Dr Józef Czyniewski. Wspomnienia. Sydney 1992 r. Nakład własny. Przedruk za zgodą Autora z maszynopisu oprawionego.
OPUSZCZAMY CZORTKÓW
Jednego dnia z końcem sierpnia doszedł do naszych uszu jakiś niezwykły ruch na korytarzu więziennym. Szybkie kroki strażników, otwieranie i zamykanie sąsiednich cel, nawoływanie strażników “bystrej” znaczy szybciej, poczem kroki wielu osób na kamiennej posadzce korytarza. Nie wiedzieliśmy co o tym sądzić. Na wyjaśnienie nie czekaliśmy długo.
Otworzono też i naszą celę weszło dwóch strażników i officer NKWD, który rozpoczął wywoływać nazwiska więźniów, odczytując je z listy, dodając przy tym nazwisku; “Sobierajsia z wieszczamy”. Padło również moje nazwisko. Zabrałem swój tobołek i wyszedłem na korytarz. Tu zobaczyłem duża grupę więźniów stojących pod ścianą. Wkrótce korytarz zapełnił się innymi więźniami z dalszych cel.Zebrało się nas około sto osób.
Po przeliczeniu nas, kazano nam wyjść na dziedziniec więzienny, gdzie stały kryte brezentem lory samochodowe. Załadowano nas na nie i kazano siadać na podłogę. Na koniec weszło do lory dwóch żołnierzy NKWD, którzy uprzedzili nas, że będą strzelać, gdyby ktoś wstawał z zamiarem ucieczki.
Wywieziono nas za miasto i samochód zatrzymał się w szczerym polu, przy torze kolejowym, na którym stał długi pociąg towarowych wagonów. Na polu, przed wagonami siedziało już wiele grup więźniów.
Po zejściu z wozu kazano nam również siadać. W tej pozycji pozostawaliśmy przez dłuższy czas, obserwując ciągle nadjeżdżające nowe auta z rozmaitych kierunków, z których wyładowywano więźniów. Wreszcie skończył się dopływ nowych ludzi. Teraz strażnicy ugrupowali przed każdym wagonem czterdzieści osób. Wagonów naliczyłem piędziesiąt. Załadowano nas do tych wagonów, zamykając je i ryglując od zewnątrz. Obie strony wagonu były przedzielone deskami, stwarzając dolne i górne legowiska, każde na 10 osób.
Niewielka przestrzeń środka wagonu była wycięta, okrągła, nie wielkich rozmiarów dziura, mająca służyć nam na miejsce załatwiania naszych fizjologicznych potrzeb. Światło do wagonu dochodziło przez maleńkie, zakratowane okienka po obu stronach górnych części wagonów. Przez nie mieliśmy możność obserwacji co się na zewnątrz dzieje.Pod wieczór otwarto drzwi i dano nam pierwszy posiłek tego dnia, składający się z kawałka chleba i wiadra gorącej wody do rozdziału.
Późno wieczorem doczepiono do pociągu lokomotywę i wkrótce ruszyliśmy. Jechaliśmy w nieznane.
Dr Józef Czyniewski i Pani Jadwiga Socha tuż po otrzymaniu Krzyży Zesłańców Sybiru |
WYJAZD Z ROSJI
Zmęczeni przeżyciami całego dnia, upojeni świeżym powietrzem, wsłuchani w miarowy stukot kół wagonów o szyny, większość zapadła szybko w sen. Po pewnym czasie rownież zasnąłem. Przebudził mnie jakiś odległy, lecz dość głośny stuk. Stwierdziłem, że pociąg stoi. Leżąc na górnej pryczy przy okienku, starałem się zorientować w sytuacji, lecz w głębokiej ciemności niczego dojrzeć nie mogłem. Stuk, który słyszałem przybliżał się szybko do naszego wagonu i stawał się coraz bardziej donośny.
Wnet o dach naszego wagonu i o jego ściany uderzono kilka razy, jakby młotem. Podobnie uderzono w wagon następny i uderzenia te poczęły się coraz bardziej oddalać. Oczywiście te uderzenia obudziły wszystkich. Nie wiedzieliśmy co to miało znaczyć. Któryś z nas bardziej uświadomiony wyjaśnił, że w ten sposób strażnicy kontrolują czy dach lub ściany wagonów nie zostały uszkodzone przez zamkniętych w zamiarze ucieczki… Podobne badania odbywały się na każdym postoju, zawsze w nocy, budząc nas wtedy ze snu. Co pewien czas podczas postoju w dzień odbywała się kontrola stanu liczbowego więźniów w wagonie.
Po otwarciu drzwi kazano nam wszystkim przejść na jedną stronę wagonu, jeden z konwojentów wchodził do środka i przeliczał nas, każąc przechodzić na stronę drugą. Drugi konwojent w tym czasie, stał przed drzwiami wagonu z ręcznym karabinem maszynowym skierowanym w otwarte drzwi. Ciągle obawiali się ucieczki więźniów. Stwierdziliśmy, że jedziemy na wschód. Pociąg posuwał się z rozmaitą szybkością, często zatrzymywał się na dłuższe postoje dla przepuszczenia innych pociągów.
Trzeciego dnia naszej podróży zauważyliśmy, że znajdujemy się już na terenie Rosji. Wjechaliśmy w obszar przygraniczny, oddzielający Polskę od Sowietów. Kilku- kilometrowy pas zaoranej ziemi niczyjej. Ani jednej chaty, czy budynku, nigdzie żywej duszy. Tu i ówdzie kikuty spalonych drzew, gdzieniegdzie resztki rozwalonych domostw. Pozostałości te świadczyły, że kiedyś mieszkali tu ludzie, były gospodarstwa, istniało życie. Wysiedlono i wywieziono z tych okolic wszystkich, by uzyskać teren łatwiejszy do kontrolowania.
Dziwne było, że nawet teraz, po zagrabieniu jednej trzeciej części Polski i przesunięciu granicy sowieckiej na zachód, tereny te nadal były pustkowiem. Podczas całej podróży dostawaliśmy jedzenie tylko raz dziennie. Pożywieniem naszym było 400 gramów czarnego chleba, drobne solone rybki - wiadro na wagon i tyleż wody, której nigdy nie było dosyć. Po spożyciu słonych rybek pragnienie stale nam dokuczało.
Po dziesięciu dniach podróży, 11 września, bardzo wcześnie rano, nasz pociąg zatrzymał się w szczerym polu. W dali było widać zarysy małych domków. Tu nas wyładowano, utworzono długą kolumnę, po bokach straż NKWD z karabinami i psami, ruszyliśmy w kierunku zauważonych budynków. W nocy padał tu widoczny deszcz, gdyż ziemia była mokra, a tu i ówdzie stały kałuże wody.
Niektórzy z więźniów rzucali się na nie, by ugasić pragnienie. Nie pomagały ostrzeżenia, że mogą nabawić się chorób, pijąc brudną wodę. Również straż przeszkadzała w jej piciu, informując,że niedługo staniemy na miejscu, gdzie wody będzie pod dostatkiem. Z pola zeszliśmy wnet na bitą drogę, po obu stronach której stały maleńkie bardzo biednie wyglądające domki, a niedługo potem weszliśmy przez szeroką bramę na obszerny plac, otoczony zewsząd wysokim murem.
OBÓZ W STAROBIELSKU
Po rozglądnięciu się zobaczyłem kilka dużych baraków, a w jednym miejscu zabudowanie, wyglądające na cerkiew, lecz bez krzyża, a obok jeszcze inne zabudowania. Okazało się, że znajdowaliśmy się na terenie posiadłości klasztornych i tym dużym budynkienm była rzeczywiście dawna cerkiew. Wokół murów stały zwyżki ze strażnikami na nich. Za jednym z baraków zauważyłem kuchnię polową, koło której krzątało się kilku mężczyzn, przygotowując coś w kotłach. Jak się okazało byli to sowieccy, ale nie polityczni więźniowie, pracujący w obozie w charakterze kucharzy. Przygotowywali dla nas posiłek.
Od nich dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w obozie w Starobielsku, że przed nami przebywało tu już około dwa tysiące polskich żołnierzy i oficerów. Wywieziono ich stąd dość dawno, lecz żaden z nich nie umiał powiedzieć dokąd.
Na terenie tego obozu poruszaliśmy się narazie swobodnie. W kilku miejscach znajdowały się krany z wodą. Przed każdym z nich gromadzili się więźniowie, by ugasić długotrwałe pragnienie. Smak tej wody, zawierającej jakieś sole mineralne był niezbyt przyjemny, a skutek jej działania moczopędny.
Wkrótce zwołano nas przed budynek, gdzie mieścił się zarząd obozu, wyczytywano nazwiska i przydzielono nas do odpowiednich baraków. Stały tam rzędem piętrowe prycze, a na nich sienniki ze słomy. Tu otrzymaliśmy miski dla pobierania jedzenia. Około godziny później barak nasz wywołano do kuchni polowej po posiłek. Otrzymaliśmy tam chleb i zupę z zielonych pomidorów. Tak zakończył się nasz pierwszy dzień w obozie starobielskim.
Następnego dnia rano otrzymaliśmy 400 gramów chleba i kipiatok. Chleb był porcją na cały dzień. Po tym śniadaniu każdy zajął się swoimi sprawami. Większość z nas korzystając z obfitości wody zajęla się myciem i praniem bielizny. Niektórzy obchodzili inne baraki, poszukując znajomych, jeszcze inni przeprowadzili z kucharzami interesy, sprzedając lub wymieniając swoją bieliznę na chleb lub papierosy.
dr Józef Czyniewski Ciag dalszy nastąpi
Redakcja Pulsu Polonii serdecznie dziękuje Państwu Halinie i Jerzemu Prociuk za skład komputerowy tego odcinka "Wspomnień".
W dniu 7 stycznia 2007 r. sydnejska Polonia organizuje wielki bankiet z okazji setnej rocznicy urodzin dr Józefa Czyniewskiego. Zapraszamy do lektury kolejnych odcinków Jego wspomnień.
Ks. Wiesław Pawłowski z Danusią Prociuk-Douglas, autorką książki "Czy zatańczę znow z Olkiem mazura?".W imieniu ojca (Jerzego) odebrała Krzyż Zesłanców Sybiru dla swojej babci Katarzyny Prociuk. |
|