitarnego”, zarządał odstawienia chorej do odległego o 20 km szpitala w Buczaczu. Stanowczo przeciwko temu zaprotestowałem, wskazując na bardzo poważny stan chorej, na to, że transport w mroźną zimę grozi chorej poważnym niebezpieczeństwem, a może i śmiercią, i że cała odpowiedzialnośc spadnie na niego – dr. Kronberga.
Poza tym wykazałem, że chora jest odizolowana i że nie ma niebezpieczeństwa rozszerzenia się choroby.
Dr Kronberg odpowiedzialności za chorą przyjąć nie chciał, naradził się z „inspektorem” i więcej nie nalegał na odesłanie chorej do szpitala. Zadowolił się tym, że napędził rodzinie chorej strachu, chorą niepotrzebnie podniecił i mnie starał się podenerwować. Miał tę satysfakcję, że mógł się pokazać w roli nowo nabytej władzy. Chodziło mu zapewne też o zastraszenie innych Żydów, dobrych Polaków, którzy na współpracę z sowieckim okupantem nie poszli.
W takich warunkach pracowałem we względnym spokoju do pierwszych dni kwietnia. W miedzyczasie aresztowano kilka osób z inteligencji, między innymi kierownika szkoły p. Kwiecienia. Spodziewałem się, że mnie również może to spotkać. Plebania, na którą przenieśliśmy się po usunięciu nas z dotychczasowego mieszkania, była już śledzona. Byłem niespokojny o los żony i dziecka i każdą wolną chwilę od pracy spędzałem z nimi czując, że może ich już nigdy nie zobaczę.
W dniu 11 kwietnia rano jak zwykle rozpocząłem przyjmować pacjentów, tłumnie zalegających poczekalnię. W pewnym momencie zjawił się u mnie agent milicji polecając mi natychmiast stawić się w pałacu Badeniego, gdzie obecnie mieścił się urząd naczelnika milicji. Zapytałem w jakiej sprawie wzywa mnie naczelnik. „W jakichś sprawach lekarskich,” odpowiedział agent. Czułem jakąś pułapkę. Żonę uspokoiłem jak mogłem mówiąc, że to pewnie nic ważnego, zostawiłem pacjentów, ubrałem się w futro i udałem się w kierunku pałacu. Agent, jak anioł stróż, nie odstępował mnie ani na krok.
W urzędzie przyjął mnie uśmiechnięty, dobrze ubrany cywil – pewny byłem, że miał na sobie jeden z garniturów zrabowanych w pałacu – prosił siadać i powiedział, że wezwał mnie do siebie, gdyż chciał wyjaśnić, co się stało z mikroskopem, który należał do inwentarza Ośrodka Zdrowia, którego ja byłem kierownikiem. Odpowiedziałem, że przed wyjazdem do wojska poleciłem go oddać do naprawy do Buczacza. Przyjął to do wiadomości mówiąc, że mogę odejść, bym jednak po drodze do domu wstąpił na milicję celem odebrania formularzy do wypełnienia, dotyczących spraw lekarskich.
Nie byłem pewny ile jest prawdy w jego słowach, skierowałem się jednak w kierunku budynku, gdzie mieścił się posterunek milicji i urząd miejscowego NKWD. Mój agent dalej postępował za mną, choć teraz w pewnym oddaleniu.
JUTRO: "Aresztowanie i śledztwo".
Skład komputerowy tego odcinka - Bożena Szymańska.
Serdecznie dziękujemy za pomoc z przepisywaniu maszynopisu.
|