Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
18 października 2010
Sierpień 2010 roku w Warszawie i w Polsce
Andrzej Komorowski
Tekst ten powstał dla uporządkowania myśli autora wobec zdarzeń, których od lat jest świadkiem, a które swą kulminację osiągnęły właśnie w sierpniu 2010 roku w Warszawie i Polsce. Te zdarzenia to przybierająca na sile walka polskich środowisk liberalnych (politycznych i obyczajowych) ze środowiskiem konserwatywnym i Kościołem Katolickim. Kościołem rozumianym jako wspólnota wiernych połączona nauką Jezusa Chrystusa. Szczególny wpływ wywarła na autora lotnicza katastrofa smoleńska i jej skutki. Autor nie posiada wykształcenia historycznego i teologicznego, a w swej pracy kierował się tym, co odziedziczył po swoich pradziadkach, dziadkach i rodzicach. A więc przywiązaniem do Polski jako Ojczyzny, umiłowaniem wolności, a nade wszystko wiarą i nauką Kościoła Katolickiego. „Sierpień” autor napisał jako odpowiedź dla kochanej kuzynki Marysi Bauer z Węgrowa na zadane przez Nią pytanie „co sądzę o wydarzeniach pomiędzy 10 kwietnia a sierpniem 2010 r.”

Napięcie trwa już od dawna. Napięcie polityczne trwa ze zmiennym nasileniem od 1945 roku. Wielki sukces zwycięskich wyborów 1989 r. szybko okazuje się pozorny. Posłowie „Solidarności” wybrani z miażdżącą, mimo 35% parytetu Okrągłego Stołu, przewagą nad posłami PZPR, nie pamiętają kto i po co ich wybrał do sejmu, oddają swoimi głosami prezydenturę generałowi Jaruzelskiemu. Nie pamiętają, że ten sam generał doprowadził Polskę do skraju wojny domowej, a na Śląsku – pod KWK Wujek i Piast – tę wojnę otwarcie prowadził. Nie pamiętają, że zniszczył polską gospodarkę, na bardzo długo osłabił polską inteligencję.


Dziś najwybitniejsi uczeni z polskim rodowodem pracują poza Polską. Oni, posłowie „Solidarności” tłumaczyli nam, że tak należało postąpić, że tego wymagał polski interes. … A za chwilę pierwszy niekomunistyczny premier Polski stwierdził, że „ gruba kreska”, czyli zatarcie w naszej pamięci zbrodni i nazwisk komunistycznych zbrodniarzy też wynika z naszego, polskiego interesu. Czy wówczas nie rodziły się wątpliwości, że nasza polska i obywatelska wola nie jest wypełniana przesz polityków, których wybieraliśmy? Rodziły się, ale też szybko i skutecznie je tłumiono. Rola tych, którzy tłumią wątpliwości, tłumacząc co jest, a co nie jest interesem państwa przypadła ludziom mediów. Zmieniają się posłowie i senatorowie ale nazwiska redaktorów i szefów Gazety Wyborczej, TVN czy Polsatu są te same.

Stopniowo zmienia się linia podziału – już nie stary podział na zwolenników „Solidarności” i komunistów, na scenie pojawiają się dwa silne ugrupowania – konserwatyści i liberałowie. Oczywiście zwolennicy „Solidarności” i komunistów nie zniknęli. Jednym bliżej było do konserwatystów innym do liberałów. Scenę polityczną zajmują jednak ludzie z nazwiskami, a znaki partyjne są mniej istotne – te łatwo się zmienia. Jednymi powodują idee, drugimi interesy, trwa więc zamieszanie. Od przegranych przez Tuska i Platformę Obywatelską wyborów w 2005 roku, podział sceny politycznej jest bardzo wyraźny – liberałowie to oczywiście PO, konserwatyści to PiS. Są jeszcze komuniści – SLD i ludowcy – PSL, ale mają małe wpływy. Linia podziału staje się linią konfliktu. Ale konflikt w polityce, tylko w ostateczności przybiera formę walki. Wcześniej widzimy różne odmiany zachowań – kłamstwo, oszczerstwo, obrażanie osób i uczuć. Ludzie nie są aniołami. Skoro jednym – PO, wolno (jest na to zgoda mediów), to drugim – PiS, ciężko się powstrzymać. Media widzą każdy błąd PiS, nie widzą błędów PO. Powoli, czytelnicy Gazety Wyborczej i oglądający TVN – już mają to wpojone – PiS to samo zło a Lech i Jarosław Kaczyńscy są „nie do przyjęcia”. Kłopot w tym, że Lech jest prezydentem, a Jarosław premierem.


Plan był prosty – należy obu pozbawić władzy, a partię PiS zniszczyć. Samych sił Platformy do jego realizacji było za mało, nawet wsparci przez media, musieli najpierw zdobyć władzę i akceptację szerokiej grupy obywateli. Szerokiej? To znaczy ilu ludzi musiałoby udzielić PO swojego poparcia by władza liberałów była stabilna? I co to znaczy stabilna? Odpowiedź na te pytania znają sztabowcy PO, bo sami je stawiają i znają proste zasady demokracji i matematyki. W Polsce, liczącej 38,5 miliona mieszkańców, prawo do udziału w wyborach posiada 32 miliony. Zwykła większość pozwalająca na wygranie wyborów prezydenckich i parlamentarnych wynosi 16 milionów. Jest to wynik nieosiągalny dla nikogo.

Frekwencja wyborcza najczęściej wynosi między 40 a 60%. Oznacza to, że maksymalny rezultat zwycięzcy może wynieść od 6,4 do 9,6 miliona głosów. Ale nie wszystkie może wziąć Platforma. Jakie zatem jest to minimum, które PO musi uzyskać aby samodzielnie rządzić? Aby zdobyć co najmniej 231 mandatów poselskich i 51 mandatów senatorskich pozwalających na wygranie wszystkich głosowań zwykłą większością głosów, PO musi zdobyć znacząca przewagę nad konkurentami, a ci nie mogą być zdolni do zawiązania koalicji anty-PO. Sprawa się więc komplikuje gdy policzymy, że do odrzucenia veta prezydenta potrzeba już nie tylko 231 mandatów poselskich, ale 304. Aby więc rządzić bezpiecznie przez jedna kadencję, PO powinna zdobyć 50% wszystkich ważnie oddanych głosów. To oznacza, że trzeba uzyskać w zależności od frekwencji, 3,2 miliona głosów przy niskiej – 40% frekwencji, lub 4,8 miliona głosów przy wysokiej – 60% frekwencji. Zadanie w polskich warunkach całkowicie nierealne do wykonania. Nigdy nikomu to się nie udało.


Wybory w 2007 r. wygrywa Platforma i wprowadza do Sejmu 207 posłów. Za mało by samodzielnie rządzić. Tworzy rząd koalicyjny z PSL. Ma władzę i niewiele robi. Ma też wytłumaczenie – prezydent Lech Kaczyński uniemożliwia swoimi vetami uchwalenie kilku ważnych reform. Przypadków skutecznego wetowania ustaw było zaledwie 11, ale dla PO jest to wystarczający powód do ataków na prezydenta i PiS. Atakom polityków towarzyszą media – Gazeta Wyborcza, Polityka, Wprost, TVN, Polsat. Wybrano do tego kilku polityków (Palikot, Niesiołowski, Karpiniuk), kilku publicystów (Kuczyński, Passent) i wielu dziennikarzy. Nie przebierano w środkach, choć stosowano je w sposób przemyślany. Cel był oczywisty – na tyle osłabić pozycję prezydenta Lecha Kaczyńskiego i partii PiS, aby mieć pewność zwycięstwa w wyborach prezydenckich (termin przewidywany – październik 2010) i parlamentarnych (termin wrzesień 2011).

Miarą powodzenia tych działań są rezultaty sondaży. Po kilku miesiącach, rezultaty są widoczne – poparcie dla PO wynosi 40 i więcej procent, dla PiS – 20-30%, poparcie dla Tuska (wówczas kandydata do prezydentury) – o. 30%, dla Lecha Kaczyńskiego – ok. 15%. I tak trzymano, a słupki „słuchały” polityków Platformy. Czasami włączał się Tusk i ktoś z jego ludzi (Komorowski, Sikorski, Bartoszewski) i jego urzędników (Arabski – odmawiający prezydentowi samolotu na szczyt w Brukseli). Cel był zawsze taki sam – ludzie (tzn. wyborcy) musza zrozumieć lub uwierzyć, że PO jest dobre, a PiS zły, zaś prezydentem musi być wybrany Tusk. Sondaże to potwierdzały, czyli ludzie wierzyli. Ale jednak PiS miał ciągle niebezpiecznie wysokie notowania, do pełnego sukcesu Platformie trochę brakowało. Oni wiedzieli, że sondaże są naciągane, że aż takiej przewagi nie mają.


Zrozumieli, że muszą szukać nowych wyborców, bo liczyć, że uzyskają ich wśród zwolenników PiS, SLD czy PSL lub wśród partii nieobecnych w parlamencie – to było mało prawdopodobne. Z większości badań socjologicznych wynikało, że rezerwą jest młodzież niewykazująca zainteresowania sprawami publicznymi, biedota miejska i rolnicy. Dwie ostatnie grupy skreślili, bo biedotę nic nie skłoni do udziału w wyborach, a rolnicy to potencjalny elektorat PSL i PiS. Szukano więc sposoby jak dotrzeć do niegłosującej dotychczas młodzieży. Ktoś z analityków PO doszedł do wniosku, że skoro Platforma widziana jest jako partia liberalna, to klucz liberalności może posłużyć do dotarcia do tej młodzieży.

I tak jakiś nieznany szerzej „platformiany” ekspert stworzył zbitkę pojęciową – europejczyk, nowoczesny, pozbawiony uprzedzeń, dobrze wykształcony, otwarty na świat. Określała ona najbardziej pożądane cechy, które powinien posiadać młody, a z czasem każdy człowiek mieszkający w Polsce. Z każdą składową tej zbitki można dyskutować, ale trzeba mieć świadomość, że stworzony został, a co ważne przyjęty został, nowy wzorzec człowieka mieszkańca Polski. Dla tych, którzy nie mieszczą się w tym wzorcu zarezerwowano młodzieżowy termin „ale obciach”. Tym samym pojęcia Polak, patriota, człowiek z zasadami – określają człowieka godnego jeśli nie pogardy, to lekceważenia.


Tak pojawiła się rysa zapowiadająca pękniecie. „Gazeta Wyborcza” i TVN zadbały o szerokie rozpowszechnienie nowych cech. Wykreowano nowego, modelowego człowieka – Jerzego Owsiaka – który szybko zyskał ogromna popularność w Polsce. Okazał się być niezwykle sprytny i potrafił dostosować się do każdej, trudnej sytuacji. To nic, że się jąka, że nie jest wzorem urody, a ubiera się byle jak. Ważne, że potrafi pociągnąć za sobą tłumy. I ten tłum zbierający razem z nim pieniądze na sprzęt medyczny i sprzęt dla strażaków, a później zaludniający festiwale i koncerty rockowe jest armią naszych czasów. Kto dziś potrafi zgromadzić 100 tysięcy młodych ludzi i zajmować ich uwagę przez kilkanaście godzin nie mówiąc im nic istotnego? Nikt już poza nim tego nie potrafi. Czas pielgrzymek Jana Pawła II już minął, tylko starsi o nich pamiętają, Kiedyś Owsiak mówił „róbta co chceta”.

I to zapamiętali. I wtedy ktoś wykreował dobrze znane słowo tolerancja. Słowo o szerokim znaczeniu pojęciowym. Nie zaproszono filozofów i językoznawców gdy słowo to już codziennie gościło w mediach, nie pytano ich o zakres pojęciowy, o skutki wąsko pojmowanego znaczenia tolerancji. Słowo stało się elementem programu – było realizacją zasad: „pozbawiony uprzedzeń, otwarty na świat”. Zostało przyjęte bez większej dyskusji i weszło do użytku codziennego, najpierw młodych ludzi, później także prawie wszystkich. Otwarte zostały szerokie wrota dla obyczajów i zachowań, które wcześniej nie mogły być powszechnie ujawniane. Zaczęło się od zmian w języku – słowa pederasta, pedał, a nawet homoseksualista – uznane zostały za obraźliwe lub niewłaściwe. Zastąpiono je słowami gej, lesbijka. Nawet nie uznawane za dopuszczalne obcowanie seksualne dorosłych z dziećmi określane jako pedofilia, usiłuje się złagodzić jako jedną z form przyjaźni dorosłych z dziećmi.


Jak zwykle oglądano się na europejskie wzorce i coraz łatwiej odstępowano od starych obyczajów. Okazało się też jak wielkie wpływy maja organizacje homoseksualne – publiczne manifestacje, występy w mediach, otwarta propaganda, bliskie kontakty z popularnymi politykami. Słyszymy o ich postulatach – legalizacja związków partnerskich, a także, choć nieśmiało zgłaszana jest adopcja dzieci przez tzw. małżeństwa homoseksualne. Oto mamy nowa twarz liberalnych Polaków. Nowym zjawiskiem okazała się bliskość ruchów liberalnych i środowisk związanych z szeroko pojmowaną ochroną środowiska naturalnego. To już nie tylko sprawa ochrony ginących gatunków roślin i zwierząt, ale też nowość – ochrony praw zwierząt.

Ruchy te przyciągają wielu młodych ludzi, szlachetnie, a więc i bezinteresownie zajmujących się niesieniem pomocy zwierzętom. A za nimi postępują manipulatorzy podpowiadający jak wzbogacić te piękna działalność o nadanie zwierzętom nowych praw. Hiszpańskie nowinki dotyczące postulatu przyznania małpom człekokształtnym (szympansom, gorylom i orangutanom) części praw ludzkich, bo nasze genomy tylko nieznacznie się różnią, zostały w Polsce starannie odnotowane. Jest za wcześnie by straszyć ludzi młodymi obrońcami przyrody, ale trzeba uważnie przyglądać się politycznym i medialnym manipulatorom krążącym wokół nich.


Czy obie te grupy nowoczesnych liberałów – stowarzyszenia homoseksualne i obrońcy przyrody znalazły się w strefie wpływu liberalnych polityków, odpowiedź nie jest trudna. Pierwsi na pewno, drudzy nawet jeśli nie są tego świadomi – także. Wszystko to starannie inspirowały i nadzorowały media – niezawodna Gazeta Wyborcza, Telewizja TVN. Zamiar poszerzenia elektoratu PO był zapowiedzią poważnej zmiany orientacji tej partii. Wywodząca się z „Solidarności”, Kongresu Liberalno-Demokratycznego, Unii Demokratycznej i Unii Wolności miała w swoich szeregach ludzi o poglądach prawicowych i deklarujących przynależność do kościoła katolickiego. Ważniejsi jej politycy niezgadzający się z daleko posuniętym liberalizmem odchodzili lub byli usuwani z partii (Gilowska, Płażyński, Śpiewak).

Konflikt z kościołem był łatwy do przewidzenia. Jeśli liberalizm gospodarczy wyznawany przez PO mógł liczyć na poparcie lub przynajmniej na zrozumienie Kościoła, to liberalizm obyczajowy był dla niego nie do przyjęcia. Konflikt postaw między liberałami PO a Kościołem Katolickim wyznaczają następujące punkty: ochrona życia od urodzin do naturalnej śmierci, ochrona sakramentalnego małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, ochrona dzieci przed pedofilią i adopcją przez partnerów i partnerki homoseksualne. To są zasady obowiązujące w Kościele wynikające z nie odwoływalnych dogmatów. Dla liberałów przestrzeganie tych zasad to dowód na fundamentalizm Kościoła nienadążającego za ewolucją obyczajową świata. Ich normy to swoboda w zakresie życia seksualnego, zgoda na aborcję, zgoda na zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego (in vitro) i zgoda na związki partnerskie homoseksualistów.


Z przyczyn taktycznych w Polsce nie ogłasza się jeszcze postulatu wprowadzenia eutanazji i adopcji dzieci przez pary homoseksualne. I na tych pozycjach liberałowie i Kościół Katolicki trwali prowadząc spór ideowy. Władze PO stoją wobec wyboru czy związać się jednoznacznie z liberałami przyjmując ich normy jako popierany program polityczny partii czy nadal działać na dwie strony. Pierwszy wybór jest ryzykowny bo odejdą z partii ludzie o poglądach konserwatywnych, a także stracą poparcie części elektoratu lojalnego wobec Kościoła. Ile liczy ten elektorat, trudno dziś powiedzieć. Szacunki mówią o 10-15% całego elektoratu PO tzn. ok. 300 tysięcy osób. A ile mogą zyskać wiążąc się z liberałami na stałe? Tego nikt nie potrafi powiedzieć. Słyszy się o liczbie jeden milion osób, ale to nie jest poważna kalkulacja.

Swoim zwyczajem PO robi krok w lewo by natychmiast zrobić krok w prawo. W tej sytuacji najpewniejsza dla PO taktyką jest bezwzględny, brutalny atak wymierzony w prezydenta Lecha Kaczyńskiego i partię PiS. Pozornie zaskakujący ruch Tuska – rezygnacja z kandydowania do funkcji prezydenta RP sprawia, że w Platformie dochodzi do prawyborów, w których startują Sikorski i Komorowski. To dobra okazja do ostrych ataków na Lecha Kaczyńskiego ze strony obu pretendentów. Prawybory wygrywa Komorowski i zostaje kandydatem PO w wyborach, które planowane są na wrzesień, październik 2010 roku.


W lutym 2010 roku rozpoczyna się kampania wyborcza. Startują w niej Komorowski (PO), Lech Kaczyński (bezpartyjny, popierany przez PiS), Szmajdziński (SLD), Pawlak (PSL) i kilku polityków nie mających szans na zwycięstwo. W sondażach prowadził wyraźnie Komorowski, ale Lech Kaczyński przestał tracić dystans do polityka PO. W marcu 2010 r. do gry wchodzi niewidoczny dotychczas jej uczestnik – Federacja Rosyjska. Zbliża się rocznica katyńska. To już 70 lat od mordu na Polakach – oficerach Wojska Polskiego, Policji Polskiej, Korpusu Ochrony Pogranicza, duchownych, naukowcach, nauczycielach, lekarzach, prawnikach, właścicielach ziemskich. Aresztowani przez NKWD po 17 września 1939 r., przetrzymywani w obozach i skazani na śmierć z rozkazu Beri (sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego) akceptowanego przez cale Politbiuro partii w tym przez Stalina. Rozstrzelani w kilku miejscach – w Katyniu, Charkowie, Twerze-Kalininie, Kijowie, pochowani w Katyniu, Miednoje, Piatichotkach, Bykowni. Spoczywa tam 22 tysiące Polaków. To nie jest pełna lista zamordowanych, nie znamy wszystkich miejsc Ich śmierci i spoczynku.

Naszą wiedzę o decyzji KPZR oraz niektórych miejscach straceń i spoczynku zawdzięczamy Borysowi Jelcynowi, prezydentowi Federacji Rosyjskiej, który w 1992 r. przekazał ówczesnemu prezydentowi RP Lechowi Wałęsie uwierzytelnione kopie rosyjskich dokumentów. Polacy budują w Katyniu i Miednoje cmentarze wojenne, urządzają religijne ceremonie pogrzebowe – nasi Bracia spoczywają już w poświęconej ziemi, tak jak wymaga tego nasza religia. Nie wszyscy, trwają poszukiwania dalszych miejsc pochówku trzech, a może pięciu tysięcy Polaków. Rosjanie nie ułatwiają nam ich znalezienia, odmawiają dostępu do dokumentów, choć wiadomo, że je posiadają. W pewnym momencie zaprzeczają oczywistym faktom – „nic nie wskazuje, że Polaków zabili obywatele Związku Sowieckiego”. Próba odwoływania się do międzynarodowych trybunałów nie przynosi rezultatu. Federacja Rosyjska oficjalnie milczy na temat dokumentów, których kopie dostarczył nam Jelcyn. Sprawa stoi w miejscu.


Pierwszego września 2009 roku wypada 70-ta rocznica wybuchu II wojny światowej. Agresorem w stosunku do Polski była Rzesza Niemiecka, do której w dniu 17 września 1939 roku dołącza Związek Sowiecki. To efekt tajnego traktatu pomiędzy tymi państwami, podpisanego w dniu 23 sierpnia 1939 r. przez ministrów spraw zagranicznych – Ribbentropa (Rzesza Niemiecka) i Mołotowa (Związek Sowiecki). Jednym ze skutków wojny jest aresztowanie kilkudziesięciu tysięcy Polaków – oficerów i więzienie ich w obozach na terenie Związku Sowieckiego. To będą przyszłe ofiary mordu na podstawie rozkazu Berii. Uroczystość rocznicową przygotował rząd Tuska. Zaprosił wielu przywódców państw, rządów i organizacji międzynarodowych.

Na małym skrawku II Rzeczpospolitej, dawnej Składnicy bronionej przez 7 dni przez niespełna 200 żołnierzy pod dowodzeniem mjr Sucharskiego, na Westerplatte, spotkali się prezydent RP Lech Kaczyński, premier rządu RP Donald Tusk, kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, Angela Merkel i premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin. Przemawiali – Kaczyński – o Polsce zaatakowanej przez dwa mocarstwa, okupowanej i ograbionej, o obozach koncentracyjnych i łagrach, przez które przeszli Polacy, o ofiarach obu reżimów, o Katyniu i długiej zależności już po wojnie od Związku Sowieckiego. Mówił o potrzebie ofiary dla Ojczyzny i miłości do Polski. Tusk – mówił tak by nie urazić gości z Niemiec i Rosji, Merkel - o zbrodniach hitlerowskich, ich zadośćuczynieniu i niezbędnej dziś współpracy. Putin – o wielkiej ofierze narodów sowieckich i zwycięskiej Armii Czerwonej. Ani słowa o 17 września 1939 r., czy o polskich oficerach pomordowanych w 1940 r. przez sowieckie NKWD.


Dwa z tych przemówień były szczególnie ważne – prezydenta Kaczyńskiego i Putina. Zrodziły one napięcie u słuchających i przekonanie, że obaj mówcy stoją na odległych pozycjach. Dla Polskiego prezydenta to była pierwsza okazja by rosyjskiemu przywódcy powiedzieć wprost patrząc w oczy „pamiętamy i nigdy nie zapomnimy o roli Związku Sowieckiego w cierpieniach polskiego narodu”. Dla Putina, to była kolejna okazja by nie uznać sowieckiej odpowiedzialności za agresję, zbrodnie i ponowną okupację części Europy po zakończeniu II wojny, okazja by chwalić potęgę sowieckiej armii.

Po zakończonych uroczystościach Tusk i Putin poszli na długi spacer po molo w Sopocie. Nikt im nie przeszkadzał w rozmowie, której treść jest ich tajemnicą. Podglądani z daleka przez kamery telewizyjne robili wrażenie pochłoniętych ważna rozmową. Dobry przykład manipulacji obrazem telewizyjnym – nikt nie usłyszał ani słowa z tej rozmowy, ale każdy mógł widzieć, że rozmówcy są sobie bliscy. Zupełnie inne wrażenie jak ze spotkania na Westerplatte miedzy Lechem Kaczyńskim a Putinem. W Polsce od dawna mówi się o ludziach rosyjskich, Polakach, ale szczególnie lojalnych wobec Rosjan.

W marcu 2010 roku trwają przygotowania do wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Stronę organizacyjną wizyty ma w swych kompetencjach Kancelaria Premiera i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Szefem delegacji ma być prezydent, a towarzyszyć mu ma małżonka, generalicja, ministrowie, posłowie wszystkich klubów, przedstawiciele organizacji kombatanckich, członkowie rodzin pomordowanych oficerów. Nagle ujawniona zostaje wiadomość, że premier Putin, w czasie rozmowy telefonicznej, zaprosił Tuska do wizyty w Katyniu. Jej termin ustalono na 7-go kwietnia 2010 r. Gospodarzem wizyty ma być Putin. To powoduje, że w tej wizycie nie może oficjalnie uczestniczyć prezydent Lech Kaczyński (w dyplomacji obowiązuje równoległość urzędów). Dochodzi do dużego napięcia między Tuskiem a prezydentem. Ambasador rosyjski w Warszawie swoimi działaniami sprzyja Tuskowi.


W tej sytuacji zapada decyzja, że do Katynia polecą dwie polskie delegacje. Pierwsza z premierem (7 kwietnia 2010 r.), a druga z prezydentem (10 kwietnia 2010 r.). Obie wizyty są oficjalne, ale wyższą rangę ma wizyta Tuska – spotyka się z nim Putin. Z prezydentem Kaczyńskim nie może spotkać się prezydent Federacji Rosyjskiej Miedwiedjew (ogłasza to na kilka dni przed wizytą). Zastąpić ma go jeden z rosyjskich ministrów. Bardzo to obniża rangę wizyty. Wizyta Tuska w Katyniu w dniu 7 kwietnia ma dziwny przebieg. Polski samolot TU154A z numerem bocznym 101, delegacją polską ląduje na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Do Katynia stąd tylko ok. 20 km. Spotkanie z Putinem ma nastąpić przy cmentarzu polskim w lesie katyńskim. Tusk czeka na przybycie Putina przez 45 min. Później obaj uczestniczą w ekumenicznym nabożeństwie, przemawiają i zapalają znicze. Na koniec spacer wśród mogił przez leśne ścieżki. Obaj premierzy dużo rozmawiają ze sobą, robią wrażenie poruszonych miejscem spotkania. To pierwsza wizyta Putina w Katyniu. Poza Polakami leży tu wielu Rosjan zamordowanych przez NWD. Media są pełne informacji o wizycie w Katyniu Tuska i Putina. Może to pomoże wyjaśnić wszystkie tajemnice losów Polaków zamordowanych w 1940 roku?

Wizyta prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu, choć niższej rangi, ma być bardzo ważna dla Polski. Uczestniczyć w niej mają osoby, które wraz z prezydentem maja przylecieć samolotem TU154A numer boczny 101, oraz duża grupa osób, które przyjadą z Warszawy pociągiem. Samolot ma lądować znowu na Sewiernym w Smoleńsku. To stare lotnisko wojskowe o niskim standardzie technicznym, ale trzy dni wcześniej przyjęło samoloty Tuska i Putina. Lot samolotu obsługują piloci i technicy z 36 Specjalnego Pułku Lotniczego w Mińsku Mazowieckim. Samolot z pasażerami i załogą (łącznie 96 osób) wystartował o godz. 7.28 w dniu 10 kwietnia 2010 r. z lotniska na Okęciu w Warszawie. Była sobota. Prawdopodobnie o godz. 9.41 czasu polskiego samolot schodzący do lądowania zaczepił skrzydłem o drzewo i nie trafiając na pas lotniska rozbił się na ziemi smoleńskiej. Wszyscy obecni na pokładzie zginęli. Polskę spotkała tragedia narodowa.


Takiej katastrofy lotniczej nie zanotowano dotychczas nigdzie na świecie. Co było przyczyną katastrofy dotychczas nie wiemy. Kto i jakie popełnił błędy, a może zbrodnie – nie wiemy. Może kiedyś się dowiemy. Mijają kolejne miesiące badań, dochodzeń i śledztw i ciągle nie wiemy. Dziwimy się i nie zgadzamy z decyzja polskiego rządu przekazania śledztwa w sprawie katastrofy władzom rosyjskim. Od pierwszych komunikatów w sprawie katastrofy jesteśmy świadkami kłamstw i matactw popełnianych przez rosyjskich i polskich polityków, urzędników i dziennikarzy dotyczących katastrofy i rzekomego sprawczego udziału osób, które w niej zginęły. Jakby mało było bólu i smutku, musimy jeszcze być świadkami poniżających zachowań polityków wobec sp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zapamiętam te słowa i wypowiadające je osoby. Zapamiętam, bo jak inni ciężko przeżyłem tragedie narodową – śmierć pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z towarzyszącymi mu w drodze do Katynia osobami.

Później sprowadzono wszystkie ciała zmarłych do Polski. Odbyły się pogrzeby w różnych polskich miastach, szczególnie uroczysty w Krakowie, gdzie żegnano Lecha i Marię Kaczyńskich. Po mszy św. w Kościele Mariackich, wśród tłumu, odprowadzono trumny pary prezydenckiej, na lawetach armat, przez ulice Krakowa, na Wzgórze Wawelskie, do sarkofagu pod wieże Srebrnych Dzwonów. Tam oboje spoczęli na wieki mając za sąsiadów Marszalka Józefa Piłsudskiego, Królów Polski, Wodzów i Wielkich Poetów. Śmierć prezydenta sprawia, że do czasu wyboru, funkcje prezydenta przejmuje marszałek Sejmu. W ten sposób marszałek Komorowski będąc kandydatem w wyborach prezydenckich, został pełniącym obowiązki prezydenta. Czy to przypadek czy szczególny zbieg okoliczności? Śmierć prezydenta oznaczała, że PiS straciła swojego kandydata w wyborach. Należało wybrać nowego. Także SLD w związku ze śmiercią Szamjdzińskiego, straciło kandydata i partia musiała wybrać jego następcę.


Co oznaczała katastrofa smoleńska dla sceny politycznej? Oto lista strat osób wg podziału partyjnego: PiS – 7, PO – 4, SLD – 3, PSL – 3. Wśród ofiar były też osoby nie należące do klubów parlamentarnych, ale związane ze środowiskiem politycznym. Osoby ze środowiska prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz osoby o poglądach konserwatywnych – 9. Członkowie rządu PO-PSL – 3. Nie sposób tworzyć listy sympatii politycznych pozostałych ofiar, byłoby to w najwyższym stopniu niestosowne. Wszystkie partie parlamentarne poniosły straty i mają powody do ich opłakiwania. Największe poniosło PiS. Puste miejsca w parlamencie zajęli nowi posłowie i senatorowie. Nie jest możliwe zastąpienie polityków wybitnych, no może po dłuższym czasie. Największą stratą dla środowiska konserwatywnego była śmierć prezydenta. Był człowiekiem wybitnym, najlepiej wykształconym ze wszystkich prezydentów Rzeczpospolitej, z obecnym włącznie. Był człowiekiem mądrym, mającym sprecyzowane, dojrzale poglądy na wiele spraw dotyczących Polski, Narodu i Państwa. Był człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości, nikt z jego wrogów nie postawił mu zarzutu nieuczciwości. Cechowała go głęboka kultura i religijność. Być może nie wygrałby wyborów na jesieni 2010 r., ale nie dożył do nich. Miał wspaniałą, mądrą żonę, która wspierała go w trudnym pracowitym życiu. Co oznaczała smoleńska katastrofa dla Państwa i Narodu dziś jeszcze zbyt wcześnie by to oceniać. Ale już dziś panuje zgoda, że Państwo i Naród ponieśli ogromna stratę. Pasażerowie TU154A, lecący w służbie Państwu i narodowi na groby bohaterów tego narodu, pomordowanych zbrodniczo Polaków, ponieśli największą ofiarę – oddali swoje życie.

Dzięki tej ofierze, pamięci pomordowanych w 1940 r. Polaków nie uda się spadkobiercom tej zbrodni przykryć milczeniem i zakryć tajemnicą. Nie wiadomo czy uda się odkryć wszystkie miejsca straceń i spoczynku Polaków w Rosji Sowieckiej. W interesie Federacji Rosyjskiej leży by to się udało. Cóż bowiem znaczy zatajenie części prawdy o tej zbrodni? Oznaczać może małość i ubóstwo duchowe współcześnie zarządzających Rosją ludzi. Świat już zna prawdę o Katyniu. A czy świat pozna prawdę o katastrofie na lotnisku smoleńskim? Dziś jej jeszcze nie zna snując uzasadnione i nieuzasadnione domysły. Wydaje się, że świat a na pewno wielu Polaków zna odpowiedź na pytanie – Qui bono? W czyim interesie?


No właśnie, kto miał interes by ze sceny politycznej zszedł Lech Kaczyński? Odpowiedź jest łatwa – m.in. Sikorski (dorżnąć watahę i były prezydent o żyjącym jeszcze Lechu Kaczyńskim), Komorowski (jaki prezydent taki zamach), Bartoszewski (bydło i dyplomatołki), Niesiołowski (prezydent jest skrajnie szkodliwy dla kraju), Palikot (prezydent – alkoholik , chory psychicznie). Co łączy tych ludzi? Są członkami PO lub członkami rządu Tuska. Ich wypowiedzi to nie są polityczne bon moty czy ostre wystąpienia polityczne, to brutalne słowa zapowiadające chęć eliminacji przeciwnika politycznego, którym był prezydent Rzeczpospolitej, lub jak mówią niektórzy z nich Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Nikt z autorów z tych słów nigdy ich nie odwołał ani za nie przeprosił.

Ludzie mają prawo do myślenia, analizowania zdarzeń, wyciągania wniosków. Oczywiście rolą manipulatorskich mediów jest kształtowanie tych myśli i podpowiadanie wniosków. Ale ludzie czasami potrafią myśleć naprawdę samodzielnie. A jeśli ta zdolność ogarnie nagle wielu ludzi, to wynika z tego duży kłopot dla władzy. Tak się stało w okresie żałoby narodowej. Pod Pałacem Prezydenckim zaczęli gromadzić się zwyczajni ludzie. Początkowo warszawiacy, później ludzie z całej Polski. Palili znicze, modlili się, śpiewali pieśni patriotyczne. Nikt ich tam nie sprowadzał dzięki propagandzie, sms-om czy zapisom na face booku. Przychodzili bo chcieli być choć przez chwilę obok miejsca ostatniego zamieszkania prezydenta, bo czuli żal, że odszedł tak nagle, bo chcieli Go przeprosić iż kiedyś uwierzyli w oszczerstwa i haniebne słowa wypowiadana pod Jego adresem, bo chcieli Mu podziękować za mądrość, uczciwość i odwagę. Myślę, że wielu żałowało iż nie zdołali zapobiec tragicznemu splotowi wypadków. Szeregi ludzi rosły.


Harcerze dbali o znicze i przynoszone kwiaty, sami przynieśli duży sosnowy krzyż i umieścili go na placu przed pomnikiem księcia Poniatowskiego. A szeregi ludzi rosły i rosły. Gdy wreszcie przywieziono do pałacu trumny z ciałami prezydenta i Jego małżonki i wystawiono je by Polacy mogli Ich pożegnać, kolejka oczekujących zaczynała się na Placu Zamkowym w okolicy Kolumny Zygmunta. Ludzie oczekiwali przez osiem godz. By w powolnie postępującym tłumie podejść do pałacu i pokłonić się przed Nimi po raz ostatni. Oglądaliśmy to wszyscy własnymi oczami lub dzięki TV. Zapamiętaliśmy tamte twarze, tamten nastrój. W kolejce nie widać było polityków Platformy. Ale już słychać było ich groźne pomruki, że to wszystko to histeria, że tłum nie reprezentuje całej Polski, że osoby które dyżurują przy krzyżu to oszaleli fundamentaliści. Mimo zaczepek, nieuprzejmości a z czasem brutalnych ataków, ludzie ciągle stali przy krzyżu w dzień i w noc. W ogłoszonych pośpiesznie wyborach prezydenckich śp. Lecha Kaczyńskiego zastąpił Jego brat bliźniak Jarosław Kaczyński, szef Prawa i Sprawiedliwości, zaś sp. Jerzego Szmajdzińskiego, Jego młodszy kolega, szef SLD Grzegorz Napieralski. Głównymi konkurentami byli wiec znowu Komorowski i Kaczyński. Sondaże były korzystne dla Komorowskiego.

Im bliżej terminu pierwszej tury wyborczej, tym lepsze notowania miał Kaczyński. Ale katastrofa samolotu, śmierć brata i bratowej oraz wielu politycznych przyjaciół, a także ciężka choroba matki zrobiły swoje. Jarosław Kaczyński był poniżej własnej normy – zmęczony, zmieniony, z osłabionym refleksem. Komorowski plótł głupstwa, wykazywał się brakiem wiedzy, ale media pompowały Jego balon próżności, a On czuł się z tym świetnie. Napieralski rozdawał jabłka i kanapki robotnikom wchodzącym do fabryki, miło się uśmiechał i mówił komunały. Dziwna kampania. Nikt w niej nie mówił o katastrofie samolotu a ludzie czekali na słowa prawdy o niej lub robili wszystko by słowom tym zaprzeczyć. Czemu Kaczyński milczał na temat katastrofy – nie wiem. Widać było, że bez ostrej kampanii nie ma szans z Komorowskim. Wybrał kampanie łagodna i przegrał zarówno w pierwszej jak i w drugiej turze.


Był taki moment, po zakończeniu głosowania w drugiej turze, gdy wyniki napływające z poszczególnych okręgów wyborczych były przez pewien czas korzystne dla Kaczyńskiego. Kamery telewizyjne pokazały wówczas szare twarze i mokre od potu czoła Komorowskiego, Tuska, Sikorskiego. A więc bali się, tego nie potrafili ukryć. Czego się bali? Przecież mieli realna władzę, rząd, wojsko z nowym dowództwem, policję, agencje wywiadowcze, banki. A jednak bali się. Norwid pisał

„… Ogromne wojska bitne generały, policje jawne, tajne i dwupłciowe. Przeciwko komu tak się pojednały? Przeciwko kilku słowom co nie nowe..”.

Komorowski wygrał w drugiej turze różnicą 6% ważnie oddanych głosów. Poparło go ok. 9 milionów wyborców. Na Kaczyńskiego głosowało ok. 8 milionów wyborców. Różnica wynosiła jeden milion. Czy to dużo w kraju 38,5 milionowym, w którym prawo głosu przysługuje 32 milionom? Uczestniczyło w wyborach ok. 52% uprawnionych – tzn. 16,7 milionów wyborców. Nie to niedużo. To znaczy, że Polska pękła na dwie niewiele różniące się liczebnie części. Cześć liberalną i cześć konserwatywną. Szczegółowe podziały były bardzo skomplikowane, czasami przebiegały dzieląc rodziny, dzieląc współpracowników i przyjaciół. Czasami pracownicy ważnych instytucji głosowali tak jak ich prezes czy dyrektor. To nie znaczy, że ktoś ich do tego zmuszał. Oni cenili sobie bardziej atrakcyjną pracę niż własne sympatie polityczne, woleli nie sprawiać swojemu szefowi zawodu. W niektórych wyższych seminariach klerycy głosowali tak jak ich biskup, choć na pewno im tego nie nakazywał. Ale oni wiedzieli, że ich losy będą zależały od tego biskupa.

Po zwycięstwie Komorowskiego radość w Platformie była duża, ale jakby krótkotrwała. Mieli już całą władzę, ale nie byli spokojni. Czy powodem niepokoju była ta niewielka różnica głosów? A może to, że Kaczyński choć przeżywający tragedię i milczący na temat katastrofy okazał się naprawdę groźny? Na pewno bali się niezadanych jeszcze pytań na temat katastrofy, pytań o rolę Tuska, Komorowskiego czy Klicha. I pewnie bali się zachowanego w pamięci obrazu rzeszy ludzi stojących w kolejce od Kolumny Zygmunta, po Pałac Prymasowski. Pamiętali te poważne twarze, ten cichy gwar, nastrój skupienia i żalu, te trzymane w rękach krzyże i różańce, zapalane znicze i składane kwiaty. Szeptane modlitwy i śpiewane pieśni. I ten krzyż „harcerski” stojący w takim miejscu, że nie sposób go nie widzieć. Żałoba już się skończyła, Komorowski wprowadził się do Belwederu, Pałac Prezydencki przygotowywano dla nowego gospodarza.


Krzyż ciągle stał na placu, a obok niego czuwała w dzień i w nocy grupa osób nazywanych obrońcami krzyża. Starsze panie i panowie, kilka osób w wieku średnim, czasami młoda dziewczyna czy chłopak. Palili znicze, modlili się śpiewali. Nie było to spokojne miejsce. Zbierali się tu także przeciwnicy krzyża. Ciekawe – atakowali słowem, brutalna siłą, prowokacyjnym zachowaniem skierowanym przeciwko obrońcom krzyża, ale krzyża nie tknęli. Czyżby Oni i ich mocodawcy bali się krzyża? Może niektórzy z nich mieli w pamięci krzyż nowohucki? Tamci obrońcy z Nowej Huty byli prostymi ludźmi, ot pierwsze pokolenie miejskie, pracowali i mieszkali w budowanym jako socjalistyczne, mieście, ale ledwie wyszli ze swoich wsi. Głównie kobiety, starsze wiekiem i starsi mężczyźni. A przeciw sobie mieli uzbrojone oddziały Milicji Obywatelskiej, a nie pijanych i naćpanych warszawskich, może lubelskich młodzieńców.

Krzyż nowohucki ludzie obronili. Stoi do dzisiaj a jego obrońców wspomina się jako bohaterów choć ich nazwisk ludzie już nie pamiętają. Wszyscy pamiętają natomiast, że w Nowej Hucie pierwszy sekretarz KC PZPR Gomółka przegrał ze starymi kobietami. A to był pan wielkiej siły i władzy, znacznie większej niż dzisiejszy prezydent RP. To nie jest cała historia nowohuckiego krzyża, ma ona swój dalszy ciąg. Jego obrońcy nie zadowolili się tamtym zwycięstwem. Poprosili komunistyczną władzę o zgodę na budowę kościoła, pierwszego w Nowej Hucie. Oczywiście nie otrzymali jej, ale cierpliwie, wielokrotnie powtarzali prośbę. Dla komunistów były to bezczelne prośby, nie mogli ich spełnić z powodów ideologicznych. Aż przyszedł czas i krakowski biskup Karol Wojtyła zdołał przekonać goszczącego w Krakowie generała de Gaulla by On, prezydent Francji w imieniu Polaków poprosił pierwszego sekretarza KC PZPR o tę zgodę. I uzyskał ją. Karol Wojtyła, już jako papież Jan Paweł II, w ramach pielgrzymi do Polski odwiedził kościół Arka Pana w Nowej Hucie, kościół zawdzięczający istnienie obrońcom krzyża. To pouczająca historia.


Jednym z pierwszych postanowień prezydenta Komorowskiego była zapowiedź usunięcia z placu przed Pałacem Prezydenckim i przeniesienia do kościoła św. Anny Krzyża harcerskiego. Piszę „postanowień” bo nie była to decyzja administracyjna. Ta musiała by wynikać z jakiegoś źródła prawa, a znalezienie tego mogłoby być trudne. Decyzję można też zaskarżyć, a to byłby nowy kłopot. Postanowienie oparto na porozumieniu harcerzy kurii warszawskiej i kancelarii prezydenta. Porozumienia nie opublikowano, ale podobno przewidywało przeniesienie krzyża przez harcerzy, w asyście księży do kościoła św. Anny.

Ciekawe było uzasadnienie do tego postanowienia. Zdaniem prezydenta krzyż nie mieścił się w przestrzeni publicznej Krakowskiego Przedmieścia przed Pałacem Prezydenckim. Zaczynając od Placu Zamkowego na Krakowskim Przedmieściu znajduje się wiele krzyży. Król Zygmunt III Waza na jednym z najpiękniejszych warszawskich pomników w jednej ręce trzyma szablę, w drugiej krzyż. Krzyże są na kościołach św. Anny, seminaryjnym, ss. Wizytek, na ścianach domów, pod którymi w czasie wojny Niemcy rozstrzeliwali Polaków. Kawałek dalej stoi wielki kościół św. Krzyża z piękną i słynną rzeźbą Sursum corda przedstawiającą Chrystusa upadającego pod krzyżem i z ręką uniesioną ku niebu, jeszcze dalej, na Placu Trzech Krzyży są one i w nazwie placu i stoją na nim od dawna. Może tamte wszystkie krzyże stały się już tak banalne, tak opatrzone, że nikt już ich dziś nie zauważa, a jeśli nawet zauważa, to nie pojmuje ich znaczenia.


Komu zatem tak bardzo przeszkadza ten zwyczajny, drewniany, harcerski krzyż? To proste i ważne pytanie. Dla mnie najważniejsze bym mógł zrozumieć napięcia i podziały, o których jest ten tekst. Proszę zatem o zrozumienie i cierpliwość, nie jestem ani historykiem, ani teologiem i dojście do mojego rozumienia znaczenia harcerskiego krzyża zajmie mi trochę czasu. Przeznaczenie i symbolika krzyża zmieniały się z czasem. Używany przez Rzymian od V w p.n.e. był narzędziem hańbiącej śmierci dla buntowników politycznych, powstańców, morderców i niewolników. Kara śmierci na krzyżu nie obejmowała obywateli Rzymskich. Od momentu ukrzyżowania Jezusa Chrystusa, dla chrześcijan krzyż stał się symbolem Bożego zamysłu zbawienia. Śmierć Jezusa na krzyżu była czynem odkupieńczym za nasze grzechy (św. Paweł 1 Kor. 15, 3). Jego zmartwychwstanie stało się dla chrześcijan znakiem zwycięstwa i nadzieją na zbawienie. Akceptacja krzyża wymaga podjęcia świadomej decyzji przyjęcia zasad wiary i nauki Jezusa Chrystusa. Podjęcie tej decyzji jest dla człowieka najważniejszym i najbardziej brzemiennym w skutki zadaniem życia. Czasami następuje to w młodości, czasami dopiero w dojrzałym wieku. Ten kto tę decyzję podejmie i pójdzie drogą Chrystusa pozna prawdziwość Jego słów – „będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mojego imienia” (Mat. 10, 22). Zrozumie też sens innych słów Chrystusa „nie sądźcie, że przyszedłem pokój nieść na ziemię” (Mat. 10, 34) i takich „kto nie bierze swego krzyża i nie idzie za mną nie jest mnie godny (Mat. 10, 38). To są proste zrozumiałe słowa nie wymagające interpretacji. Po prostu wybierasz je lub odrzucasz. Krzyż nie jest symbolem powszechnie akceptowanym, wyznacza linię podziału miedzy ludźmi.

Harcerski krzyż z placu przed Pałacem Prezydenckim jest znakiem bólu po 96 ofiarach katastrofy smoleńskiej, znakiem żalu, że wielu z tych co zginęli, szczególnie prezydent Lech Kaczyński nie zostali za życia sprawiedliwie ocenieni i jest znakiem nadziei, że po śmierci, w sposób godny, Ich życiowe dokonania dla Rzeczypospolitej zostaną uhonorowane trwałym pomnikiem.Czy po katastrofie można było wyrazić uczucia ludu warszawskiego i polskiego innym symbolem niż krzyż? Nie, bo wszystkie inne symbole nie zawierałyby treści tak uniwersalnych i zrozumiałych. Zrozumieli je także przeciwnicy krzyża. Domagali się jak najszybszego przeniesienia krzyża do kościoła św. Anny. Arcybiskup warszawski zapewnił asystę księży, którzy wraz z harcerzami mieli przenieść krzyż sprzed Pałacu do kościoła. Ale lud sprzeciwił się temu i krzyż pozostał na placu. Lud wiedział, że arcybiskup nie zrozumiał, nie odczytał właściwie intencji, której krzyż był poświęcony.


W nocy z 9 na 10 sierpnia nastąpił atak przeciwników krzyża. Przyszli tłumnie, podobno było ich 10 tysięcy. Dziś nie są ważne szczegóły zachowania tych ludzi. Swoim zachowaniem nie pozostawili wątpliwości, byli pełni nienawiści do krzyża i jego obrońców. Władze zadecydowały o odgrodzeniu tłumu przeciwników od grupki obrońców barierkami i kordonami policji. Po zakończonym wielogodzinnym ataku, na placu pozostał krzyż i jego obrońcy czuwający przez kolejną noc. W pamięci oglądających te sceny transmitowane przez telewizje pozostały też obrazy i twarze nienawistnego tłumu. Próba uratowania twarzy nowego prezydenta było odsłonięcie skromnej tablicy umieszczonej na bocznej ścianie Pałacu. Treść tablicy nawiązywała do wydarzeń, które miały miejsce przed Pałacem po katastrofie smoleńskiej. Odsłonięcia tablicy dokonali wyraźnie speszeni tą rolą, szef kancelarii prezydenta i wice-prezydent Warszawy. Widowisko było skromne, krótkie i zawstydzające. A krzyż nadal stał na placu.

Biskupi polscy, zgromadzeni na Jasnej Górze, w przeddzień święta Matki Boskiej Częstochowskiej omówili sytuację dotycząca krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. W komunikacie podpisanym przez biskupów wszystkich diecezji polskich oceniono, że krzyż jest celem bluźnierczych ataków, że agresywne zachowania przeciwników krzyża są skierowane przeciwko grupie osób otaczających krzyż i modlących się pod nim. Biskupi przedstawili oczekiwania ludu, że w stosownym miejscu, w centrum Warszawy, wzniesiony zostanie pomnik upamiętniający wszystkie ofiary katastrofy smoleńskiej – jako oczekiwania słuszne. Wezwali też by powołana została komisja reprezentująca władze państwa i partie opozycyjne, która zdecyduje o lokalizacji pomnika i rozpisze konkurs na jego realizację.


Lud warszawski i polski odetchnął z ulgą. Biskupi znowu są z ludem. Rzecznik prasowy premiera był zawiedziony głosem biskupów. W wielu diecezjach biskupi zarządzili by we wszystkich kościołach w ramach wynagrodzenia za grzechy znieważania krzyża i szerzenia nienawiści do ludzi broniących go, odśpiewane zostały po wszystkich mszach św. suplikacje. W dniu 30 sierpnia 2010 r. Sąd Rejonowy w Gdańsku oddalił skargę Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu w związku z określeniem przez tegoż byłego prezydenta jako tajnego współpracownika SB o pseudonimie Bolek. Sąd, po zapoznaniu się z zeznaniami oficera SB prowadzącego TW Bolek, uznał że określenie to użyte przez Wyszkowskiego jest prawdziwe i jako takie nie narusza dobrego imienia Wałęsy.

W dniu 31 sierpnia 2010 r. wypadła 30. rocznica zakończenia strajku w Stoczni Gdańskiej. Podpisane wówczas porozumienie między strajkującymi od sztandarem Solidarności a rządem komunistycznym było wielkim zwycięstwem Polaków i klęską komunistów. Zdołali jeszcze oni, wprowadzając stan wojenny, powstrzymać na osiem lat upadek ustroju, ale już w czerwcu 1989 r. musieli oddać rząd w ręce ludzi Solidarności. I tak koło historii toczy się dalej. Zebrani na Zjeździe Solidarności w dniu 31 sierpnia b.r. w Gdyni wygwizdali premiera Tuska, kiedyś uczestnika strajku w 1980 r., w podzięce za sprawowane od 3 lat przez Platformę Obywatelską rządy w kraju.

Jarosław Marek Rymkiewicz napisał ważny wiersz po katastrofie smoleńskiej dedykowany Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przytoczę jego fragment:

„….I znowu są dwie Polski – są jej dwa oblicza
Jakub Jasiński wstaje z książki Mickiewicza
Polska go nie pytała czy ma chęć umierać
A on wiedział – że tego nie wolno wybierać
Dwie Polski – ta o której wiedzieli prorocy
I ta którą w objęcia bierze car północy
Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie
I ta druga – ta którą wiozą na lawecie..”

Podzielona, skłócona, osłabiona brakiem zgody, a przecież ciągle jeszcze wolna. Walcząca z Bogiem, zaprzeczająca potrzebie miłości Ojczyzny, a przecież podążająca w pielgrzymkach na Jasną Górę, płacząca na mogiłach Powstańców Warszawskich i żołnierzy Marszałka Piłsudskiego broniących w 1920 roku Polskę przed Sowietami. Dwie Polski – oby Bóg sprawił, by się na powrót połączyły w umiłowaniu Rzeczpospolitej.

Andrzej Komorowski
Tarnów 31 sierpnia 2010 r. godz. 23.45