Dr Józef Czyniewski. Wspomnienia. Sydney 1992 r. Nakład własny. Przedruk za zgodą Autora z maszynopisu oprawionego.
WIĘZIENIE W CZORTKOWIE
Jak już wspomniałem, zamknięty w celi zasnąłem. Nie wiem jak długo to trwało. Musiałem spać bardzo twardo, gdyż nie słyszałem otwieranych drzwi celi. Obudziło mnie silne szarpanie i krzyk “Sobierajsia z wieszczami”.
Wstałem ociężale. Strażnik z rewolwerem w ręku wyprowadził mnie z celi i wiódł przez jakiś długi korytarz. W pewnym momencie zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi liczbą 22. Po chwili zjawił się inny strażnik, otworzył kluczem drzwi i wepchnął mnie do celi. Przez chwilę nie mogłem się zorientować w położeniu, gdyż w celi panował półmrok. Gdy wzrok się zaadoptował, stojąc na środku celi, zobaczyłem wzdłuż obu ścian pomieszczenia, pokotem na siennikach leżące postacie, które na odgłos zamykanych drzwi, budziły się i podnosiły z sienników przyglądając się nowemu przybyszowi.
Naraz z ciemnego rogu sali usłyszałem znajomy głos: “To przecież jest doktor Czyniewski, lekarz z Koropca”. Tym, który mnie rozpoznał był Jaworski, komendant Organizacji Strzeleckiej w Koropcu, aresztowany zaraz w pierwszych dniach okupacji sowieckiej. Na jego głos zrobił się ruch w celi, zrobiono mi miejsce na legowisku i zasypano mnóstwem pytań. Nikt z mieszkańców celi nie miał żadnych wiadomości od chwili aresztowania. Chcieli wiedzieć coś o swych rodzinach (kilku z nich pochodziło z Koropca i okolic) i o tym, co się na świecie dzieje.
Opowiedziałem im o wszystkim co sam wiedziałem, o dalszych aresztowaniach i o wywiezieniu wielu rodzin.
Rankiem dnia następnego dowiedziałem się, jaki obowiązuje nas więźniów regulamin, jakie są pory posiłków, jakie jest jedzenie więzienne i o wielu innych sprawach więziennych. Rozglądnąłem się po naszej celi więziennej.
Jej wymiary - osiem metrów na sześć, okna zakratowane i zabite deskami tak, że tylko górną częścią dochodziło trochę światła dziennego. Wspinając się jeden na drugiego, można było przez tę górną szparę obserwować co się na zewnątrz dzieje. Korzystaliśmy z tego co pewien czas, gdyż okno naszej celi wychodziło na ulicę.
W celi, która w normalnych warunkach mieściła cztery łóżka, teraz służyła na pomieszczenia dla trzydziestu ludzi. W prawym rogu celi mieścił się ustęp. Ze zbiornika, z którego spuszczało się wodę do ustępu, czerpaliśmy również wodę do mycia się i do picia.
Towarzyszami moimi w celi byli ludzie różnych zawodów i różnego wykształcenia, młodzi i starzy, wojskowi i cywile. Niektórzy chronicznie chorzy, był nawet człowiek z drewnianą nogą.Wszyscy pochodzili z powiatu buczackiego lub z samego miasta Czortkowa. Nikomu nie podano powodu aresztowania. Zabrano ich przeważnie nocą, rozdzielając od żon, dzieci i matek. Prawie nikt z nich nic nie wiedział o losach swoich najbliższych.
Charakterystyczną postacią w naszej celi był starszy, sympatyczny Żyd, biadający ciągle nad swoim losem. Nie mógł on zrozumieć, za co wsadzono go do więzienia. Był właścicielem małej fabryczki mydła, zatrudniającej pięć do sześć osób. Uciekał z zachodniej części Polski przed Niemcami i zatrzymano go za przekroczenie “granicy”. Za podobne przestępstwo wsadzono jednego dnia do naszej celi młodego Rumuna, który dla jakiegoś powodu zdezerterował z rumuńskiej Żelaznej Gwardii. Trudno było się z nim porozumieć, gdyż prócz rumuńskiego nie znał żadnego innego języka.Tak w ogólnych zarysach przedstawiała się nasza cela i jej przymusowi mieszkańcy.
Stosownie do regulaminu więziennego budzono nas wcześnie rano, zdaje się, że o godzinie siódmej. Zegarków nie mieliśmy, kto miał odebrano mu podczas rewizji osobistej. Po porannej toalecie dostawaliśmy “herbatę”. Był to napój sporządzony przez zaparzenie gorącą wodą obierek z owoców. O cukrze nie było mowy. Do tego dochodziło 250 gramów ciemnego chleba na cały dzień. Późno w dzień otrzymywaliśmy porcję wodnistej zupy, w której czasem można było wyłowić kilka ziarenek pęcaku lub płatek buraka. Nieraz jakieś włókno mięsne lub ścięgno i jakieś drobne kosteczki nie wiadomo jakiego pochodzenia. Nie byliśmy pewni, czy te małe żeberka i kręgi pochodzą od świnek morskich, małych króliczków czy innych gryzoniów.
Przechowywałem kilka takich kosteczek by kiedyś, gdy warunki na to pozwolą, zbadać ich pochodzenie. O tym, jak te kosteczki, zaszyte w mojej kieszeni zniknęły, będzie mowa później w opisie dotyczącym mego wtórnego aresztowania już w obozie pracy przymusowej.
W ciągu dnia nie wolno nam było kłaść się na siennikach, wolno tylko było siedzieć na nich lub przechadzać się po celi. Stale byliśmy kontrolowani przez strażników, zaglądających do celi przez oszklony otwór w drzwiach celi t.zw. “judasza”. Wieczorem odbywała się kontrola celi i sprawdzanie obecności. Ustawiano nas w dwuszeregu, przeliczano dwukrotnie, poczem drzwi celi zamykano na klucz i rygle i obowiązkiem naszym było układanie się do snu.
Przez cały okres mego pobytu w więzieniu czortowskim ani raz nie wyprowadzono nas na dziedziniec więzienny na przechadzkę, "progułkę” mimo, że regulamin więzienny taką przechadzkę przewidywał.
Bielizny nie zmienialiśmy, bo większość z nas posiadała tylko to, co miała na sobie w chwili aresztowania. Na przesyłki od rodzin pozwalano tylko wyjątkowo. Pranie bielizny w zimnej wodzie bez mydła nie było wystarczające dla utrzymania należytej czystości. Wkrótce byliśmy wszyscy zawszeni, a nasze sienniki ze słomy były siedliskiem pcheł, które dodadkowo trapiły nas nocą.
Celem zabicia długich godzin bezczynności, zapobieżenia depresji, w którą niektórzy zaczęli popadać, zorganizowalśmy w celi pewnego rodzaju zajęcia, obowiązujące każdego. Przedpołudnie było poświęcone odwszawianiu. Zdejmowaliśmy nasze brudne koszule, potem inne części naszej bielizny i cal po calu przeglądaliśmy je, tępiąc to robactwo co nas jadło. Potem odbywało się to samo z kocami. Układaliśmy je zrolowane na środku celi, poczem odwijając stopniowo, wyłapywaliśmy najpierw pchły, potem wszy. Dwie lub trzy osoby klęcząc nad jednym kocem prowadziło polowanie, bacząc by ani jedna pchła czy wesz nie uszła naszej uwadze.
Po południu odbywały się rozmaitego rodzaju pogadanki na rozmaite tematy, lekarskie, historyczne, ekonomiczne i rolnicze. Wciągaliśmy do nich nie tylko ludzi wykształconych, ale również prostych rolników, którzy zwykłym swoim językiem opowiadali jak sieją zboże, jak uprawiają jarzyny, jak sieją i uprawiają tytoń.
W kilka dni po przybyciu do więzienia w Czortkowie wywołano mnie z celi i wprowadzono do obszernego pomieszczenia, w którym fotograf dokonał zdjęć mojej twarzy z profilu i “en fas”, gdzie również zrobiono odciski mych palców. Procedura jak ze zwykłym kryminalistą.
Po pewnym czasie, niektórzy z naszej celi zaczęli otrzymywać “peredacze” t.j. przesyłki od rodziny z niewielką ilością żywności, bielizny, papierosów. Ta łączność ze światem zewnętrznym podnosiła ich na duchu i ciele. Ja i kilku innych, przesyłek za cały czas pobytu w więzieniach nie otrzymaliśmy. Dowiedziałem się później, będąc już w łagrze, z otrzymanego listu od żony, że były czynione starania ze strony rodziny mojej żony, aby mi pomóc i paczkę przekazać. Władze NKWD twierdziły, że mnie w więzieniu czortowskim nie ma, innym razem kiedy rodzina dowodziła, że w więzieniu tym jestem, NKWD odpowiadało, że taki “opasanyj” czyli niebezpieczny element jak ja, przesyłki otrzymać nie może.
POWRÓT DO KOROPCA
Z początkiem czerwca 1940 r. wszystkich pochodzących z Koropca wywołano z celi, dołączono do nas więźniów z innej celi, pochodzących również z Koropca i całą grupę odwieziono karetką więzienną na stację kolejową, wsadzono pod silną strażą do oddzielnego wagonu i przewieziono do stacji Niżniów. Stąd przygotowanymi furmankami przewieziono nas do pierwszych domów na krańcu Koropca. Tu kazano nam zejść z wozów, sformowano kolumnę i prowadzono do centrum miasta. Tam wsadzono nas z powrotem do więzienia-piwnicy.
Podczas naszego przemarszu, ludzie wychodzili z domów, patrzyli na nas wynędzniałych i zarośniętych. Niektórzy płakali, widząc swoich znajomych czy krewnych. Konwojenci nie zezwalali na żadne zetknięcia się z nami.
Wieść o naszym przybyciu do Koropca obiegła lotem błyskwicy całe miasteczko. Ludzie starali się przyjść nam z pomocą i w nocy odwracając uwagę strażnika podrzucili nam trochę żywności.
W następnym dniu po naszym przybyciu, wpuszczono do naszej piwnicy miejscowego stolarza Lebkichlera, który miał dobudować kilka nowych nar. Ten przyniósł nam trochę papierosów, w których przemycił adresy naszych rodzin i krewnych. One zaraz po przybyciu na miejsce zsyłki nawiązały listowny kontakt z Koropcem.Mając teraz adres żony, zaraz po przybyciu do łagru nawiązałem z nią korspondencję.
Nie wiedzieliśmy po co nas z powrotem do Koropca przywieźli. Sprawa wyjaśniła się szybko. Po nocach zaczęto nas wzywać na nowe przesłuchiwania. Nowe protokoły, nowi śledczy. Widocznie wyższe władze NKWD nie były zadowolone z wyników poprzednich badań.
Teraz przesłuchiwania były znacznie gorsze, niż poprzednio. Bardziej grubiańskie i ordynarne. Przekleństwa i wyzwiska pod adresem przesłuchiwanych, na Rząd Polski, na “bywszą pańską Polszę” sypały się bez przerwy.
W pewnym momencie mego przesłuchania śledczy uderzył mnie po twarzy wojskową książeczką, którą zabrano mi podczas rewizji w moim domu po moim aresztowaniu, by po chwili podsunąć mi pod nos gałązkę bzu z flakonu na stole mówiąc: “powąchaj koropiecki bez, bo więcej Koropca nie zobaczysz”. Ja, mając doświadczenie z poprzednich badań, powiedziałem śledczemu, że jeśli nie będzie się zachowywał poprawnie w stosunku do mnie, przestanę w ogóle odpowiadać na pytania. Powiedziałem, że może sprawdzić moje poprzednie zeznania, gdyż niczego więcej nie powiem i powiedzieć nie mogę.
W końcu po dwóch nocach śledczy mój protokół zakończył.
Z POWROTEM W CZORTKOWIE
Po tygodniu zakończono badania innych więźniów i odstawiono nas z powrotem do więzienia w Czortkowie, umieszczając nas w tych samych celach. Przywieźliśmy towrzyszom w celi nowe wiadomości i trochę żywności. W kilka dni po powrocie do więzienia w Czortkowie z powtórnego badania w Koropcu poważnie zaniemogłem. Dostałem silnych bólów żołądka. Wstrzymałem się od jedzenia i zażądałem widzenia się z lekarzem więziennym, by otrzymać jakieś lekarstwo.
Strażnicy nie zwracali na moje żądania żadnej uwagi . Mój ból się wzmagał i jednego dnia stał się nagle tak silny, że zemdlałem. Ocuciła mnie zimna woda, którą towarzysze w celi oblali mnie. Ból dalej dolegał, lecz już nie tak silny. Byłem pewny,że doznałem przebicia wrzodu żołądka.
Szczęście, że przez kilka dni nie jadłem. Dopiero na drugi dzien po tym wypadku zjawił się w celi lekarz więzienny, Żyd, praktykujący w Czortkowie. Mimo chęci nie wiele mógł mi pomóc. Zgodził się z moją diagnozą, lecz na leczenie szpitalne nie miał odwagi mnie posłac. Przypisał mi tylko kubek mleka dzinnie i jedną białą bułkę, zamiast czarnego chleba. Na takiej diecie pozostawałem przez dziesięć dni. Jakoś szczęśliwie przypisaną sobie dietą wyleczyłem się.
Jednego dnia wpuszczono do naszej celi wysokiego, szczupłego, dość młodego człowieka. Podał nam swoje nazwisko, dziś nie pomnę jakie, powiedział, że aresztowano go za nielegalny handel. Nawiązywał z każdym rozmowę, zadawał rozmaite pytania, chciał o każdym z nas coś wiedzieć. Wywoływano go kilka razy z celi, nie dłużej niż na godzinę. Wracając opowiadał, że był przesłuchiwany, że go bito.
Pobicia nie mogliśmy wcale dojrzeć. Zaczęliśmy podejrzewać, że został on wsadzony do celi, by donosić co mówimy. Staliśmy się ostrożni, unikaliśmy z nim rozmów. Wywołano go jeszcze raz i już do naszej celi nie wrócił. Nie było wykluczone, że władze więzienne spostrzegły, że rozpoznaliśmy w nim donosiciela.
W więzieniu czortkowskim staraliśmy się nawiązać kontakt z innymi celami, używając rozmaitych sposobów. Jednym z nich był kontakt po przez ścianę celi, używając alfabetu Morse’a lub alfabetu więziennego. Litery tego alfabetu umieszczone w kratkach sześć razy cztery. Przez odpowiednią ilość stuknięć , rozumiało się o którą literę chodzi. N.p.stuknięcie jeden raz i jeden oznaczao literę A, jeden raz i dwa razy literę B i.t.d.
Innym sposobem był mówienie tuż przy ścianie i słuchanie po drugiej stronie ściany poprzez metalowy kubek, który wzmacniał głos, podobnie jak wzmacnia szmery steteskop lekarski. Ten sposób był szybszy, lecz trudniejszy do wykonania. Trzeba było bowiem mówić głośno i telegrafistę kamuflować, zakrywając go kocem i nasłuchiwać czy nie zbliża się do drzwi strażnik, zaglądający często do celi przez “judasza”. Tymi sposobami wiadomości przechodziły z celi do celi. W niektórych celach siedzieli więźniowie kryminalni. Oni swoimi sposobami dostawali z zewnątrz grypsy. Wiadomościami, które w ten sposób otrzymywali dzielili się lojalnie z nami, politycznymi.
Najbardziej interesowały nas wiadomości z frontów wojennych. Te niestety nie były pocieszające. Czasem dostawaliśmy rosyjskie gazety dla celów toaletowych, które przed użyciem pilnie studiowaliśmy, starając się wyłuskać prawdę spośród propagandy. Innym razem dla celów toaletowych dawano nam pewną ilość kartek wydartych z polskich książek. W ten sposób niszczono bibliotekę więzienną.
Raz wśród takich kartek wpadł mi w oczy czterowiersz umieszczony pomiędzy wierszami prozy. Wiersz ten brzmiał:
Kochanowski Nie porzucaj nadzieje Jakkolwiek się dzieje Nie po raz ostatni słońce zachodzi Po ciemnej nocy jasny dzień nadchodzi.
Wiersz ten jakby umyślnie był napisany dla nas więźniów. Odczytałem go głośno towarzyszom w celi, by podnieść upadłych na duchu. Ustąpiło zwątpienie, każdy zaczął patrzeć w przyszłość jaśniejszymi oczyma. Osobiście jako urodzony optymista, wierzyłem, że wszystko powinno się skończyć pomyślnie. Przeszedłem wojnę, ciężkie bombardowanie szpitala, w którym pracowałem, wyszedłem z tego cało. Wierzyłem, że i z tej sowieckiej kaźni muszę wyjść cało.
Wiersz ten jakby potwierdził moje przekonania.
dr Józef Czyniewski Ciąg dalszy wkrótce. W następnym odcinku "Obóz w Starobielsku".
Redakcja Pulsu Polonii serdecznie dziekuje Państwu Halinie i Jerzemu Prociuk za skład komputerowy tego odcinka "Wspomnień".
W dniu 7 stycznia 2007 r. sydnejska Polonia organizuje wielki bankiet z okazji setnej rocznicy urodzin dr Józefa Czyniewskiego. Zapraszamy do lektury kolejnych odcinków Jego wspomnień. |