Moje wspomnienie o Lilianie Rydzyńskiej jest bardzo osobiste i obejmuje tylko ten urywek z jej życia, w którym mogłam uczestniczyć w latach od 1994 do 2001. Dużo miejsca poświęcam również jej mężowi Henrykowi - zawsze spotykałam ich razem, nawet listy pisałam do obojga, byli bowiem idealnie rozumiejącą się parą.
Liliana nie targnęłaby się na swoje życie, gdyby nie zmarł jej mąż – Henryk Gołąbiewski. Przeżyli razem trzydzieści kilka lat, do koñca pozostając najlepszymi przyjaciółmi. O tym, jak w 1970r zaczęła siê ich wspólna egzystencja napisała w opowiadaniu “Więź”, zamieszczonym w tomie “Pozwólcie owocom dojrzewać”: “Niektórymi naszymi krokami kieruje przeznaczenie. Alicja musiała przyjechać do Melbourne, aby spotkać kogoś, kto czekał tak długo, prawie “całe życie”, na kogoś takiego jak ona. Poznali siê na lotnisku.”
On wiedział od pierwszej chwili, do niej przychodziło to stopniowo: “Mogłabym siê zakochać w Michale? Pracuję nad tym, czy też przychodzi to nie wiadomo skąd? Dziwiła siê życiu. Dziwiła siê samej sobie.” Potrzebowała dziesiątek lat i zaliczenia wielu rozczarowañ, żeby zrozumieć, że jednak należała do wybranych, którzy znaleźli szczęście w miłości.
Po śmierci Henryka nie umiała żyć sama.
Nasza więź urwała siê w 2001 roku, nie zawiadomiła mnie wiêc o jego zgonie – dowiedziałam siê o tym dużo później i przypadkowo. Z reguły nie wracam do minionych czasów, lecz powinnam była zareagować, nawet gdyby odesłała mój list z dopiskiem “Odpowiedzi nie bêdzie”, tak jak to zrobiła z listami od innych osób. Lecz przytłoczona własnymi problemami, nie wiedziałam jak i po co, po latach przywracać Liliana z Elą. | przerwaną kiedyś znajomość.
A ona wtedy potrzebowała psychicznej pomocy i od nikogo jej nie otrzymała. Co prawda odrzucała każde współczucie, lecz może żadne nie było właściwe?
Liliana bowiem - jak prawdziwy artysta – była osobą skomplikowaną. Wzbudzała krañcowe emocje, tak samo jak jej twórczość. Zdarzało siê, że ci co ją kochali, nagle odwracali siê od niej, bo niekiedy błędnie oceniała ludzi prawdziwie jej oddanych. Może dlatego, że była zbyt wrażliwa i zbyt emocjonalnie reagowała na sprawy, które odpornego człowieka w ogóle by nie poruszyły.
Do dziś, w głębi duszy pozostałam jej przyjaciółką, choć zdajê sobie sprawê, że zawiodłam ją w ostatnich latach. Może stało siê tak, bo ziemskie istnienie nie ma dla mnie specjalnego znaczenia – wierzê, że dusze spotykają i rozstają siê stale, wobec czego nawet śmierć nie jest pożegnaniem na zawsze. Wierzê też, że nic nie dzieje siê przypadkiem – wszystko jest zaplanowaną koniecznością, której nie jesteśmy w stanie zmienić.
Moja przyjaźń z Lilianą i Henrykiem była jak meteor, rozbłysła nagle, silnym blaskiem, lecz szybko zgasła – choć jedyną tego przyczyna było przymusowe rozstanie. Kiedy Henryk przestał pracować w Sydney, postanowili kupić mieszkanie w Melbourne, gdzie żyła jego rodzina. Zresztą, tam spotkali siê z Lilianą przed laty i chyba to miasto odpowiadało im bardziej niż Sydney.
Poznałam Lilianê na jednym z jej wieczorów autorskich, w Klubie Polskim Ashfield w 94r. Ubrana w długą czarną sukniê, piêkna kobieta o brązowych prostych włosach i oczach sarny, zdecydowanie, specyficznie akcentując, niskim głosem czytała swoje wiersze – jej interpretacja zawsze była Liliana Rydzynska z wydawcą Tadeuszem Matkowskim. | najtrafniejsza.
Ponieważ między innymi wspomniała o swoim przyjacielu, znanym poecie Zbigniewie Jerzynie, po części oficjalnej podeszłam do niej i spytałam, czy była na obozie artystycznie uzdolnionej młodzieży, w Mirkach, nad jeziorem Pluszno. Zgromadziło siê tam, latem sześćdziesiatego ósmego, kilkuset początkujących pisarzy, poetów, tancerzy, muzyków, miêdzy innymi był tam Zbyszek Jerzyna. Okazało siê, że na obozie być nie mogła, bo w tym czasie mieszkała w Paryżu --- ale ta rozmowa zapoczątkowała naszą znajomość.
Uwielbiała kapelusze. | Liliana z Henrykiem mieszkali wtedy na jednym z wyższych piêter bloku nadmorskiej sydnejskiej dzielnicy – Mosman. Mieli stamtąd cudowny widok na zatokê, szczególnie zachwycający o zachodzie słoñca. Na ich balkon stale przylatywało stadko czerwono-zielonych papużek, które zajadając cukier siadały na rêkach Liliany. Wiele godzin spêdzaliśmy przy drewnianym stole, stojącym tuż obok ogromnego, nieosłoniêtego firankami okna z widokiem na zatokê, pojadając przygotowane najczêściej przez Henryka przysmaki.
W mieszkaniu wisiało kilka portretów Liliany, także przez nią namalowane abstrakcyjne obrazy. Stała też rzeźba jej głowy wykonana przez zaprzyjaźnionego artystê £ucjana Michalskiego. Pamiêtam też jej ukochane książki, obrazy, bibeloty, no i notatki utrwalane drobnym pismem, na różnych kartkach i karteluszkach.
Co ciekawe: w ich domu nie było telewizora. Oboje nie znosili agresywności telewizji, za to czêsto chodzili do kina na wybrane filmy – głównie do kina studyjnego. Nie lubili także głośnej, modnej muzyki, kochając swing, śpiewaną poezjê i ludową muzykê hiszpañską, zresztą jak i ten, czêsto przez nich odwiedzany kraj.
Myślê, że zaprzyjaźniliśmy siê na zasadzie kontrastu, bowiem ja całe życie grałam muzykê rockową, czy współczesnego bluesa – z głośną elektryczną gitarą, niezbyt rozeznając siê w tajemnicach flamenco. Bardziej też interesowały mnie sprawy duchowe, gdy oni preferowali życie ziemskie, w inne właściwie nie wierząc.
Mimo to, cudownie siê rozumieliśmy - nie narzucając sobie poglądów. Spotykaliśmy siê wiêc kilka razy w tygodniu, najczêściej zresztą u mnie, gdzie przy otwartych na przestrzał drzwiach i oknach, spêdzaliśmy godziny na rozmowach. Oboje chyba lubili mój domek Baby Jagi, choć Liliana postrzegała go inaczej, co wyraziła w dedykacji na tomie swoich opowiadañ “Pozwólcie owocom dojrzewać”: “ Pierwsza dedykacja tej książki: Dla Lady of Astrolabe od Lilith Lady of Night”. Lubiê ten tomik opowiadañ bardzo osobistych, w których Lilia, pod różnymi imionami, jest główną bohaterką.
Byłam świadkiem powstawania tej książki, Liliana kochała ją jak najdroższe dziecko. Czytałam fragmenty jeszcze niewydrukowanych tekstów, oglądałam projekt okładki, dostałam zdjêcie umieszczone na odwrocie – którego zresztą posiadam dwa oryginały, bo pierwszy postanowił skonsumować jeden z moich kotów, nadgryzając rogi (podobno na szczęście!).
Liliana trochê zagniewana, zrobiła mi odbitkê, której już pieczołowicie strzegłam. Autorem tego portretu był Henryk, który fotografował ją zawsze i jak nikt potrafił oddać jej tajemniczą osobowość.
Liliana lubiła obdarzać, dostałam od niej kilka serdecznych prezentów: specjalnie dobrany fioletowy naszyjnik, tomik Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, czy tomik jej ukochanej poetki Urszuli Małgorzaty Benka “Ta mała Tabu”. Zresztą, ze wzruszająca dedykacją: “W Twoje ręce Elzbieto – Moja Cudowna Siostro – oddajê jedną z najcenniejszych moich książek… Ta Mała Tabu. Czekała na Ciebie trzy lata…”
Liliana z mężem Henrykiem. | Później, gdy zamieszkali w Melbourne przysyłała mi oryginalne pocztówki – specjalnie wyszukiwane reprodukcje znanych malarzy. Także, na bieżąco, otrzymywałam fotografie ich obojga, miałam wiêc pojęcie co robią i jak wyglądają, mimo, że nie spotykaliśmy siê już. (Ich pokój gościnny czekał na mnie, lecz odsuwałam przyjazd w nieskoñczoność!)
Niekiedy też dostawałam od niej paczki z zaskakującymi prezentami. Była bowiem kobietą urodzoną w znaku Byka, a wiêc utalentowaną, wrażliwą, ale także praktyczną! I jak bywa w tym znaku: spokojną, wytrzymałą, lecz reagującą czasem przesadnie – jeśli ktoś wyprowadził ją z równowagi. Ufała ludziom, co wykorzystywali jej nieprzyjaciele. Myślê, że głównie powodowała takimi osobnikami zazdrość o talent i czy ja wiem – o sławę?
Pisała z potrzeby, nie dla materialnych korzyści, wiêkszość książek finansował jej mąż Henryk. Nie posiadała przebojowości tych polonijnych literatów, którzy nie płacąc grosza za swoje książki, potrafią wychodzić sobie sponsorów. Myślê, że była na to zbyt dumna. Tym bardziej przeżywała, jeśli jej książka nie spodobała siê czytelnikom, czy też nie sprzedawała siê – co zresztą nie dziwi w polonijnym środowisku. (Nie mamy przecież specjalnego zapotrzebowania na kulturê, szczególnie jeśli trzeba za nią zapłacić…)
Jej wiersze uważam za jedne z najlepszych, jakie powstały w koñcu dwudziestego wieku w literaturze polskiej i jest to nie tylko moje zdanie. Niektóre nie mają sobie równych, jak choćby “Czekoladowy grzech” – jeden z najlepszych erotyków jaki powstał. Zapisała siê w polskiej literaturze jako poetka natchniona, głównym tematem jej poezji jest miłość. Ale też analizowała współczesność, a szczególnie w jej ostatnich wierszach jest wiele trafnej, czêsto gorzkiej, życiowej filozofii.
Należała do grupy młodych warszawskich poetów, spotykających siê z początkiem lat sześćdziesiątych w studenckim klubie Hybrydy. Byli w tej grupie Stanisław Grochowiak, Edward Stachura, Zbigniew Jerzyna, Barbara Sadowska. Od 1960r należała do Związku Literatów Polskich. W tych latach studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i już publikowała w polskich periodykach kulturalnych, (a potem w paryskiej Kulturze) pierwsze swoje wiersze i prozę.
W 64 r. wyjechała do Paryża, stamtąd w 70 r. do Australii. Była absolwentką Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Sydnejskiego. Wydała trzy tomiki poezji w jêzyku angielskim: “Castle”, “The Earthquake”, “Celebration”. W jêzyku polskim ukazały siê: w Polsce tomik “Ścinanie róż” i w Australii “Odpycham kosmos”. Pisała też eseje literackie do prasy sydnejskiej (w j.angielskim), oraz do prasy polonijnej.
Australia nie była jej miłością, raczej fatum. Pierwsze dwadzieścia kilka lat upłynêło jej na bezowocnych próbach przystosowania siê. Prawdopodobnie gdyby nie mąż Henryk, nigdy by w Australii na zawsze nie pozostał³a. Spokój tego kontynentu, monotonia, ba, wrêcz nuda australijskiej egzystencji były nie dla niej – kochającej czynną artystycznie Europe.
Dlatego, w koñcu lat dziewiêćdziesiątych nakłoniła mêza, żeby wrócili do Polski. Sprzedali wiêc poœpiesznie, z radością wcześniej urządzane przestronne mieszkanie w Melbourne (Liliana tak siê cieszyła, że nareszcie ma swój pokój do pracy!) i kupili mieszkanie w Warszawie, na byłej ul.Świerczewskiego. Lecz była to już całkiem inna Polska niż ta, którą oboje pamiêtali. Wrócili wiêc w 98r do Australii, rozczarowani do tego stopnia, że jak zwierzyła mi siê potem w liście, obiecali sobie nigdy do Polski nie powrócić.
W taki to sposób, podzielili losy wielu Polaków nie mogących znaleźć sobie miejsca ani w Australii, ani w Polsce. Stracili też materialnie na tej niepewności. Przeprowadzka do Polski pochłonêła część ich pieniêdzy i mogli sobie pozwolić tylko na kupno małego mieszkania, w którym nigdy nie czuli siê dobrze. Liliana żyła także w poczuciu winy – wszak to ona pragnêła powrotu do Polski, choć była to ich wspólna decyzja.
Zaczął siê zły okres w ich życiu. Powieść “Stracone światy, odzyskane światy”, którą z takim zaangazowaniem (po kilkanaœcie godzin dziennie!) pisała, nie spotkała siê z przyjêciem jakiego oczekiwała. Sprawa polsko-żydowska jest sprawą skomplikowaną i trudną.
Dyplomatycznych prób pogodzenia nie chce przyjąć żadna ze stron. Książka nie zadowoliła wiêc ani Żydów, ani Polaków. Zarzucano, że jest w niej zbyt wiele seksu, rozmów przy jedzeniu, a sprawy żydowskie wziête są z internetu. Ale powieść miała także zwolenników. Miêdzy innymi Liliana dostała gratulacyjny list od prezydenta Kwaśniewskiego, a wiele osób wypowiada³o siê o książce z niekłamanym wzruszeniem.
Nie spodobały mi siê “Stracone światy…”. Po powrocie z Polski, Liliana równolegle pisała drugą powieść – o trudnej rzeczywistości Polski lat dziewiêćdziesiątych. Sądząc po znanych mi fragmentach, właśnie ta książka przemówiłaby do polskiego czytelnika. Natomiast treść “Straconych światów…” jest kontrowersyjna. Miêdzy innymi z tego powodu nasza przyjaźñ urwała siê. Liliana przysłała mi pierwszy tom tej powieści, przeczytałłam go w ciągu kilku dni i… nie byłam w stanie szczerze przyznać, co o niej sądzę. Zdobyłam siê tylko na podziękowania.
Nie wiedziałam, że Henryk już wtedy był nieuleczalnie chory. Nie wiedziałam też, że później – po jego śmierci, rozgoryczona odsunêła siê od wszystkich, zerwała wszelkie znajomości i planowała samobójstwo.
Któregoś styczniowego wieczoru zadzwoniła do mnie z Melbourne pisarka Bogumiła Żongołłowicz z rewelacją, że dostała od Liliany Rydzyñskiej jej ostatnią książkę:“ Mój Henry. Opowieść o umieraniu“, w której Lilia opisała chorobê, cierpienia i śmierć Henryka, jego pogrzeb, swoją rozpacz i niemożność życia bez niego. Na książce podarowanej B. Żongołłowicz – autorce tomiku wierszy “Śmierci nie moje” – Liliana umieściła taką dedykację: “Bogumile, która zna śmierci nie swoje – żeby zrozumiała moją. Liliana Rydzyñska-Gołąbiewska. Grudzieñ 2004”.*)
Swoją ostatnią książkê Liliana wydała zaledwie w stu egzemplarzach, zleciwszy wydawcy wysłanie pięciu do wybranych osób. Nie znalazłam się wśród nich, najwyraźniej nie wybaczyła mojego milczenia. (Reszta nakładu pozostała w jej mieszkaniu.)
Nie zdążyłam nawet spróbować jej pomóc. Dwa dni po telefonie z Melbourne dowiedziałam siê o jej śmierci.
Mimo, że przez ostatnie cztery lata dzieliła nas cisza, pozostanie ona moją duchową siostrą, której zadedykowałam kiedyś krótki wierszyk:
Siostry ze snu
Lilianie Rydzyñskiej
W moim śnie płyniemy łodzią po rzece zapomnienia, wiosłując pod prąd, przytłoczone mgłami konieczności.
- Jakżebym mogła gniewać się na ciebie!... – piszesz z dalekiego miasta[].
- Nie zapomniałam... – zapewniasz, z jeszcze dalszego miasta.
Płyniemy razem tylko w moim śœnie.
Liliana Rydzyñska-Gołąbiewska zmarła śmiercią samobójczą 21 stycznia 2005r.
Ela Celejewska
*) Wiadomość tę zamieściłam za zgodą Bogumiły Żongołłowicz.
___________________________________________________________________________________
Wiersze Liliany Rydzyńskiej
Na końcu
To nie my kończymy się – to nasze wątpliwości i lęki. Na końcu naszej długiej podróży twarzą w twarz z zadziwiającą prawdą stajemy sie nagle młodzi, pod wrażeniem, niezwykle zdumieni - jak dzieci – właśnie wtedy, kiedy woal prochu zakrywa nasz ludzki cykl na zawsze. W tym oto momencie, tak niespodziewanym wiemy tak wiele i tak nieugięcie, że możemy tylko chcieć na nowo i na próżno.
1981
Ta miłość prawdziwa
Przytępił mi skrzydła – ten, który jest jak anioł, jak chleb i jak manna.
Nauczył mnie alfabetu życia i czasu – a ja żyłam marami widziałam absurdami i nieograniczony niecodzienny czas rozpinałam po horyzontach nieprawidłowych, nieobliczalnych szalonych chwil.
Stępił moje pióra ustami, raniąc się – ten, który jest jak balsam.
Wskazał: oto kres mają ranek i południe – a noc jest do spania. I rytm odmierzył – taki ludzki, równy według uczciwego bicia serca. Ja odmierzałam go haustami otwierając usta z pośpiechu lub z braku powietrza.
Teraz
powietrze mam stałe codzienne i świeże – nie tak, jak przedtem od wielkiego święta od niezamierzonego niebezpiecznego haustu od wiecznej komunii z nienazwaną kosą.
Teraz żyję. A żyję? dzięki niemu – z nimi i w nim jakby na zawsze – i umieram codziennie tylko trochę –
…gdy przycina mi skrzydla ustami raniąc je gdy wyznacza moje kontury ramionami umęczając je.
Mnie jest coraz mniej nas jest coraz więcej - i coraz mniej…
Elizabetańczycy mówią - spełnianie miłości jest konsumpcją – codzienną, nieświąteczną świętem na codzień.
Dzień w dzień miłując jak ćmy wieczorne kołując spożywamy się.
Sydney, 4.12.91
|