Noclegowisko w Byatts Camp | Od Redakcji. Byli wyczerpani. Mieli spać dwa dni, aby dojść do siebie. A tu, patrzymy, i tekst gotowy i zdjęcia wyselekscjonowane, i krótkie wideo już zmontowane i na YouTube zapakowane. Brawo!
Naszą wyprawę na Kościuszkę rozpoczęliśmy 7 sierpnia w piątek rano tradycyjnie już z doliny Geehi.Podczas jazdy z Jindabyne do Geehi przez drogę przebiegł czarny dziki kot.
To był zły znak, jak się później okazało.Pierwszym etapem wyprawy było przekroczenie rzeki „Swampy Plan River”.
Rzeka ta w zimie jest o wiele głębsza aniżeli w lecie i głębokość dochodzi nieraz do 1.5 metra. Przeprawa przebiegła w miarę sprawnie.Po przeprawieniu się przez rzekę rozpoczęliśmy marsz w stronę dzikiego lasu.
Już na początku zaczął padać silny deszcz, który padał praktycznie do wieczora. My kontynuowaliśmy naszą wyprawę.
Zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki.
Śpiwory, namioty, ubrania, sprzęt video i aparaty fotograficzne, wszystko było przemoczone.Po przejściu około 3 kilometrów, w bardzo trudnych warunkach postanowiliśmy rozbić namioty. Była gdzieś 3 po południu.Nie mogąc znaleźć wystarczająco dużego miejsca zmuszeni byliśmy wykarczować sobie mały placyk 3x3 metry.Przy zerowej temperaturze położyliśmy się spać totalnie mokrzy.
Na drugi dzień rano szybko spakowaliśmy nasz obóz i wyruszyliśmy dalej z nadzieją, że deszcz nie będzie już padał i będziemy mogli wysuszyć nasze rzeczy nad ogniskiem.
Po 2 kilometrowym marszu wyszło słońce, zaczął padać śnieg i prawie natychmiast rozbiliśmy obozowisko.Z wielkim trudem rozpaliliśmy ogień i cały dzień poświęciliśmy na suszenie naszych rzeczy.Nie obyło się bez śpiewów i opowiadań przy ognisku.Morale w naszej grupie powróciło do normy.
Na trzeci dzień, w niedzielę z samego rana, wyruszyliśmy w stronę Byatts Camp. Byatts Camp to miejsce, gdzie kończy się linia lasu i teren jest troszkę łatwiejszy.
Trasa z Moiras Flat do Byats Camp była bardzo trudna.
Mnóstwo gęsto porośniętych drzew, śnieg po pas, minusowa temperatura, wszystko to po raz kolejny opóźniało naszą wyprawę.Było za wcześnie, aby użyć buty śniegowe tzw. człapaki, więc z 40-to kilowymi plecakami co rusz zapadaliśmy się w śniegu.Pod wieczór dotarliśmy do Byatts Camp, gdzie między skałami wykopaliśmy igloo i rozbiliśmy namioty.Znów rozpaliliśmy ognisko, trochę pośpiewaliśmy, upiekliśmy ma kijach polską kiełbaskę.
W czwarty dzień był plan, aby dotrzeć na Górę Kościuszki gdzieś w granicach południa.Aby jednak podążać dokładnie śladami Strzeleckiego obraliśmy kierunek na górę MtTownsend i Abotts Peak, co jak wiadomo jest drogą okrężną.Przez co dodaliśmy sobie ekstra 3 kilometry.Warto jednak było wspiąć się na szczyt Mt Townsend i zobaczyć ten sam widok, który widział Strzelecki zdobywając Kościuszkę 170 lat temu.
Kiedy zrobiło się już dosyć późno, postanowiliśmy nie wchodzić na Kościuszkę w ten sam dzień. Mieliśmy inne zajęcie.Urzekło nas zjeżdżanie z dwukilometrowych śnieżnych gór.
Mt T |
Pod wieczór przeszliśmy obok zasypanego śniegiem jeziora Albina w stronę chatki Seamans Hut, gdzie spędziliśmy kolejną noc.Seamans Hut jest awaryjną chatką dla turystów szukających schronienia w górach. My takimi właśnie byliśmy.
W chatce są dwie izdebki, a w jednej z nich, co najważniejsze, kominek (a właściwie "koza").
Niewchodzenie na Kościuszkę okazało się dobrym posunięciem.
Już pod wieczór rozpętała się straszliwa burza śniegowa, która trwała do następnego dnia.
W piąty dzień naszej wyprawy czekaliśmy do godziny 10-tej z nadzieją, że burza i zawierucha ustąpią. Niestety tak się nie stało i przy słabej widoczności, praktycznie na jeden metr, przy silnym wietrze postanowiliśmy zaryzykować.
Wyruszyliśmy w stronę Góry Kościuszki. Od chatki na górę jest około 3 kilometry.Wolnym krokiem po blisko dwóch godzinach, w granicach południa zdobyliśmy szczyt Kościuszki.
Niedługo było nam jednak czekać na kolejną przygodę.
Kiedy zaczęliśmy schodzić w stronę Thredbo, bo taki był pierwotny plan powrotu, rozpętało się piekło. Śnieżyca, potwornie silny wiatr i totalny brak widoczności zmusiły nas do wykopania niewielkiej dziury śniegowej, w której schowaliśmy się na dwie godziny.Po odczekaniu burzy śniegowej, postanowiliśmy wracać do Seamans Hut. Kierowanie się w stronę Thredbo było zbyt niebezpieczne.Tak więc kolejną noc spędziliśmy w ciepłym i bezpiecznym miejscu.
W szósty dzień nie było sensu wracać się w stronę Thredbo, wiec udaliśmy się w kierunku Charlotte Pass. Po blisko 2 godzinnym marszu, tradycyjnie już w wielkiej śnieżycy i bez jakiejkolwiek widoczności dotarliśmy do Charlotte Pass, skąd śniegowym pojazdem na gąsienicach udaliśmy się do Perisher Valley. Z Perisher Valley przejechaliśmy podziemną kolejką do Bullock Flat, skąd dalej autobusem do Jindabyne.
Po sześciu dniach i pięciu nocach cała nasza grupa była totalnie wykończona. Podczas wyprawy pokonaliśmy trasę o długości ponad 40 kilometrów.
Śmiało dzisiaj mogę powiedzieć, że pierwsza polska zimowa wyprawa na Kościuszkę śladami Strzeleckiego zakończyła się sukcesem.Pragnę również nadmienić, że tylko raz udało się przejść ludziom tą trasą i było to w latach 60-tych.
Nasza ekipa składała się z trzech osób: Mariusz Szłapak, Stefan Lewandowski i ja Oskar Kantor.
Film, jak i również zdjęcia z naszej wyprawy będzie można oglądać podczas przyszłorocznych obchodów "Kozzie Fest" w Jindabyne już na początku marca 2010. Serdecznie zapraszam.
Korzystając z okazji chciałbym podziękować uczestnikom wyprawy: Mariuszowi za pomoc w robieniu zdjęć fotograficznych i Stefanowi za pracę przy rozbijaniu namiotów, rozpalaniu ognia i gotowaniu posiłków dla nas.
Chciałbym również podziękować Pulsowi Polonii, Ernestynie i Andrzejowi za wsparcie duchowe i multimedialne, którym nas obdarzyli podczas wyprawy.
Oscar Kantor
|