Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
29 sierpnia 2009
Gitara w kaplicy
Ernestyna Skurjat-Kozek; foto Puls Polonii

Gitara w kaplicy czyli oscylowanie między klasyką, folklorem i jazzem. W ciepły, już wiosną (i weekendem) pachnący wieczór piątkowy wybraliśmy się do Balmain, aby nasze dusze uszlachetnić muzyką niezupełnie klasyczną. Atmosfera w Balmain wspaniała: knajpka przy knajpie, stoliki na chodnikach, wszędzie tłoczno, słodki gwar. Zostawiliśmy samochód spory kawałek od St Augustine’s Church, aby stare kości przegonić uliczkami obok tych knajpek i z widokiem na Harbour Bridge. Ileż to już koncertów muzyki barokowej „zaliczyliśmy” w pięknym kościele z freskami. Tego wieczora miało być trochę inaczej. Koncert naszego faworyta, The Sydney Consort, zapraszał na koncert muzyki Argentyńczyka włoskiego pochodzenia Astora Piazzolli oraz Nicolo Paganiniego, Domenico Scarlattiego i padre Antonina I. Hraczka.

Zapowiadało się nowatorskie oscylowanie między klasyką, folklorem i jazzem. Stąd niezwykły dość zestaw instrumentów: Wojtek (Stan) Kornel grający na skrzypcach barokowych i viola d’amore, Raffaele Agostino grający na dwóch (w różnych tonacjach nastrojonych) gitarach i Monika Kornel jak zwykle przy swoim klawesynie, i tylko od czasu do czasu, jako perkusistka do rytmu uderzająca w pudło klawesynu.

Udało nam się przybyć do kaplicy kościoła St Augustine’s na kilkanaście minut przed czasem. Publiki było sporo, ale coraz to dochodzili nowi ludzie, brakowało krzeseł, więc artyści biegali po kościelnych zakamarkach wyciągając co się da: zydle, szafki, stołki; porwali nawet ozdobne proboszczowskie fotele, a na koniec przytargali kilka ław. I w tym radosnym nastroju, że nie musimy koczować na podłodze, powitaliśmy artystów.




I tak oto w kościelnej kaplicy ruszyliśmy z artystami w tango. Na początek „Libertango” Piazzolli na skrzypce, gitarę i klawesyn. Nie, nie rwało nas do tańca, bo kompozycje Piazzolli są tylko do słuchania. Piazzolla komponował coś, co nazwano Tango Nuevo, składające się tylko z 10% tradycyjnego tanga, i z 90 % muzyki nowoczesnej. Nic dziwnego, że tradycyjna Argentyna była kompozycjami Piazzolli oburzona (bo burzył kanon popularnego tanga). Natomiast świat jazzu i klasyki był zachwycony nowymi brzmieniami. Tak więc w muzyce Piazzolli odnajdujemy i elementy muzyki ulicznej i kawiarnianej, folklor Buenos Aires, ale i to, co nowoczesne, ba, a nawet o klasykę zahaczające.




Jednym z takich utworów wyrastających ze starej muzyki kawiarnianej była kompozycja na skrzypce i gitarę „Cafe 1930”. Podziwialiśmy mistrzowską grę Wojtka i rozkochanego w gitarze Raffaela. Który lepszy? - dręczyło nas pytanie, i co kilka taktów zmienialiśmy zdanie. Obaj byli świetni. Obaj mistrzami. Potem przeniesiono nas w świat muzyki klasycznej, cudownie było posłuchać Paganiniego w nietypowym znów wykonaniu skrzypiec i gitary. I znów człowiek z ciekawością wsłuchiwał się, na ile gitara może się zagościć w klasyce. Oczywiście, tam też znalazła swoje miejsce.

Jeszcze jedna porcja klasyki, Sonata Scarlattiego w wykonaniu małżonków – Moniki i Wojtka Kornelów, od lat tak wiernie obdarowujących nas cudeńkami baroku. Perfekcjoniści wypełnieni miłością do muzyki. To oni wygrzebali dla nas przepiękną sonatę Hraczka na viola d’amore, która jakimś cudem zachowała się w tajnych zbiorach Paula Guenthera (Lipsk), który specjalizował się w publikowaniu kompozycji na ten właśnie „instrument miłości”.




Pełnię kunsztu gitarzysty Raffaela mogliśmy podziwiać, gdy zagrał solo. Zachwycił nas kompozycją pt. „Buenos Aires Zero Hour”. Utwór ten „opowiada” o czasach, kiedy Piazolla pracował z kolegami w nocnych knajpach, z którymi o północy udawał się na małą przechadzkę po pustych uliczkach miasta, gdzie słychać było jedynie syreny policyjne lub pogotowia ratunkowego i kroki jakiegoś spóźnionego przechodnia. Znakomita kompozycja. Chciałoby się mieć ją nagraną w domu, by posłuchać raz, i drugi... i dziesiąty.

Siedząc w tylnych rzędach obserwowałam ludzi siedzących przede mną. Byli sympatycznie zasłuchani. Atmosfera nieco inna, jak na koncercie muzyki klasycznej. Był pewien luz. Żony radośnie spoglądały na swych mężów, a jedna nawet złożyła głowę na ramieniu małżonka, by w takiej pozycji delektować się muzyką. Jak zauważyłam, wielu panów miało zarośnięte, niepodgolone karki. Hm... no cóż, dobrze, że przyszli z żonami na koncert. Do fryzjera zawsze zdążą.