Kategorie:
Wszystkie
Literaci
Artyści Estradowi
Inni
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
9 sierpnia 2007
"Na falach życia" - wspomnienia Lecha Paszkowskiego
Witold Łukasiak

Dorobek literacki i historyczno-biograficzny L. Paszkowskiego stawia go w czołówce pisarzy Polonii świata.

W naszej współczesnej literaturze faktu mało jest pamiętników obejmujących całe życie autora, a szczególnie, jak w tym wypadku, skomplikowane losy Polaka XX wieku. Niedawno opublikowany pierwszy tom (dalsze w przygotowaniu) wspomnień Lecha Paszkowskiego Na falach życia, (część I, 1919 - 1939, Lata młodzieńcze) wydany przez Naczelną Dyrekcję Archiwów Państwowych, Warszawa, zawiera zapis jego pierwszych dwudziestu lat.

We wstępie Lech Paszkowski wyjaśnia …Chodziło mi jednak, by na kartach obrazować nie tylko ślady moich losów, ale i ukazać epokę, w jakiej żyło moje pokolenie, wyrosłe w początkach XX stulecia. I jest to nie tylko pamiętnik, ale także przyczynek do historii Polski okresu międzywojennego i kampanii wrześniowej.

Świetnie napisana pięćsetstronicowa książka zawiera prawie sto ilustracji i map oraz indeks z około tysiąc dwustu nazwiskami.

Książka została starannie wydana, a na podkreślenie zasługuje ścisła korekta, której autorami są: Elżbieta Burakowska i Cyprian Wilamowski.

O autorze

Biogram Lecha Paszkowskiego można znaleźć w słownikach biograficznych i encyklopediach zarówno polskich jak i australijskich. Dorobek literacki i historyczno-biograficzny stawia autora w czołówce pisarzy Polonii świata. Czytelnik w Australii kojarzy nazwisko Lecha Paszkowskiego przede wszystkim z jego znakomitymi monografiami: „Polacy w Australii i Oceanii 1790 - 1940” (Londyn 1962), „Social Background of Sir Paul Strzelecki and Joseph Conrad” (Melbourne 1980), „Poles in Australia and Oceania 1790 -1940” (Sydney 1987), „Sir Paul Edmund de Strzelecki. Reflections on his Life” (Melbourne 1997).

To oczywiście nie wyczerpuje całego dorobku. Zgodnie ze "Słownikiem biograficznym POLONIA" (opracowanym przez Agatę i Zbigniewa Judyckich, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000), oraz "Encyklopedią polskiej emigracji i Polonii" (pod redakcją Kazimierza Dopierały, Oficyna Wydawnicza Kucharski, Toruń 2005) przytoczyć można inne pozycje:

na zamówienie redaktora „The Australian Zoologist” (organ Zoological Society of New South Wales, Sydney) opracowanie czterech rozpraw o przyrodnikach polskiego pochodzenia („Blandowski" 1967, „Darwin and Strzelecki book” 1968, „Danysz” 1969, „Kubary” 1971), razem ok. 70 stron druku; autor ok. 400 artykułów opublikowanych w prasie polonijnej m.in. w : „Lud” (Kurytyba), „Echo” i „Echo-Opowiadania” (Perth), „Głos Polski” (Melbourne), „Wiadomości Polskie” (Sydney), „Wiadomości” (Londyn), „Kultura” (Paryż).

Lech Paszkowski jest również redaktorem i współautorem książek: „Dr. John Lhotsky. The Turbulent Australian Writer Naturalist and Explorer” (Melbourne 1977), „Ks. Józef Janus Jezuita - Wspomnienia"(Melbourne 1981). Autor rozdziałów w antologiach: „Polish people and culture in Australia” (Canberra 1985), „The Australian People. An Encyclopaedia of the Nation, Its People and Their Origin’ (Sydney 1988), „Zbigniew Jasiński. Krwią i rymem” (Melbourne 1989), „Zielona zima. Antologia poezji i prozy polskiej w Australii” (Lublin 1997), „Pani Stefa” (Londyn 1999).

Także jest współpracownikiem „Australian Dictionary of Biography” (Canberra 1969-1990), „Polskiego słownika biograficznego” (Kraków 1974), „Ilustrowanego słownika Polonii świata” (Paryż 1997) oraz „Encyklopedii polskiej emigracji i Polonii (Toruń 2003). W 1973 r. otrzymał specjalną dotację od Literature Board of the Australian Council for the Arts.

Paszkowski Lech Krzysztof - pisarz, dziennikarz, autor i redaktor prac historycznych oraz biograficznych urodził się 18 lipca 1919 r. w Warszawie, syn Józefa, rzeźbiarza, i Janiny z Bobińskich, artystki-malarki (biogramy obojga rodziców w „Polskim słowniku biograficznym”, t. 25).

W 1937 r. zdał egzamin konkursowy do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. W czasie rejsu próbnego na statku „Dar Pomorza” zachorował, wrócił do Warszawy i w 1938 roku zdał maturę w Gimnazjum im. Mickiewicza w Warszawie. Ponownie na listę uczniów PSM został wpisany w lipcu 1939 r. Służbę wojskową odbywał od października 1938 r. na Kursie Podchorążych Rezerwy poleskiej 30. DP w Brześciu n. Bugiem.

W kampanii wrześniowej brał udział jako dalmierzysta 1. Komp. Cekaemów 83. Pułku Strzelców Poleskich im. R. Traugutta podczas walk nadgranicznych pod Parzymiechami i nad Górną Wartą, na linii Widawki, pod Jeżowem k. Skierniewic i w rejonie Święcice-Ołtarzew pod Warszawą. Do niewoli wzięty podczas walk z pułkiem SS-Leibstandarte „Adolf Hitler” 12 września. Jeniec wojenny w Meklemburgii w latach 1939-1945.

Nauczyciel języka polskiego, francuskiego, hiszpańskiego i historii w obozach byłych jeńców wojennych w Niemczech 1945-1947. W 1948 roku przybył do Melbourne na egipskim statku „Misr”. Początkowo pracował jako robotnik w F.W. Davey Electrical Motors Co, Melbourne 1948-1952, elektrotechnik w laboratorium Melbourne City Council Electrict Supply, 1952 - 1984. W latach 1953 - 1957 odbył 14 rejsów na wodach Tasmanii jako sternik pod banderą australijską.

W 1983 roku odbył siedmiomiesięczną podróż dookoła świata (m.in. statkiem) odwiedzając także Polskę, a w 1988 roku miesięczną podróż po wyspach Pacyfiku. Studiował język angielski w Caulfield College i dziennikarstwo w Royal Melbourne Institute of Technology.

Był honorowym redaktorem (1970 - 88) wydawnictwa Australia Felix Literary Club, współzałożycielem Związku Polaków w Wiktorii (1949), członkiem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (prezesem Koła 507, 1945-48), Związku Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej w Londynie, Syndykatu Australia (zarządu 1952-56), Friends of the State Library of Victoria (Melbourne, od 1966), Quill Club Writers of Australia (Melbourne, 1969-72), Royal Historical Society of Victoria (Melbourne od 1972). Po 1954 roku wycofał się z życia społecznego, oddając się studiom i pracy historyczno-biograficznej.

Dodać należy, że w 2001 roku, w plebiscycie "Kuriera Polskiego" (Perth) Lech Paszkowski (ex aequo z prof. Jerzym Zubrzyckim) został wybrany przez czytelników jako najbardziej zasłużony dla Australii Polak w dwudziestym stuleciu. A jeszcze bardziej zasłużony jest dla Polonii australijskiej, której historię uwiecznił w swoich książkach. Można śmiało twierdzić, że bez Lecha Paszkowskiego nie byłoby historii Polaków w Australii przed 1940 rokiem.


Autoportret Matki

Rodzice

…Pragnąc uniknąć stereotypu zaczynania od prapradziadów, przesunąłem kronikę rodu Paszkowskich, pochodzących z Wielkopolski, a osiadłych na Litwie w XVI wieku, oraz rodziny Bobińskich z Mazowsza, na koniec ostatniej części pamiętnika jako „Dodatki”. - pisze autor.

Na początku wspomina rodziców, ojca rzeźbiarza, którego dzieła znajdują się w muzeach polskich i z ogromnym sentymentem matkę. Janina Bobińska jako pierwsza kobieta w historii tej uczelni, ukończyła studia malarskie w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Następnie doskonaliła sztukę malarską w Paryżu, gdzie odnosiła sukcesy na organizowanych tam wystawach. Po powrocie do Warszawy zdobywała nagrody i miała przeważnie wyśmienite recenzje z wystaw malarskich.

Gdy wystawiła po raz pierwszy obrazy w salonie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie „Przegląd Poranny” z 5 lutego 1917 pisał: Nie przez kurtuazję dla płci, którą każdy wielbić powinien, ale zupełnie szczerze przyznać należy prymat artystce, wymienionej na czele działu pozarealnego. Niektóre z jej kompozycji budzą wprost podziw dla doskonałości, dla umiejętnej, artystycznej a świadomej siebie maniery. Nie może być piękniej ułożona linia, jak w kompozycji „Wanda”, ani bardziej do starego wzoru zbliżonego obrazu, jak „Madonna”, lub „Św. Jerzy”, lub ta nadzwyczajna „Kasztelanka”.

Nie mówiąc o wielu innych. Poważnych trzeba studiów, aby dojść do takiej doskonałości w pewnym obranym z góry kierunku. Lech Paszkowski dużą część młodzieńczych wspomnień poświęca matce, jej obrazom i recenzjom z przedwojennych wystaw. Są to wzruszające fragmenty książki, jak na przykład: Widziałem te wilgotne, sarnie oczy, piwnej barwy, może odziedziczone po tatarskich dziadkach babki Stanisławy, patrzące na mnie z wyrazem trudnej do opisania słodyczy i tkliwości. Ileż to razy te oczy spoglądały na mnie zatroskane. Mama była osobą niezwykłą. Nigdy nie podniosła głosu, nigdy na mnie nie krzyknęła ani nie uderzyła ręką czy słowem. Nigdy w życiu nie zaklęła. Gdy zrobiłem jej jaką przykrość, tylko cicho płakała. A te ciche łzy więcej mówiły niż słowa.

O innych mówiła zawsze z wyrozumiałością, nawet o moim ojcu. Mówiła mi też, że człowiek kulturalny szanuje poglądy drugiej osoby, chociaż byłyby krańcowo przeciwne do naszych. Była też zdolna do największych wyrzeczeń i poświęceń osobistych. Potrafiła też w momentach próby wykazać prawdziwą odwagę cywilną.

Na marginesie dodam, że portret Tadeusza Kościuszki autorstwa Janiny Bobińskiej-Paszkowskiej zdobi jeden z pokoi redakcyjnych „Tygodnika Polskiego”.


Rzeźba z misiem

Dzieciństwo

Autor urodził się w Warszawie w 1919 roku. Pierwsze kilka lat spędził w Zakopanem, a następnie z rodzicami przeniósł się do Warszawy. Zamieszkali u dziadków na ul. Szczyglej w Śródmieściu. Dla kilkuletniego chłopca duże miasto było interesujące: …wiele godzin i dni dzieciństwa spędzałem, patrząc ciekawie przez te duże okna, z podwójnymi szybami, w czasie wściekłych zimowych zadymek, lub w ciche letnie wieczory, gdy na tle cytrynowożółtego nieba leciały niezliczone stada czarnych wron, kawek i gawronów, wracając z podwarszawskich śmietnisk na nocny spoczynek….

Zdziwił mnie ten fragment, (z początku lat dwudziestych), gdyż ja też mieszkałem w Śródmieściu i obserwowałem te ptaszyska pod koniec lat siedemdziesiątych, rano lecące od strony Woli, w stronę Pragi i wracające wieczorem. To nie był przyjemny widok ze względu na ich przeogromną ilość. Że też przetrwały tyle czasu, łącznie z wojną. Ciekawe czy jeszcze latają nad miastem.

Gdy dziadkowie ze strony ojca (a właściwie babka i jej drugi mąż) podjęli się administracji dóbr J. Potockiego na Polesiu i w Nowogródzkiem autor wyjeżdżał do nich na długie miesiące. Dzięki szczegółowym opisom zarówno dworu w Ostrowiu nad rzeką Myszanką jak i życia na wsi możemy zapoznać się z polskimi kresami.

…Po przejechaniu bramy mijało się po lewej stronie tzw. czworaki, mleczarnię, dom, gdzie mieszkała matka leśniczego, kuźnię (w dawnej gorzelni), warsztaty stolarsko-kołodziejskie i jeszcze jakiś budynek murowany, stojący jakby na małej skarpie. Tam przypuszczalnie stał dawny dwór. Zapewne modrzewiowy, po którym śladu nie zostało, prócz antycznej studni, cembrowanej czerwonymi cegłami. W opuszczonej studni roiło się od żab. Dalej rozciągał się stary sad owocowy, bez żadnych płotów, które dawno rozpadły się. Przy domku leśniczego skręcało się w prawo i po chwili powóz zatrzymywał się przed białym murowanym dworkiem, stojącym frontem na zachód. Dach był pokryty pociemniałymi gontami.


W gimnazjum

Opis życia codziennego we dworze - polowania, żniwa, sianokosy, grzybobrania, przygotowanie przetwory z warzyw i owoców itd. - przybliża nam kresy, które wspominamy z nostalgią. A też żywność produkowaną na polskiej wsi. Lech Paszkowski pisze, że np. tak smacznych ogórków jakie kiszono w Ostrowiu już nigdy w życiu nie jadł.

Lata gimnazjalne

Po powrocie do Warszawy autor nadal uczęszczał do gimnazjum Lorentza, a następnie zdał egzamin do Państwowego Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Jego pamięć jest zadziwiająca gdy wymienia nazwiska profesorów, kolegów czy opisuje wydarzenia. Np. gdy był w trzeciej klasie gimnazjalnej nauczyciel zaprowadził uczniów na lekcję do klasy ósmej.

…Było to niecodzienne przeżycie, gdyż na ósmoklasistów patrzyliśmy z wielkim szacunkiem, jak na ludzi dorosłych - wszak na następną wiosnę będą zdawać maturę! Przecież to ci, którzy z tak wielką powagą i dumą noszą sztandar naszej szkoły. Trafiliśmy na lekcję polskiego czy raczej literatury. Do klasy wszedł profesor Jan Zakrzewski, ten sam, który trzy lata wcześniej kazał mi opowiadać bajkę podczas egzaminu wstępnego. Jak zwykle elegancko ubrany, zasiadł na katedrze, pogładził siwe wąsy i zaczęła się lekcja.

O czym mówiono, nie pamiętam, ale wkrótce wywiązała się jakaś żywa dyskusja. Głównie brało w niej udział trzech starszych kolegów, których nazwiska powtarzał często profesor Zakrzewski. Byli to Zdzisław Jeziorański, Jan Kott i Ryszard Matuszewski… Lekcja skończyła się i poszliśmy do swojej klasy. Naturalnie przez głowę nigdy nie przeszła myśl, że ci trzej ósmoklasiści mogą stać się kiedyś sławnymi ludźmi.


W Gdyni

Zdzisław Jeziorański pod wojennym pseudonimem Jan Nowak, słynny kurier z Warszawy został dyrektorem polskiej sekcji stacji radiowej „Wolna Europa”, a potem politykiem i działaczem emigracyjnym. Jan Kott zdobył sławę jako krytyk, eseista, profesor uniwersytetów polskich i amerykańskich w dziedzinie historii literatury oraz teatrologii. Ryszard Matuszewski stosunkowo szybko osiągnął renomę wybitnego krytyka literackiego i autora podręczników historii literatury.

Gdy miał dziesięć lat otrzymał na gwiazdkę „ Na morzach dalekich” Mariusza Zaruskiego i od tego czasu był „zarażony” morzem i morskimi podróżami. Postanowił zostać marynarzem. Czytał wiele na ten temat, a prawie wszystkie wakacje spędzał nad morzem. Dzięki temu możemy przeczytać dziś jak wyglądała Gdynia, Gdańsk, Hel i okoliczne osady w latach dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku.

Jednocześnie interesował się historią Polski. Na przykład taki opis:…Zwykle obchodzono w Warszawie bardzo uroczyście Dzień Podchorążego, czyli rocznicę wybuchu Powstania Listopadowego. Nieraz, gdy nadchodził dzień 29 listopada szedłem wieczorem do Łazienek. Noce listopadowe były zwykle ciemne i wietrzne, czarna płachta chmur wisiała nisko nad Warszawą. Wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew parku. Na tle budynku dawnej szkoły oficerskiej w Łazienkach stali dwoma szeregami podchorążowie w mundurach historycznych z 1830 r.

Granatowe mundury zlewały się z ciemnym tłem, ale wzrok przyciągały białe lederwerki skrzyżowane na żółtych rabatach piersiowych I wysokie czapy ze srebrnymi orłami, nad którymi chwiały się wysokie kity. Widok był niezwykle malowniczy i romantyczny w świetle migotliwych pochodni. Nagle ciszę parku rozrywał okrzyk - Do broni!! Do broni!!

- Potem odczytywano apel poległych podchorążych. Zauważyłem, że najczęstszymi imionami sprzed stulecia był Kajetan lub Mikołaj, teraz rzadko spotykane. Po każdym nazwisku rozlegał się odzew szeregów: - Poległ na polu chwały!, akcentowany warkotem werbli. Po apelu kompania podchorążych piechoty formowała kolumnę marszową, a za nimi kompania artylerzystów w zielonych mundurach z czerwonymi wypustkami.

Warto przywrócić tę uroczystość w dzisiejszej Warszawie.


W Wojsku Polskim

Albo opis pogrzebu marszałka Piłsudskiego:

…W niedzielę, 12 maja 1935 r., miała się odbyć przedostatnia lekcja tańca, ale stała się ostatnią. Punktualnie, jak zwykle, o dziewiątej wieczorem zamilkły dźwięki fortepianu I w tanecznym nastroju zaczęliśmy wychodzić na Mazowiecką. Nagle rozeszła się wieść dla nas niespodziewana:

- Piłsudski zmarł! Piłsudski zmarł! Jakkolwiek miałem duży sentyment dla Marszałka zdziwiły mnie łzy kapiące z policzków niektórych kolegów. Na Nowym Świecie tłumy ludzi wyległy z kin i powszechnie komentowano ten jeden temat, który owładnął całkowicie umysły mieszkańców Warszawy. Radio nadało komunikat ministra spraw wewnętrznych, zawieszający wszelkie widowiska: wyświetlanie filmów, przedstawienia teatralne lub operowe. Rada Ministrów uchwaliła ogłoszenie żałoby narodowej.

Warszawska stacja radiowa nadawała godzinami, bez przerwy, tylko suchy trzask bębniących werbli, co robiło niezwykłe i niesamowite wrażenie. Przez następne kilka dni trwały gorączkowe przygotowania do pogrzebu. Latarnie na całej trasie konduktu przykrywano krepą. Front katedry świętego Jana zawieszono kirem, a wewnątrz dekoracje w kształcie zawieszonej wysoko korony z orłów wojskowych, z której spływały aż do katafalku cztery długie flagi biało-czerwone.

W poniedziałek i wtorek Piłsudski leżał w otwartej trumnie w Belwederze, gdzie składały mu hołd delegacje pułkowe i społeczne oraz korpus dyplomatyczny. W środę generałowie nieśli trumnę z Belwederu umieszczając ją na lawecie armatniej, ciągniętej przez sześć karych koni. Uroczysty kondukt, przy biciu dzwonów kościelnych i warkocie bębniących werbli, przeszedł do katedry świętego Jana, gdzie złożono trumnę na katafalku.

Katedra była otwarta dla publiczności, przez całą noc oraz czwartek, i przeszły przez nią setki tysięcy ludzi. Nadszedł wreszcie pamiętny piątek 17 maja. Kondukt wyruszył z katedry około południa przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, ulicę 6 sierpnia I Topolową. Nie pamiętam, gdzie mieliśmy się włączyć do konduktu. Stałem na Nowym Świecie; może nasze gimnazjum było częścią szpaleru, gdyż miałem doskonały widok na czoło przesuwającego się konduktu.

Prowadził kardynał Aleksander Kakowski z biskupem polowym Józefem Gawliną. Za lawetą z trumną szła rodzina, prezydent Mościcki z rządem, korpus dyplomatyczny w wyszukanych mundurach. Zobaczyłem wysoką postać siwego marszałka Petaina w niebieskim mundurze, idącego z ministrem Lavarem, o czarnych wąsach, zwieszających się poniżej kącików ust.

Petain zasłabł kilka razy podczas długiej drogi, ale doszedł aż na Pole Mokotowskie. Trochę karykaturalnie wyglądał gruby i szeroki marszałek Goering. Anglię reprezentował lord Cavan i o ile pamięć mnie nie myli marszałek Cunnigham. Nie przypominam sobie przedstawiciela Włoch, ale w oczy rzucał się olbrzymi wieniec z białych I czerwonych róż od Mussoliniego, niesiony przez pięćdziesięciu ludzi.

Rumunię uosabiał marszałek Prezan, a także pluton rumuńskiej piechoty w baranich spiczastych czapek, który wyglądał nieco egzotycznie. Masy ludzi stały na chodnikach, płakały gdzieniegdzie stare babki, werble warczały co kilka minut, a z daleka dobiegał głos dzwonów wszystkich kościołów Warszawy.

Nie pamiętam, gdzie i kiedy sformowaliśmy się w czwórki. Jako prezes samorządu prowadziłem klasę w białych rękawiczkach, a że kondukt posuwał się wolno musiałem wykrzykiwać co kilka minut:

- Pluton stój!, albo: - Pluton marsz!

Poranek był nieco mglisty, ale po południu coraz częściej błyskało słońce. Na Pole Mokotowskie doszliśmy dobrze po drugiej i stanęliśmy szpalerem naprzeciw kopca, na którym ustawiono lawetę z trumną.

Nagle podszedł do mnie człowiek o jednej nodze, opierający się o kulach, mówiąc, że jest inwalidą z 1920 r. Nogę utracił pod Radzyminem. Prosił, by go przepuścić do przodu, co naturalnie zrobiłem, gdyż weteran chciał przynajmniej wzrokiem pożegnać swojego wodza. Widoczność zresztą mieliśmy doskonałą, a słońce zalało blaskiem Pole Mokotowskie. Było już około trzeciej po południu.

Generał Orlicz-Dreszer podjechał na koniu przed trumnę i zasalutował szablą. Rozpoczęła się defilada. Śmigły-Rydz prowadził oddział generałów, maszerujących czwórkami. Po chwili stanęli po prawej stronie kopca. Potem przed lawetą przesuwały się poczty sztandarowe wszystkich pułków piechoty I Korpusu Ochrony Pogranicza oraz pluton Rumunów. Uroczystą ciszę przerywało tylko warczenie werbli i głosy dalekich dzwonów z kościołów Warszawy. Szli marynarze, saperzy, żandarmi i inne bronie.

Generał Wieniawa-Długoszewski prowadził delegacje sztandarowe wszystkich pułków kawalerii. Na końcu ukazały się sztandary artyleryjskie. Nad naszymi głowami przeleciały trzy czeskie bombowce, a za nimi eskadry naszych myśliwców PZLP7.

Generał Orlicz-Dreszer ponownie podjechał pod kopiec z lawetą i salutował szablą na znak, że defilada skończyła się. Po raz pierwszy tego dnia zabrzmiał niezwykle potężnie, dźwiękami wszystkich orkiestr pułkowych, hymn narodowy, a stojąca za kopcem artyleria oddała sto jeden wystrzałów. Następnie grano "Pierwszą Brygadę", a generałowie ze Śmigłym-Rydzem na czele przenieśli trumnę z lawety armatniej na platformę kolejową. Było pewnie już po czwartej po południu.

W tym momencie stało się coś prawdziwie niezwykłego, jakby wzięte ze starodawnych baśni. Niby od dotknięcia różdżki wielkiego czarodzieja, słońce znikło z Pola Mokotowskiego. Nadciągnęły niespodziewanie czarne chmury, tworzące za kopcem jakby teatralną dekorację, na której rozdarły się błyskawice i zaczęły bić pioruny, z niecodziennym i gwałtownym hukiem. Widać było, że nadchodzi ulewa. Pobiegłem przez opustoszające się szybko Pole Mokotowskie w stronę Rakowieckiej, by schronić się do pierwszej bramy. Ulewa minęła po krótkim czasie i zaczęło się wypogadzać. Wróciłem do domu. Drugiego takiego pogrzebu w moim życiu nie widziałem.


Na "Darze Pomorza"

Lata młodzieńcze

Jeszcze będąc w gimnazjum Lech postanowił zdawać do Szkoły Morskiej w Gdyni. Kilkuset kandydatów musiało przejść surowe badania lekarskie oraz zdać trudny egzamin. Tak pisze gdy spełniły się jego marzenia: Stałem w pięknym westybulu Szkoły Morskiej i nie mogłem uwierzyć swoim oczom. Na liście kandydatów na kurs wstępny wydziału nawigacyjnego widniało wyraźnie nazwisko - Lech Paszkowski. Uczucie radości zalało mózg i serce. Czterdzieści nazwisk, a niżej czterdziestu przyjętych na wydział mechaniczny. Na trzecim spisie było jeszcze dwadzieścia nazwisk praktykantów, którzy przepadli przy egzaminach teoretycznych, ale po żegludze ćwiczebnej na „Darze Pomorza” za rok mogli zdawać ponownie. Znalazłem się zatem w tej setce szczęśliwych wybrańców.

Po okresie zajęć w szkole, kandydaci przenieśli się na „Dar Pomorza”, na próbny rejs. Pewnego dnia po zaprawie w wiosłowaniu na szalupach, polecono mu zgłosić się do lekarza. Ten stwierdził zbytnią pobudliwość serca i zarządził zejście ze statku.

Byłem zupełnie oszołomiony tymi słowami. Znalazłem się przed obliczem komendanta „Daru Pomorza”. Zrozumiałem, że mam się ubrać w mundur wyjściowy i pojechać do Gdyni, aby zawiadomić moją Mamę, że zostanę skreślony z listy kandydatów. …Zacząłem rozmyślać. Tyle wysiłków, tyle nerwów, nadziei, wydatków. Czyżby to wszystko na nic? Czy człowiek nie może kierować swoim losem? Czy moje życie zależeć będzie tylko od przypadków? Byłem na ćwiczeniach szalupowych co najmniej kilkanaście razy. Przy wiosłach spędziłem dziesiątki godzin. Nikt ze sterników mnie nie poprawiał, ani nie robił żadnych uwag. Wspinałem się na wanty i na reje bez żadnych trudności, a przecież wysokość bramu i bombramu sięgała kilkunastu pięter. Wykonywałem wszystkie prace jak moi koledzy. Pobudliwość serca?


Z kolegą

Później okazało się, że serce było w porządku. Mogła to być chwilowa niedyspozycja. Do Szkoły Morskiej miał wrócić w następnym roku. Tymczasem wrócił do Gimnazjum im. Adama Mickiewicza i tam w 1938 roku zdał maturę. Tak opisuje ten moment: Gdy miałem wyjść z sali podszedł do mnie profesor Wysocki i szepnął do ucha: - Ja wiem, że jesteś zupełny osioł w matematyce. Ale i tak będziesz coś tam pisał! Idąc do domu ulicą Okólnik, miałem poczucie szczęśliwości, jakie drugi raz już się w moim życiu nie powtórzyło. Zdałem maturę! Świat stał przede mną otworem! Przestałem być uczniakiem! Uznano mnie za człowieka dojrzałego!

Jednocześnie nasuwały się refleksje, że powrót do Gimnazjum im. Mickiewicza może nie był tak złym i okrutnym zrządzeniem losu. Czy zdając maturę w Szkole Morskiej, natrafiłbym na drugiego Jana Wysockiego, który pytałby mnie specjalnie tylko z tego, co wiedziałem, aby mnie wyratować z beznadziejnej sytuacji? Był to wyjątkowy pedagog, przyjaciel młodzieży. Rozumiał, że człowiek uzdolniony w wielu kierunkach mógł być osłem w matematyce.

… Na dalsze losy mojego życia wpłynęła niespodziewanie ustawa prezydenta Mościckiego, który zdecydował, że wszyscy maturzyści mają odbyć czterotygodniową zaprawę w Junackich Hufcach Pracy, a potem przejść służbę wojskową. Zdecydowanie pragnąłem wrócić do Szkoły Morskiej i na „Dar Pomorza”.

Służba wojskowa na Kursie Podchorążych Rezerwy

Na jesieni 1938 roku autor wspomnień otrzymał kartę powołania do wojska. Służbę wojskową rozpoczął na Kursie Podchorążych Rezerwy 30. Poleskiej Dywizji Piechoty w Brześciu.

Były to ciężkie miesiące. Bezsensowne ćwiczenia w maskach przeciwgazowych, ciągła musztra i niekończąca się nauka składania i rozkładania broni, nocne alarmy, wielokilometrowe marsze z obtartymi nogami, kopanie niepotrzebnych okopów, a szczególnie pomiatanie młodymi ludźmi bez cienia szacunku i podobne postępki szefostwa, były to, dla młodego i wrażliwego człowieka, rzeczy prawie nie do przyjęcia. Każdy dzień wydawał się stracony. Należało jednak przetrwać te kilka miesięcy, w dobrym stanie, zarówno psychicznym jak i fizycznym.

Jednej nocy obudził nas wrzask:
- Pobudka! Wstać!
Potężna postać szefa błyszczała srebrnymi naszywkami naramienników pod zapaloną lampą. Trzymał w grubych palcach ledwie dostrzegalny kawałek spalonej zapałki i ryczał: - Ja was nauczę porzundku! Mało nie potknąłem się na tej belce! Drużyna koc rozłóż!
Kilku zaspanych i przerażonych kolegów rozciągnęło piorunem koc na podłodze. Szef złożył "belkę' na środku koca: - Za brzegi chwyć! Podnieś! Kierunek pomnik marsz! Za drzwiami budynku padł donośny rozkaz:
- Drużyna śpiewa!
Echo poniosło wśród nocnej ciszy słowa odbijające się od koszarowych budynków:

"Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym,
wczoraj był wesół i zdrów.
Czeka go pogrzeb z honorem wojskowym,
Czeka go świeży już grób."

Po okrążeniu pomnika Sybiraka kondukt żałobny pomaszerował do śmietnika, a potem wrócił do koszar. Na okres świąt Bożego Narodzenia dowództwo zarządziło kilkunastodniowy urlop. Wigilię, święta, bal sylwestrowy, dni które Lech spędził w Warszawie, wspomina jak bajkę o innym, nierealnym świecie. Zaraz po powrocie do koszar życie wróciło do "normy", łącznie z obelgami.

O ósmej rano, na zaśnieżonym placu alarmowym, pluton stanął z cekaemami do rannego apelu gotowy do ćwiczeń. Porucznik S. popatrzył się na nas z namysłem, przeszedł przed frontem i ryknął:

- Zaśmierdliście cywilem! Już ja wygonię z was wspomnienia o urlopowych pieleszach! Baczność! Kolumna pojedyncza na karabin pierwszy! Biegiem marsz!

Ruszyliśmy szybko wzdłuż ujeżdżalni i za bramę koszar. Biegliśmy drogą dosyć ubitą, ale na polach leżał puszysty śnieg może na pół metra głęboki. Wtedy padły nowe rozkazy:

- Kierunek w lewo! Biegiem marsz! Padnij! Powstań! Biegiem marsz!

O ile bieg po drodze był znośny, to w śniegu trzeba było podnosić uda niemal równolegle z ziemią. Bieg taki wymagał dużo większego wysiłku. Wkrótce nasze koszule stały się mokre: - Na rozkaz - Padnij! - znikaliśmy w śniegu. Rozgrzane mundury i płaszcze topiły przylepiony śnieg, nasiąkając wilgocią, stawały się cięższe i utrudniały coraz bardziej poruszanie się.

W najgorszej pozycji był zawsze taśmowy, niosący podstawę. Na rozkaz: - Powstań! - musiał dźwignąć z ziemi żelazny trójnóg wagi trzydziestu kilogramów i zarzucić go na ramię. Zwykle zmienialiśmy się po kolei na zawołanie: - Zmieńcie mnie! Porucznik S. gonił nas już chyba dobre pięć kilometrów. Dyszeliśmy jak psy z wywieszonymi językami.

…Zimowe mrozy czy zadymki nie były powodem zatrzymania nas w koszarach. Ćwiczenia odbywały się bez względu na pogodę…Porucznik S. pędzał nas po ubielonych polach, a czasami dla odmiany kazał długo leżeć na śniegu…

…Od pewnego czasu zaczęła dziesiątkować kurs choroba zwana zapaleniem stawów. Długie tygodnie kuracji szpitalnej często nie przywracały zdrowia. Choroba niszczyła serce. Ze szpitala wychodzili kalecy, podpierający się laskami, niezdolni do służby wojskowej. Nie wiem dokładnie, ilu kolegów dostało zapalenie stawów. Odsyłanie kalek do domów nie było szeroko rozgłaszane.

Ale te niepotrzebne, wręcz sadystyczne utrudnienia w szkoleniu wojskowym, po doświadczeniach wojennych, mogą wydawać się sielanką.

Na wiosnę 1939 roku dywizję zmobilizowano. Kurs Podchorążych Rezerwy przydzielono do 83. pp., a w czerwcu wysłano do pobliskiego Kobrynia w celu wymiany umundurowania. Tu autor dowiedział się, że żołnierz może być traktowany przyzwoicie, a zależy to jedynie od dowódcy. Wspomina, też ulgę jakiej doznał, gdy otrzymał nowe wygodne buty.

Na linii obronnej

Wkrótce pułk przerzucono na linię obronną rzeki Widawki, w pobliże granicy z Niemcami. Zbudowano tam umocnienia przewidując napaść Hitlera na Polskę. Dla żołnierzy była to odmiana na lepsze.

Taktycznie i szkoleniowo nasz pluton został przyłączony do tej dywizyjnej kompanii. Zmieniło się nie tylko otoczenie, ale i charakter życia. Zniknął widok ponurych rosyjskich budynków koszarowych, zamykających z czterech stron świata wszelkie horyzonty. Skończyły się niedzielne karne czyszczenia broni. W otaczających nas oddziałach 83. pp., podobnie jak w Kobryniu, panowała zupełnie inna atmosfera, bardziej otwarta i koleżeńska, bez względu na stopień wojskowy. Nasi dotychczasowi podoficerowie pozostali w Brześciu.

Dni upływały na normalnych ćwiczeniach, chociaż autor mając funkcję podoficera gospodarczego, nocą musiał dowozić zaopatrzenie z pobliskiego miasteczka, a wolne chwile spędzał na pracy papierkowej w kancelarii. Kiedy przyszedł oczekiwany list od dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, aby stawił się przed komisją lekarską i egzaminacyjną, otrzymał kilkudniowy urlop i pojechał do Gdyni. Jak na ironię, do wymarzonej Szkoły został przyjęty, kilka tygodni przed wybuchem wojny.

Nadszedł sierpień. Szeptane wieści głosiły, że za kilka dni kurs będzie zakończony, co było przez wszystkich oczekiwane z radością. Mniej radosną pogłoską było to, że dwunastu nie otrzyma awansu na podchorążych. Nie miałem wątpliwości, że znajdę się na tej liście proskrybowanych, a porucznik S. odpłaci mi za drwiące patrzenie mu w oczy.

I rzeczywiście awansu nie dostał. Natomiast uczestnicy Kursu Podchorążych otrzymali urlopy. Autor spędził je w Warszawie z rodziną i przyjaciółmi.

Po dziewięciu dniach, w czwartek 17 sierpnia, włożyłem na siebie mundur. Nowe buty z Kobrynia były dobrze dopasowane i bardzo wygodne. Przed wieczorem Mama i Kazimierz Korczak-Mleczko odprowadzili mnie na dworzec, skąd odchodził pociąg do Częstochowy. Mama pod wpływem napiętej atmosfery, jaka panowała w Warszawie, zaczęła wyrażać obawy, wiedząc, że będę blisko zachodniej granicy.

- Nie obawiaj się mamo! Nic mi się nie stanie! Na wojnie nie zginę! - powiedziałem.

- Do pierwszego września tylko dwa tygodnie. Zobaczymy się za miesiąc!

Uścisnąłem Mamę i Kazika. Wsiadłem do prawie pustego wagonu. Pociąg ruszył. Wychyliłem się przez okno. Drobna postać Matki malała, aż znikła mi z oczu.

Niestety, był to już ostatni pobyt autora w domu rodzinnym. Po powrocie do jednostki, byłych kursantów przydzielono do różnych batalionów, a bataliony skierowano do przeznaczonych rejonów.

Wojna

Obudziły mnie słowa żołnierza:
- Panie podchorąży! Alarm bojowy!

Przed oczyma wyłonił się las sosnowy, w porannym świetle. Świat wyglądał radośnie, jasno i malowniczo, wśród pni zabarwionych pomarańczowymi plamami niskiego słońca. Rozkwitłe wrzosy płatami ciepłych kolorów fioletu dodawały uroku sielankowemu krajobrazowi.

Przecierając oczy, zdałem sobie sprawę, że jest piątek 1 września, gdyż liczyłem stale kartki kalendarza. Miałem ciągle nadzieję, że za kilkanaście dni skończy się moja służba wojskowa, wrócę do Warszawy i w marynarskim mundurze znajdę się ponownie w murach gdyńskiej Szkoły Morskiej.

Podszedłem do stojącej w pobliżu kuchni polowej po porcję dymiącej kaszy. Myślałem uparcie, że odbędziemy manewry, tym razem nad granicą niemiecką, do której było zaledwie dwanaście kilometrów. Posłyszałem głosy, że dowódca kompanii wzywa oficerów i podoficerów na odprawę więc powiesiłem na szyi karabin, zarzucając na prawe ramię kątomierz, a lewe dalmierz i szybkim krokiem podszedłem do miejsca, gdzie stał nasz kapitan. Dowódca wydał dziwnie brzmiący rozkaz:

- Panowie, jak zobaczycie czołgi z wieżyczkami, to strzelać! Do czołgów bez wieżyczek nie strzelać! - to nasze.

W tejże chwili ze szmerem motorów przesunęło się obok nas kilka tankietek w kierunku zachodnim. Wkrótce z głębi lasu dobiegły odgłosy serii broni maszynowej.

Zebrani rozeszli się, a kapitan Tolber zwrócił się do mnie:- Niech pan położy dalmierz i kątomierz na wóz. To na razie nie będzie potrzebne. Od dzisiaj będzie pan pełnił funkcję zastępcy dowódcy pocztu naszej kompanii. Tymczasem niech pan zamelduje się w punkcie dowódcy batalionu.

Do naszej świadomości jeszcze nie dotarło, że słyszane przed chwilą rozkazy mogły oznaczać wojnę.

Od tego wydarzenia, w dniu 1 września, Lech Paszkowski opisuje dzień po dniu udział w kampanii wrześniowej i swoje przeżycia. Kilkanaście dni walki i wykończających marszów od granicy niemieckiej w kierunku Warszawy, opisane z dokładnym podaniem dat, nazwisk, miejscowości, przedstawiają historyczny dokument kampanii wrześniowej, a jednocześnie jest to najciekawsza część książki, którą czyta się jak beletrystykę. Gdy kupił chleb w cudem ocalałej przed bombardowaniem wiosce, tak wspomina:

Żując go z rozkoszą pomyślałem, że jestem tylko około piętnastu kilometrów od domu babci Haliny w Grodzisku. Także miło byłoby uspokoić ją, że żyję i także tym sposobem dać znać Matce, która pewnie zamartwia się. Można by zjeść doskonały obiad, wykąpać się w balii, wyspać w wygodnym łóżku, przebrać w garnitur stryja, zakopać karabin, hełm i rynsztunek w ogrodzie, ukryć mundur na stryszku.

Odrzuciłem natychmiast takie marzenia, jak szatańskie pokusy. Miałem rozkaz maszerować do Błonia, a 1 września postanowiłem spełniać wszystkie rozkazy. Byłem teraz przede wszystkim żołnierzem II Rzeczypospolitej, związanym z Państwem Polskim. Uważałem za swój obowiązek tego państwa bronić wszelkimi sposobami.

Wzięty do niewoli niemieckiej pod Warszawą, (udało mu się uniknąć rozstrzelania, przebył obóz jeniecki i więzienie), został wywieziony, jak sam określa w nieznane. Wspomnienia w pierwszym tomie Lech Paszkowski kończy na przekroczeniu granicy niemieckiej:

Patrzyłem przez okna pociągu na pojawiające się krajobrazy z ciekawością dwudziestoletniego młodzieńca. Myślałem, że nowy najazd Germanów na nasze ziemie przyniesie Polsce wielkie zmiany, których przewidzieć nie mogłem. Poza granicami Polski widziałem tylko Wolne Miasto Gdańsk i szare fale Bałtyku z pokładu "Daru Pomorza". Rozpoczynałem wielką podróż mojego życia. Nie przeczuwałem jednak, że będzie to droga bezpowrotna.

Ale książka nie kończy się na tym. Są jeszcze dwa ostatnie rozdziały. W Posłowiu Lech Paszkowski umieścił trzy podrozdziały, których tytuły mówią za siebie: Ponowne spojrzenie na wrzesień (drukowane poniżej), Stan i niektóre działania armii polskiej oraz Obraz Września w historiografii Zachodu.

Natomiast w rozdziale: Wojenne kulisy. Przyczynki historyczne i rodzinne prostuje błędne opinie, także wojskowych, o walkach, w których brał udział. Dotarł do tajnej w latach wojny, książki niemieckiej, w której jest opis bojów z jego batalionem widziany z tamtej strony. Pozwala mu to na wyważoną ocenę walk w tym rejonie. Obydwa rozdziały dla historyków wojskowych powinny mieć wartość o dużym znaczeniu.

Lech Paszkowski ma doskonałe pióro. Po rodzicach (matka malarka, ojciec rzeźbiarz) odziedziczył wrażliwość artystyczną i zmysł obserwacji. Czytając Na falach życia widzi się Polskę tamtych lat, a do autora czuje się prawdziwą sympatię za jego szczerość i obiektywizm, gdy ukazuje dobre i złe strony trudnych spraw.

Dbałość o detale, nadzwyczajna pamięć i talent badacza pozwalają mu na wnikliwe i autentyczne opisy wydarzeń oraz plastyczne przedstawianie scenerii i sylwetek ludzi. Tę wyjątkową autobiografię czyta się jak powieść. Jednak Na falach życia to przede wszystkim cenny dokument historyczny.

Witold Łukasiak
Melbourne,3 sierpnia 2007
Zdjęcia pochopdzą z książki Lecha Paszkowskiego Na falach życia


Kampania wrześniowa w ocenie Lecha Paszkowskiego

W ostatnim rozdziale przekazuję kwintesencję ogólnego spojrzenia na wojnę 1939 roku jako rezultat wieloletnich przemyśleń, lektury licznych książek na ten temat, studiów archiwalnych w Instytucie Sikorskiego w Londynie oraz rozmów z uczestnikami walk wrześniowych.

Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak naród liczący z diasporą 50 milionów ludzi pozwolił na to, by w historii II wojny światowej zredukowano kampanię wrześniową do nic znaczącego incydentu, określanego zwykłe w trzech słowach "Germans overrun Poland". Równie dziwna była łatwość, z jaką Polacy uwierzyli, a potem akceptowali jako prawdy kłamstwa propagandy niemieckiej. Do tych kłamstw należały bajki o szarżach kawalerii polskiej na czołgi.

W otoczeniu Goebbelsa wymyślono żart o naszych ułanach, usiłujących przebić lancetami pancerze czołgów, gdyż myśleli, że były zrobione z tektury. Tego rodzaju bzdurę przyjęli historycy na Zachodzie za dobrą monetę. Tymczasem liczne dywizje konnicy rosyjskiej walczyły z powodzeniem przeciw armii niemieckiej aż do 1945 roku. Z jazdy rosyjskiej nigdy nie kpiono, ale polska kawaleria w 1939 roku była śmieszna.

Do dalszych legend niemieckiej propagandy należały fałszywe komunikaty z rzekomego zniszczenia polskich eskadr myśliwskich i bombowych na lotniskach już drugiego dnia wojny. Niestety, powtarzali to potem Polacy, umacniając kłamstwa niemieckie. Celem propagandowych chwytów było przekonanie opinii światowej o bezmiernej głupocie Polaków. Polskę trzeba było nie tylko zniszczyć, ale i ośmieszyć.

W 1939 roku nie było takiej armii na świecie, która, stojąc na ówczesnych granicach Polski, mogłaby ją obronić. Znamy rezultaty ofensywy niemieckiej w 1940 roku na Francję, wspomaganą przez Holandię, Belgię i Anglię, jak również na Rosję w czerwcu 1941 r. Mogliśmy najwyżej tę wojnę lepiej rozegrać, zadając najeźdźcy większe straty, czy też przegrać z większym "fasonem", na co nas było stać.

Była to największa w dziejach klęska, gdy w ciągu trzydziestu sześciu dni rozgromiona została ponadmilionowa armia i zniszczono sporej wielkości państwo. Ta tragedia przyniosła gniew i oburzenie milionów obywateli. Temat był bolesny, podchodzono do niego z uprzedzeniem, z niechęcią, bez chłodnej analizy i rzadko z obiektywną oceną. Nigdzie nie znalazłem dowodów, by emigracyjny rząd Sikorskiego we Francji próbował kiedykolwiek dementować wspomniane wymysły niemieckiej propagandy.

Wprost przeciwnie, Sikorski polecił generałowi Izydorowi Modelskiemu "szukanie winowajców" i opracowanie materiałów o przyczynach klęski wrześniowej, które Jerzy Giedroyc nazwał paszkwilami. Modelski tłumaczył je na francuski i angielski i rozsyłał po świecie, by za wszelką cenę pognębić pamięć o "sanacyjnej" armii polskiej.

Zamiast dumy, że Polska samotnie stawiła czoło potędze armii Hitlera i zadała jej poważne straty, walcząc sporadycznie również z inwazją sowiecką (* przyp. W.Ł.), spotykamy się często z poglądami zdradzającymi poczucie wstydu, hańby, czy niechęci. Wyrażane jakby bez świadomości, że ten okres historyczny uległ trzykrotnemu nawarstwieniu ujemnej propagandy Niemiec, rządów Sikorskiego i sloganów długotrwałej indoktrynacji komunistycznej.

(* Poniższy akapit wyjęty jest z dalszej części książki i tu dołączony przez autora artykułu.)

…Do kampanii wrześniowej należała też trwająca piętnaście dni wojna sowiecko - polska, o której historiografia Zachodu prawie nic nie wie, a krajowa bardzo mało. O drugiej w nocy, 17 września, ruszyło na Polskę siedem armii sowieckich. Na Białorusi dowodził czterema armiami Michaił Kowalow, a na Ukrainie trzema Siemion Timoszenko. Armie te stanowiły siłę 24 dywizji piechoty, 15 dywizji kawalerii i 2 korpusów pancernych wspartych kilkoma dodatkowymi brygadami. W sumie około pół miliona żołnierzy. Warto przypomnieć, że Finlandię zaatakowały w 1940 r. cztery armie, a potem jeszcze dwie posiłkowe.

Gdy wiadomości o przekroczeniu granicy doszły Śmigłego, odruchowo wydał rozkaz do Korpusu Ochrony Pogranicza: - Bić się! Potem jednak zmienił zdanie: Nakazuję ogólne wycofanie się na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrajania oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które mają się bronić przed Niemcami - bez zmian.