Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
12 listopada 2007
Pierwszy polski festiwal horroru - cz.I
Recenzja Zofii Górki

W dniach 25-28 października odbył się pierwszy polski festiwal horroru. W ramach festiwalu mieszkańcy 10 polskich miast mogli obejrzeć niedawno powstałe filmy grozy, które nie zostały jeszcze dopuszczone do kinowej dystrybucji. (W tym miejscu należy dodać, że większość owych produkcji jest już dostępna na australijskim rynku dvd). Znalazło się wśród nich kilka odcinków popularnej serii "Masters of Horror", a także dziewięć horrorów z różnych stron świata, które stanęły do walki o Złotą Czaszkę – nagrodę przyznawaną przez jury festiwalu.

Zaprezentowane zostały zarówno filmy zaprawionych w gatunku twórców, takich jak Dario Argento, Takashi Miike, bracia Pang czy Rob Zombie, jak i dokonania młodych, początkujących w świecie filmowej grozy reżyserów, m. in. Roara Uthauga i Adama Greena.


Foto: Wrocek.pl
Warszawską edycję Horror Festiwalu otworzył niskobudżetowy "Hatchet" Adama Greena. Umieszczenie tego obrazu na samym początku imprezy okazało się trafnym posunięciem, gdyż nie jest to film aspirujący do zrewolucjonizowania filmowego horroru, a jedynie próbujący z przymrużeniem oka przyjrzeć się doskonale znanym w tym gatunku kliszom i zapewnienić widzom dobrą rozrywkę. Mało wyszukana fabuła (kilkuosobowa grupa ludzi zagubiona na nawiedzonych przez mściwego ducha bagnach) świadomie nawiązuje zarówno do schematów rządzących slasherem (czyli krwawym podgatunkiem horroru z obowiązkową postacią brutalnego mordercy), jak również do sztandarowych produkcji tego typu (z „Piątkiem 13-tego" na czele). A że czyni to w sposób niezwykle dowcipny i pełen werwy, bez większego wysiłku „wsysa" widza w swój świat, tym samym w sposób ciekawy rozpoczynając festiwal.

Miłośnicy strachu w wydaniu azjatyckim nie powinni odczuwać niedosytu. Festiwal zaoferował im aż 4 'skośnookie' filmy: "Host", "The Eye", "Ghost train" i "Imprint". Ten pierwszy, choć od jego oficjalnej premiery upłynął raptem rok, zdążył przynieść koreańskiemu reżyserowi Joon-ho Bongowi wiele nagród na całym świecie. Będący gatunkową hybrydą, splatający w jedną całość okraszone jednoczesną grozą i humorem wątki ekologiczne, polityczne i socjologiczne, „Host" bezdyskusyjnie stanowił największe kuriozum festiwalu. Ta widowiskowa i zupełnie nieprzewidywalna opowieść o ekscentrycznej rodzinie, wyruszającej na ratunek porwanej przez olbrzymiego rzecznego potwora (brawa dla twórców odpowiedzialnych za efekty specjalne!) córce, podbiła serca uczestników Horror Festiwalu do tego stopnia, że dystrybutorzy zdecydowali się wprowadzić „Host" do ogólnopolskiej dystrybucji.

Bardziej tradycyjnym dziełem okazało się „The Eye" braci Pang. Historia niewidomej kobiety, która po operacji przeszczepu rogówki zaczyna widzieć duchy i odczytywać przyszłość, potrafi autentycznie przestraszyć. Film ten stanowi kwintesencję charaterystycznego dla azjatyckich horrorów stylu, na który składają się: doskonale budowane napięcie, tworzenie sugestywnej atmosfery zagrożenia, eksploatowanie lęków egzystencjalnych, a także obowiązkowa obecność kilku scen, które siłą oddziaływania wbijają oglądającego w fotel. Jedynym minusem tej produkcji jest nieco rozczarowujące zakończenie, które jednak zostaje zniwelowane przez ogólne pozytywne wrażenie po seansie.


Foto: esil.pl
Za utrzymany w podobnej konwencji, a jednak słabszy od „The Eye" film należy uznać japoński „Ghost train". Choć zaczyna się obiecująco (mały chłopiec zwierza się koleżance: „Pewna kobieta powiedziała mi, że dzisiaj umrę", po czym wsiada do pociągu i ginie w tajemniczych okolicznościach), z czasem widz przekonuje się, że „Ghost train" stanowi jedynie chaotyczny zlepek oklepanych pomysłów i bezmyślnie powiela utrwalone w azjatyckim kinie grozy schematy. Co prawda w przedstawionej tu historii tkwi spory potencjał, a niektóre sceny skutecznie wywołują ciarki na plecach (np. sekwencja, w której kierujący rozpędzonym pociągiem maszynista nieoczekiwanie zauważa leżącą na torach kobietę), jednak najwyraźniej reżyserowi nie wystarczyło odwagi, aby rozwinąć co ciekawsze wątki na rzecz odejścia od utartych wzorców. W efekcie powstał film rozczarowujący, będący kalką wykorzystanych już wcześniej pomysłów. Pozostaje żal, że zamiast „Ghost train" nie zaprezentowano na festiwalu innego japońskiego horroru o „tunelowej" tematyce: o wiele mniej sztampowego „Marebito" Takashi'ego Shimizu, odwołującego się do fascynujących miejskich legend o istnieniu podziemnego miasta.

Dużym zainteresowaniem uczestników cieszył się natomiast kolejny azjatycki film – „Imprint", czyli dzieło kontrowersyjnego reżsyera Takashi'ego Miike, powstałe w ramach cyklu „Masters of Horror". Kto widział jego głośne „Audition", ten wie, czego po „Imprint" należy się spodziewać: onirycznej opowieści, niespodziewanie zmieniającej się w koszmar, niespiesznego tempa narracji, przepięknych, wysmakowanych zdjęć, a nade wszystko wstrząsających scen tortur, dzięki którym widz niemalże doświadcza bólu ofiary na własnej skórze. Trzeba jednak podkreślić, że okrutnym scenom z filmu Miikego daleko do tzw. „krwawych jatek" - paradoksalnie, zawierają one pewną dozę subtelności i wyrafinowania. Takashi'emu Miike po raz kolejny udało się stworzyć znakomity, wielowymiarowy spektakl grozy, który nikogo nie pozostawi obojętnym. Finał „Imprintu" także podzielił widzów na dwie grupy, z których jedna nie była w stanie zaakceptować zbyt dużego stężenia groteski w zakończeniu, natomiast druga uznała je za logiczne doprowadzenie do końca wizji reżysera. Wszyscy widzowie byli natomiast zgodni co do tego, że absolutnie nie sprawdził się pomysł poprowadzenia dialogów po angielsku. Film Miikego miałby o wiele większą siłę oddziaływania, gdyby reżyser pozostał przy japońskim.


Foto: filmsayong
Z dialogów w ojczystym języku nie zrezygnował za to w swoim filmie Norweg Roar Uthaug, twórca "Cold prey" - jednego z najmocniejszych punktów festiwalu. Jego dzieło oglądało się z prawdziwą przyjemnością. "Cold prey" okazało się bardzo sprawne warsztatowo, w dodatku w pomysłowy sposób wykorzystało naturalne warunki kraju, w którym zostało wyprodukowane. Scenerią, w której rozgrywa się dramat osaczonych przez groźnego mordercę bohaterów, są monumentalne góry, zaś miejscem ich przymusowego pobytu - odcięty od świata hotel, co automatycznie nasuwa skojarzenia ze "Lśnieniem" Stanley'a Kubricka. Jednak, pomimo mało oryginalnej fabuły, "Cold prey" udaje się odświeżyć schematy gatunku i stać się czymś więcej niż tylko kolejnym szablonowym slasherem. Pełnowymiarowe postacie, z którymi widz może sympatyzować, umiejętne budowanie i stopniowanie napięcia, a także wspomniane już dialogi w języku norweskim (dodające filmowi realizmu) - to zdecydowanie największe zalety "Cold prey". Horror ten uświadomił polskim widzom, że norweskie kino grozy ma się dobrze, zaś sam Roar Uthaug jest twórcą, którego przyszłe dokonania należy bacznie obserwować.

Rozczarowaniem okazał się natomiast remake klasycznego "Halloween" w reżyserii Roba Zombie'go - amerykańskiego muzyka heavymealowego, od kilku lat próbującego swych sił w filmowym horrorze. Po seansie tego obrazu nasuwa się kilka dość oczywistych wnisków. Po pierwsze, kręcenie nowej wersji tak dobrego i kultowego horroru jak "Halloween" jest zupełnie bezsensowne. Po drugie, Zombie nie był w stanie ulepszyć pierwowzoru. W porównaniu z oryginalnym "Halloween", nowa wersja stara się pogłębić psychologiczne podłoże zbrodni Michaela Myersa. W tym celu Zombie poświęca dużo uwagi dzieciństwu głównego bohatera, ujawniając tym samym swoją słabość w stosunku do wersji pierwotnej. Tym, co najbardziej przerażało w filmie Carpentera, były niczym nieumotywowane zbrodnicze skłonności Myersa. Widz nie był w stanie zrozumieć, dlaczego mały chłopiec popełnił tak straszne czyny.


Foto: splendid-entertainment.de
Natomiast wersja Zombie'go niemalże łopatologicznie tłumaczy nam, że wszystkiemu winna jest dysfunkcyjna rodzina, w ktorej Myers przyszedł na świat. Matka - striptizerka, ojczym pijak, a do tego znęcający się nad małym Myersem koledzy ze szkoły. Doprawdy, zabrakło tylko wujka-pedofila. Infantylnie i naiwnie brzmią też wynurzenia głównego bohatera, zwierzającego się swemu psychologowi, że lubi nosić maski, bo "zakrywają jego brzydotę". Po zamknięciu części poświęconej dzieciństwu, Zombie przenosi widzów w czasy współczesne i tu jego kreatywne podejście do oryginału się kończy. Jedyną innowacją jest większa ilość trupów i krwi. Rozczarowują także papierowe postacie. Zwłaszcza irytująca Scout Taylor-Compton w roli Laurie Strode ma się nijak do pamiętnej kreacji Jamie Lee Curtis. Jedynie grającemu dr Loomisa Malcolmowi McDowellowi (niezapomnianemu Alexowi z "Mechanicznej pomarańczy") udało się stworzyć wyrazistą postać na miarę swojego poprzednika z oryginalnej wersji, czyli Donalda Pleasence'a.

Dziwi fakt, że Zombie, będący przecież muzykiem, nie stworzył ciekawej ścieżki dźwiękowej do filmu. Najczęściej korzysta z charakterystycznego motywu muzycznego, znanego z wersji oryginalnej. Najwyraźniej uznał, że nie sposób stworzyć lepszej ścieżki dźwiękowej. Szkoda, że z podobną pokorą nie podszedł do przeróbki całego filmu...

Zofia Górka