Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
22 maja 2007
Wspomnienie o Janie B. Wojciechowskim
Tadeusz Matkowski
Moja Droga,

przesyłam tekst mojego reportażu o Wojciechowskich sprzed 21 lat. Dzisiaj, po przeczytaniu tego, co napisałem prawie ćwierć wieku temu o tym wspaniałym człowieku, nie potrafiłbym napisać wiele więcej. Wypadałoby tylko dodać, że jego (ich) marzenia sprawdziły się i muzeum opali powstało.

Na krótko jednak. Bank zabił jego marzenia, zniszczył jego świat ... bank bardzo chciał zdobyć (odebrać mu) jego kolekcję. Nie będę wdawał się w prawne szczegóły całej tragicznej dla Wojciechowskich sprawy. Po wielu latach kosztownych procesów sądowych z bankiem Wojciechowski wygrał sprawę, ale stracił nie tylko muzeum i wielką fortunę ... stracił w tym czasie swoją ukochaną żonę Zosię.

Stracił wówczas wiarę w Australię, którą tak bardzo kochał. Z Kanbery wyprowadził się na Gold Coast, gdzie mieszkał aż do śmierci. Jednak zachował swoją kolekcję. Wielokrotnie odwiedzałem go w jego domu na Gold Coast, gdzie miał "poupychane" swoje skarby w domu i w garażu. Rozmawiałem z nim na początku marca - planowaliśmy wspólną wyprawę na pustynię i reportaż dla TV Polonia o nim i innych górnikach opali. Niestety...

Tadeusz Matkowski


W pustyni i w buszu

Zdemobilizowany w Anglii z II Korpusu wstąpił do Brytyjskiej Marynarki Handlowej, a jego jedynym celem było dostać się do Australii.

Tak oto wspomina tamte lata:

- Pewnego dnia kupiłem jakąś książkę o Australii. Już nie pamiętam jej tytułu, ale pierwsza informacja o tym kontynencie wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. Zafascynowany tym krajem zacząłem szukać więcej informacji o nim. (...) Dowiedziałem się o odkrywcach Australii a wśród nich o Pawle Edmundzie Strzeleckim. Zostawiłem w Polsce moich rodziców i braci, do których w tym czasie nie mogłem wrócić. Ta tęsknota i ból przemieniły się we mnie w wielką chęć osiedlenia się w Australii. Postanowiłem, że ja też będę odkrywcą, poszukiwaczem i górnikiem. Może zdobędę sławę i bogactwo? — marzyłem.

- Przyszłość swoją od teraz widziałem już tylko w pustyni Gibsona. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że temperatura w pustyniach australijskich przekracza w lecie 50 stopni Celsjusza, i że przyjdzie mi przeżyć aż 7 lat w pustyniach Gibsona i Simpsona i że będę musiał żywić się tam papugami, kangurami i jaszczurami.(...) Kiedy statek nasz przybył do Australii, pierwszą głupotą jaką zrobiłem żeby pozostać w tym kraju było umyślne sparzenie ręki. Sądziłem, że trafię do szpitala a statek w tym czasie odpłynie. Włożyłem więc na statku rękę pod gorącą parę, sparzenie było okropne, dłoń cała pokryła się olbrzymimi bąblami. Byłem pewny, że kapitan pozostawi mnie w szpitalu.

- Jakież było moje rozczarowanie kiedy w szpitalu zrobili mi opatrunek, dali zastrzyk i... odwieźli z powrotem na statek. Uparty w postanowieniu pozostania w Australii zszedłem ponownie na ląd. W kieszeni miałem jedynie 5 australijskich funtów. Powoli odchodziłem od portu Freemantle późnym wieczorem dotarłem na stację kolejową. Chciałem odjechać jak najdalej od tej portowej miejscowości. W poczekalni dworcowej, ogldając wiszącą na ścianie mapę Australii, zauważyłem kątem oka jak policja aresztuje dwóch moich kolegów, którzy również uciekli ze statku i kupowali właśnie bilety kolejowe. Przestraszony otwarłem najbliższe drzwi i znalazłem się w... ubikacji. Bałem się oczywiście wyjść stąd. Zaryglowałem drzwi i siedząc na sedesie przedrzemałem całą noc.

- Rankiem, rozglądając się na wszystkie strony, ostrożnie wysunąłem się z ubikacji i wyszedłem na ulicę. W najbliższej kafejce zjadłem porządne śniadanie i zaraz potem w sklepie z używanymi rzeczami nabyłem stary rower za 3 i pół funta, następnie kupiłem worek pomarańczy, przerzuciłem go przez ramę i wyjechałem za miasto w stronę pustyni. Czułem się strasznie szczęśliwy i wolny, kiedy tak pedałowałem w nieznane. Po drodze spotkałem wiele kangurów, których wcześniej nigdy w życiu nie widziałem. Był to koniec sierpnia roku 1949...

Po czterech dniach zmęczonego, wycieńczonego podróżnika - rowerzystę cudem znalazł w pustyni przejeżdżający farmer. Szczere zwierzenia naszego załamanego bohatera skłoniły farmera do pomocy. Już wkrótce potem, w niespełna siedem tygodni od pustynnej przygody Jan Bernard Wojciechowski wylądował u swojego przyjaciela w Brisbane, którego poznał jeszcze w Anglii. Stare marzenia odkrywcy i poszukiwacza nie pozwalają mu jednak długo zagrzać miejsca w mieście. Trafia szybko do kopalni srebra i ołowiu w Mount Isa, gdzie pracuje jako operator spychacza. Po dwóch miesiącach zupełnie niespodziewanie w kopalni zjawia się policja.

Za nielegalne opuszczenie statku Wojciechowski zostaje aresztowany i skazany na... 14 dni ciężkich prac. Szef więzienia, irlandzki katolik, solidarny z polskim katolikiem Wojciechowskim organizuje mu "ciężką" pracę w kuchni więziennej. Wraca więc wkrótce z powrotem do swojej pracy szczęśliwy – nikt i nic nie jest już w stanie zabronić mu pozostania w jego wymarzonej Australii.


Policja odwiedzała go wprawdzie często w kopalni, ale tylko wówczas gdy potrzebowała jego pomocy jako tłumacza, gdyż w rejon ten zaczęło przybywać coraz więcej Polaków. Po trzech miesiącach pracy w kopalni Wojciechowski przymierza się po raz pierwszy do poważnej wyprawy w głąb kontynentu. Kupuje starego wojskowego jeepa i duże zapasy żywności, beczkę benzyny, wodę do picia i wyrusza w pustynię.

Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów niedoświadczony jeszcze w poruszaniu się samochodem po pustyni, przebija na ostrych, wystających z piasku kawałkach drewna jedną oponę po drugiej. Szybko kończy mu się zapas gumowych łatek do klejenia dętek, zrozpaczony postanawia zawrócić. Przez wiele kilometrów auto wlecze się na pustych oponach, by wreszcie kompletnie odmówić posłuszeństwa. Wędruje więc nasz bohater niespełna 40 kilometrów pieszo przez pustynię do najbliższej drogi, skąd autostopem wraca do miejscowości Tennant Creek.

Zawiedziony pierwszym niepowodzeniem nie rezygnuje jednak zupełnie. Stare marzenia poszukiwacza i odkrywcy postanawia zrealizować bardziej rozsądnie niż dotychczas. Przez następne dwa lata pracuje ciężko w różnych kopalniach, odkłada pieniądze, zbiera doświadczenia i praktyczne wiadomości zarówno o życiu w pustyni jak i o poszczególnych minerałach.

Studiuje w tym czasie samodzielnie geologię i uczy się języka Aborygenow.


Siedzimy razem w jego domu w Kanberze, z którego jest bardzo dumny. Zaledwie od sześciu lat mieszka w domu z prawdziwego zdarzenia, pierwszym domu w jego życiu. Wszystkie lata dotychczas spędził w buszu w obozowych warunkach. Przymknąwszy oczy, z komputerową niemalże pamięcią i dokładnością, wspomina dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, wydarzenie po wydarzeniu, swoje losy na kontynencie australijskim. Ta wielogodzinna opowieść mogłaby wypełnić grubą książkę, nie sposób zmieścić jego przeżyć w krótkim reportażu. Z konieczności więc, w dużym skrócie staram się odnotować najistotniejsze przejścia Jana Bernarda Wojciechowskiego w jego karierze odkrywcy, górnika i poszukiwacza.


- Nie jestem w stanie opisać wszystkich wypraw i przeżyć. Niektóre zdarzenia przejmowały mnie grozą i strachem, inne znowu zadziwiały. Widziałem góry, które w ciągu trzech godzin znikały. Innym razem widziałem góry tam, gdzie ich przedtem nie było. Naprawdę nie było! W innym miejscu Aborygeni wskazywali mi kości ludzi i wielbłądów. (...) Przygotowując się do ponownej wyprawy, robiłem małe wypady w rejon Alice Springs. Spędzałem wiele czasu z Aborygenami, uczyłem się od nich jak odnajdywać wodę, jak poruszać się w ruchomych piaskach pustyni. Wiedziałem, że jestem już bardzo dobrze przygotowany do prawdziwej, wielkiej wyprawy w busz w poszukiwaniu minerałów, głównie zaś złota i opali.

- Wyruszyłem w styczniu 1952 roku ... W czasie lata na mojej działce kopałem płytkie rowki, kiedy przyszły burze i deszcze (od listopada do kwietnia), woda wypłukiwała złoto, wystarczyło tylko chodzić po deszczu i zbierać. W sezonie udawało mi się zawsze zebrać kilka uncji na miesiąc, co wystarczało na życie. Kiedy pieniądze się kończyły, jechałem na parę miesięcy do Tennant Creek, pracowałem w kopalni i znowu wracałem w pustynię...

- W 1954 roku w rejon mojej kopalni przyjechało trzech Polaków: Józef Mystek, Zygmunt Krawczyński i Bob Obuchowski. Przywieźli oni ze sobą tzw. Geiger counter, aparat do poszukiwania uranu. Kopaliśmy złoto, aż pewnego dnia ... szok. Aparat niemal "oszalał", natrafiliśmy na pokłady uranu. Wieść o naszym sukcesie rozeszła się szybko po całej Australii, w prasie pojawiły się liczne artykuły na nasz temat. Zachęceni naszym sukcesem, w okolice kopalni przyjeżdżać zaczęli nowi poszukiwacze. Wybrałem spośród nich trzynastu polskich imigrantów i zaczęliśmy kopać nowe szyby. Podniecenie było wielkie, liczyliśmy na olbrzymie pieniądze. Niestety zawartość uranu w naszej rudzie nie była wystarczająco bogata i jej przemysłowe wydobycie nie było opłacalne ...


- Już mi się nie chciało kopać złota ani uranu. Pojechałem na północ z nadzieją poszukiwania miedzi ... aż do roku 1958 „przesiedziałem” w buszu, nie stykając się kompletnie z cywilizacją. Był czas, że zupełnie nie mówiłem, zresztą mowa nie była tutaj potrzebna. W otoczeniu Aborygenów żyłem pustynią i żywiłem się tym, co pustynia mi oferowała. Przestałem kupować jedzenie w odległych osadach białych. Moją pasją stał się opal.

- Pewnego dnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia pojechaliśmy z kolegą do Tennant Creek. Tam na poczcie czekała na mnie przykra wiadomość. Z listu od ojca dowiedziałem się, że matka moja jest ciężko chora na raka i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Ojciec prosił o wysyłkę drogich lekarstw i o pomoc finansową. Boże, dlaczego musiało się to stać właśnie teraz, kiedy byłem zupełnie bez pieniędzy? Za ostatnich kilka groszy kupiliśmy benzynę na powrót do kopalni.

- Całą drogę płakałem jak dziecko. Rozpacz moja była tym większa, że był to akurat dzień wigilijny. Rozżalony na cały świat i siebie samego nie mogłem ani na chwilę zasnąć. Wyszedłem na zewnątrz, padłem na kolana i zacząłem modlić się żarliwie. Początkowo usiłowałem przypomnieć sobie pacierz, którego matka mnie nauczyła. Brakowało mi jednak słów, ostatni raz modliłem się przed wojną mając niespełna trzynaście lat. Nie pamiętam jak długo tak klęczałem modląc się własnymi słowami, pogrążony w olbrzymiej rozpaczy.

- Nie wiem też jak to się stało, że wstałem, łopatą napełniłem ziemią miskę do płukania złota i... Boże mój! W misce było kilkanaście kawałków złota. Największy ważył 13.5 uncji. Szczęście moje nie miało granic....Szukając dalej znalazłem w tym samym miejscu 400 uncji złota.


Państwo Wojciechowscy, 1986 r.

Wkrótce wspomnienia Wojciechowskiego z opowieści w liczbie pojedynczej przeradzają się w liczbę mnogą. Mówi już teraz "pojechaliśmy”, "zrobiliśmy", ... itd. W połowie maja 1959 roku w życiu samotnika pojawia się bowiem kobieta — pani Zosia:

- Panna Zosia była piękną dziewczyną. Poznałem ją zapłakaną, przyjechała właśnie z Polski do stryja do Adelajdy, a ten chciał wydać ją za mąż za jakiegoś Czecha, który miał dwie działki gruntu. Była piękna. Miała wielkie niebieskie oczy, długie blond włosy splecione w sięgający po kostki warkocz. Wyglądała jak królewna z Bajki... Co ja z nią zrobię, zastanawiałem się, przecież takiej delikatnej istoty nie wezmę w pustynię. Czy dam jej szczęście? Ja zdziczały po tylu latach w buszu? Nie umiałem prawić komplementów, nie znałem kobiet, nie znałem życia ...

Trzy tygodnie później zakochany nasz bohater wykrada panią Zosię jej stryjowi, sprowadza ją do Sydney i 6 czerwca 1959 roku biorą oboje ślub. Szczęśliwy, zakochany Wojciechowski wydaje część swoich pokaźnych zapasów złota na sześciomiesięczny "miesiąc miodowy". Półroczna podróż po kontynencie australijskim dobiega końca. Od tego czasu trudy i niebezpieczeństwa życia w buszu stają się również udziałem pani Zosi Wojciechowskiej.

Początkowo traktuje ona pobyt w pustyni jako przejściową konieczność. Wierzy, że może za rok, lub dwa przeniosą się do miasta, kupią dom i będą prowadzić normalne życie. Nawet w najgorszym śnie nie mogła przewidzieć, że przyjdzie im spędzić w buszu ponad 20 lat. Na szczęście szybko pokochała Australię i życie poszukiwacza skarbów. Czuła przy tym, że przynosi mężowi szczęście, że bez niej być może załamie się. Wiedziała już, że kopanie opali to hazard, ale wiedziała też, że on oddał się tej właśnie sprawie.


Tam, gdzie pojawiał się Ben (jak go wszyscy nazywają) tam musiał być opal, tam też przybywali inni poszukiwacze. Wieść o szczęściu Wojciechowskiego w poszukiwaniu opali i jego pięknej żonie szybko rozeszła się po okolicy. Osada w pobliżu ich kopalni zaludniała się z każdym dniem nowymi przybyszami, a ich barak stał się centrum życia towarzyskiego. Z rozrzewnieniem wspominają oboje piękne przyjęcia imieninowe po polsku. W głębokim australijskim buszu, stoły przykryte wyszywanymi serwetami i obrusami uginały się od polskich smakołyków.

Opowieść obojga — Zofii i Jana Wojciechowskich ciągnie się godzinami. 20 lat ciężkiej pracy na prymitywnym odludziu przemierzają wspomnieniami, pokazują zdjęcia swoje i dzisiaj już dorosłych dzieci — córki i dwóch synów. Oprowadzając po swojej - największej w świecie - prywatnej kolekcji opali z niespożytą energią i pasją mówią o ich wielkim marzeniu: prywatnym muzeum minerałów. Ich zbiory nie mają sobie równych nigdzie w świecie. Obok nieocenionych wręcz, o unikalnych rozmiarach i piękności opali mają bezcenne, niespełna dwieście milionów lat liczące skamieliny ryb, ślimaków, raków, muszli itd.


Skamielina ślimaka licząca sobie 40 mln lat

Zakochany w Australii Wojciechowski z uporem maniaka skupuje i sprowadza z powrotem wyszmuglowane skamieliny. Kiedy przed trzema laty w Niemczech natrafił na liczącą sobie około 40 milionów lat skamielinę olbrzymiego ślimaka, wykupił ją natychmiast za 30 tysięcy marek i ... przywiózł z powrotem do Australii. W podobny sposób kolekcja jego powiększyła się o wiele uratowanych przed wywiezieniem eksponatów. Dzisiaj stanowią one ponad 10% jego zbiorów. Z oburzeniem traktują oboje bezmyślną politykę rządu zezwalającą na wywóz za granicę bezcennych dla Australii skamielin.

Z podobnym oburzeniem traktują rabunkową ich zdaniem gospodarkę kamieniami szlachetnymi w Australii. Są one wywożone za granicę w stanie surowym, przynosząc minimalny jedynie zysk. Ich muzeum ma temu zapobiec. Oprócz części wystawowej znajdzie się w nim również centrum szkoleniowe obróbki i szlifowania opali, laboratoria dla naukowców chcących badać bogate zbiory paleontologiczne, hotel dla turystów ...

- Dzięki ministrowi Gordonowi Scholsa oraz pani Rose Kelly, posłowi do Federalnego Parlamentu, którzy obejrzeli kolekcję oraz przy dużym poparciu klubów lapidarnych, geologicznych i gemologicznych, jak też oczywiście dzięki naszym własnym zabiegom udało mi się kupić w Kanberze 2 hektary (5 akrów) pięknie położonej ziemi z przeznaczeniem na muzeum. W tej chwili architekci opracowują plany, a budowa rozpocznie się już w marcu przyszłego roku.

- Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, otwarcie muzeum nastąpi w roku 1988 w ramach obchodów 200 rocznicy Australii. Będzie to nasz wkład dla dobra przybranej ojczyzny. Dlatego chcemy też w naszym muzeum uwidaczniać wkład Polaków w rozwój Australii, z oczywistym podkreśleniem zasług Pawła Strzeleckiego.

- Koszt całego przedsięwzięcia przekroczy 6 milionów dolarów. Tyle gotówki nie mamy, będziemy musieli w jakiś sposób pożyczyć trochę pieniędzy, ale muzeum powstanie. Będzie ono przy tym najlepsze i swego rodzaju jedyne na świecie. Oprócz bowiem minerałów, kamieni szlachetnych i skamielin australijskich, będziemy mieli kolekcję sztuki Aborygenów.

Mam przeczucie — wierzy Wojciechowski — że ktoś przyjdzie nam z pomocą i zaoferuje pożyczkę na dogodnych warunkach. Kolekcja moja jest wprawdzie warta kilkadziesiąt milionów dolarów, ale nigdy nie zgodzę się na sprzedaż części moich zbiorów dla pokrycia kosztów budowy muzeum...

Tekst i zdjęcia Tadeusz Matkowski
Magazyn „tu i tam” nr 4/1986


Jan Benny Wojciechowski w 1986 r.

-