Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
21 kwietnia 2011
Czy przeżyte cierpienie ubogaciło mnie wewnętrznie?
konserwatorium warszawskie z 19 marca br
Konwersatorium poprowadzili: ks. Adam Zelga, proboszcz parafii im. bł. Edmunda Bojanowskiego; Magdalena i Piotr Konczewscy, rodzice rodziny wielodzietnej; Krzysztof Ziemiec, dziennikarz, prezenter Wiadomości w TVP1.

Ks. Adam Zelga
Dzisiejsze Konwersatorium jest spotkaniem niezwykłym, które wiąże się z okresem liturgicznym przeżywanym przez Kościół, przez chrześcijan – Wielkim Postem. Witam państwa Konczewskich, Magdę i Piotra. Złożą oni niezwykłe świadectwo, jak na drodze piękna ich wspaniałej rodziny stanął krzyż. Przepraszam, że będę trzymał się tej konwencji religijnej... Bardzo serdecznie witam pana Krzysztofa Nicieję. Pan Krzysztof został wypisany ze szpitala, ponieważ jest ciężko chory i szpital nie miał odwagi prowadzenia dalszej terapii (przyp. red.: wypowiedź pana Krzysztofa została dosłana po Konwersatorium i jest dołączona na końcu tekstu). Witam Pana Krzysztofa Ziemca, który w życiu przeżył ogromny dramat, przeszedł przez próbę wielkiego cierpienia w wyniku rozległego poparzenia i długiego leżenia w szpitalu.

Leo Benhacker, były trener reprezentacji Polski w piłce nożnej, cytował powiedzenie o jasnej i ciemnej stronie księżyca. Może to metafora życia: jasna i ciemna strona? Potem pomyślałem, że jest to może również metafora Boga. Mistycy, którzy w jakimś wymiarze nieomal dotknęli bezpośrednio Boga, mówią że On jest jasnością, ale nader często jest i ciemnością. Taką jasnością, że nam ludziom jawi się ona jako ciemność. To znaczy, że ciemność stanowi wartość, że jest czymś cennym. Może dlatego Polacy, dzięki takiej intuicji, z narzekania uczynili kult. My narzekamy, ciągle kultywujemy tę ciemną stronę. Do tego nadaje się nasza historia. W chwilach wielkich sukcesów były ciągle wojny, jakieś Chocimie, Kircholmy, jakieś Kłuszyny, Grunwaldy, ciągły przemarsz wojsk. A poza tym powstania, rozbiory, katastrofy i ciągle zaborczy sąsiedzi – po dzień dzisiejszy. Mimo to trwamy i z tego, co trudne, uczyniliśmy coś cennego, wartość. Nie trzeba tego koniecznie negować. Taki jest paradoks cierpienia.

Przed chwilą dostałem od Pani rektor książkę Tadeusza Pieńkowskiego pt. „Zbrodnia katyńska”. Autora znamy z jednego z Konwersatoriów, poświęconego przebaczeniu. Swoją książkę o zbrodni katyńskiej kieruje do młodzieży. Całe życie poświęcił on badaniu tej zbrodni, w sposób bardzo dokładny i szczegółowy. Można sądzić, że pan Tadeusz wie chyba wszystko, albo prawie wszystko, o Katyniu. Zaryzykuję tezę, że nie byłoby 1980 roku i wolności Polski, odzyskanej w sposób pokojowy, gdyby nie Katyń, gdyby nie ofiara tamtych ludzi. Postawię druga tezę, która zabrzmi jeszcze bardziej prowokacyjnie – nie byłoby beatyfikacji Jana Pawła II tak szybko, gdyby nie ofiara tych „96” z katastrofy smoleńskiej.Taki, moi drodzy, bywa paradoks cierpienia. Jesteśmy uprawnieni, a nawet zobowiązani do takiej refleksji, do szukania sensu w tak tragicznych wydarzeniach. Są jednak ludzie, którzy tego sensu nie widzą. Katastrofa się wydarzyła. Ktoś był winny, ktoś był niewinny. Tylko to jest ważne.

Pytanie o sens tragicznych wydarzeń należy postawić Panu Bogu. Dla chrześcijan mogą one stać się dotknięciem, wejściem czy udziałem w męce i krzyżu Chrystusa. I to może prowadzić do zmartwychwstania. Powiedziałbym, że w krzyżu jest zawarty imperatyw zmartwychwstania. W krzyżu Chrystusa zawarta jest konieczność, zapowiedź, wewnętrzne zobowiązanie do zmartwychwstania, niejako przymus zmartwychwstania. Kiedy spotykamy się z ludźmi z pogranicza światopoglądu chrześcijańskiego, nie można ich traktować z uśmiechem, tylko z pełną powagą. To, co najciekawsze w polskiej kulturze, dokonywało się często gdzieś na pograniczu, na kresach. Każde pogranicze jest ciekawe. W tych dwóch różnych podejściach musimy szukać sensu.

Piotr Konczewski
Wstęp księdza zmusza mnie to do jeszcze większej pokory w tym, o czym będę mówił. Chciałem wytłumaczyć, jakie my, jako małżeństwo, mamy kompetencje, aby siedzieć w panelu tego spotkania. Jest nią wydarzenie, jakie przeżyliśmy w małżeństwie. Przedstawił nas ksiądz jako rodzinę wielodzietną, ale my jesteśmy normalną rodziną, tylko że mamy dość dużo dzieci. Mamy ich dziesięcioro. Nie różnimy się wiele od innych rodzin.

Na wstępie chciałem powiedzieć o tym wydarzeniu, które nas tutaj sprowadza i później je krótko skomentować. Kilka lat temu doświadczyliśmy mocnego doświadczenia cierpienia. Cierpienia o tyle ciężkiego, że niedotyczącego nas samych, ale naszego dziecka, małego dziecka. To była dziewczynka, miała na imię Maria i była naszym szóstym dzieckiem. W wieku czterech lat zachorowała na nowotwór mózgu, który nie dawał żadnych pozytywnych rokowań. Wiadomo było, że idziemy w jednym kierunku. W tym dramacie urodził nam się syn. Byliśmy w takiej sytuacji, że z jednej strony patrzyliśmy na chorobę i umieranie naszej córki, a z drugiej strony doświadczaliśmy tego, że rodzi się nowe życie, nowe dziecko. Byliśmy trochę rozdarci, ale może to taka symbolika między krzyżem a zmartwychwstaniem. Przez te trzynaście miesięcy choroby naszej córki, która przeszła cały cykl terapeutyczny, od ciężkiej operacji przez chemioterapię i radioterapię, stanęliśmy w miejscu, kiedy Pan Bóg zaprosił nas do akceptacji albo odrzucenia. Ja osobiście miałem takie doświadczenie, że Pan Bóg mi mówił:

Oto stoi przed tobą wydarzenie. Możesz je przyjąć, a ja będę ci w nim towarzyszył, ale możesz je odrzucić. Czułem ogromną wolność, że Pan Bóg nie zrzuca na mnie jakiejś ogromnej cegły, która wali mnie w głowę i nie wiem, co robić, ale czułem Jego obecność i możliwość wyboru. Otrzymałem łaskę, która nie jest zupełnie uzasadniona, nie wynikała z moich uczynków, z mojej wcześniejszej wiary czy z moich religijnych doświadczeń. Otrzymałem ją, żeby zaakceptować, że jest to trudne doświadczenie, które przekracza moją egzystencję, moje plany, moją miłość do mojego dziecka, moje marzenia o jej życiu. Czułem, że w tym obecny jest Pan Bóg i że w tej czarnej dziurze, w krzyżu, w tym miejscu, gdzie człowiek jest kompletnie bezradny, jest przybity, przywiązany, nie może się ruszać, nie ma pomysłu, jak coś zrobić, że w tym zaczęło pojawiać się światełko.

Musiałem zostawić swoją pracę, swoją karierę zawodową, swoje pieniądze, swój święty spokój, swoje przyzwyczajenia, swoją potrzebę odpoczynku. Nie był to heroizm, to była łaska, że Pan Bóg pozwolił mi tego doświadczyć. Wspierany również przez ludzi mogłem wejść w to doświadczenie. Mogłem spędzać z moją córką trzynaście, piętnaście godzin, tyle ile było trzeba, asystując jej w szpitalu, będąc z nią, robiąc to, co mogłem zrobić, czyli być blisko niej. W końcu nasza córka umarła w domu. To też była łaska, że spotkaliśmy lekarza, który powiedział, że szkoda ją męczyć tymi szpitalnymi przeżyciami, otoczeniem, medykamentami, lekarzami, ciągłym stresem, i zabraliśmy ją do domu. Umierała powoli, spokojnie. Rodzeństwo starsze i młodsze służyło jej, opiekowało się nią. Odeszła jednej sierpniowej nocy.

Chciałbym skomentować to wydarzenie nie w sensie intelektualnym, ale z mojego własnego doświadczenia, które jest zawarte w tytule tego Konwersatorium: „Czy cierpienie uszlachetnia”. Może państwo słyszeli, że ksiądz Tischner, bardzo cierpiąc pod koniec życia zapisał gdzieś na kartce, że cierpienie nie uszlachetnia. I w tym trzyczłonowym tytule – „cierpienie”, „uszlachetnia” i jakiś łącznik między tymi dwoma częściami tytułu – ja nie mam kompletnie problemu, żeby akceptować cierpienie. Cierpienie jest po prostu częścią życia człowieka, immanentną jego częścią, każdego dnia spotykamy się z cierpieniem. Trzeba jednak powiedzieć, że zbyt często cierpienie ograniczamy do bólu fizycznego. Taka jest kultura w świecie, taki jest przekaz medialny, że nie trzeba cierpieć: „Apap i po bólu”. Unikać bólu, unikać cierpienia.

Zawarte jest w tym pewne nadużycie, bo samo cierpienie fizyczne, ból, wydaje się rzeczą trudną, ale jest do zniesienia, można sobie z nim poradzić. Można się znieczulić i w tym kierunku idzie propozycja kultury współczesnej. Znacznie trudniejsze – a przeżywałem to bardzo mocno – jest poczucie cierpienia psychicznego, duchowego, tego, że staję wobec jakiegoś wydarzenia, horyzontu, którego nie rozumiem, nad którym nie mam żadnego panowania. Ono jest dawane z zewnątrz. Pracowałem przez wiele lat z osobami, które są chore psychicznie, i wiem, że jest to ogromne cierpienie które jest trudne do znieczulenia. W gruncie rzeczy największym, najtrudniejszym cierpieniem, jest poczucie braku sensu cierpienia. Myślę, że mówił o tym również Ksiądz Adam, że bez odniesienia cierpienia do jakiejś wertykalnej relacji do Kogoś, kto jest powyżej, do Kogoś, kto jest obecny, nie ma ono sensu. Nieważne jak On ma na imię, gdy człowiek staje wobec takiego cierpienia totalnego, które może zabijać, może być czymś nie do zniesienia.

Mam pewien problem z członem drugim, że uszlachetnia, że czyni dobro. Myślę, że cierpienie może dawać człowiekowi większą wrażliwość, może dawać większą otwartość na drugiego człowieka, może leczyć go z egoizmu, egocentryzmu, zajmowania się wyłącznie sobą, co jest jeszcze posiewem grzechu pierworodnego, aby być w centrum świata. Cierpienie może uczyć człowieka mądrzej je znosić i uczyć się, jak być bardziej mężnym. Takie jest założenie tego słowa – uszlachetnia. Może, ale nie musi. To jest propozycja, wyzwanie, skierowane do nas zaproszenie. Byłem świadkiem cierpienia, które zabijało ludzi, widziałem w szpitalu małżeństwa, które się rozpadały, mężowie uciekali od swoich żon, uciekali od swoich dzieci. Mogę sobie wyobrazić, że człowiek, który nie ma relacji z Bogiem, może nie być w stanie stanąć wobec cierpienia z jego akceptacją. Wtedy ono może go zabijać.

Cierpienie wcale może nie być tym, co uszlachetnia, może być tym, co niszczy. Myślę, że w jakimś sensie to czego doświadczali ludzie w Auschwitz czy gułagach, było właśnie czymś takim. Granica śmierci stała się dla mnie czymś takim, że widzę sens tego wszystkiego. W moim doświadczeniu było bardzo ważne, że codziennie rano wstawałem do spotkania z cierpieniem, że codziennie rano przeżywałem to od początku. Moje pytanie było: jaki jest sens? I otrzymywałem odpowiedź poprzez łaskę Boga: jest sens. Nie musisz go rozumieć, bo twoja głowa nie jest tak wielka, żebyś go rozumiał, ale jest sens, jest Bóg, który to przygotował.

Trzecim członem jest ta relacja między cierpieniem a szlachetnością, uszlachetnieniem, byciem lepszym. Tutaj też mam problem, czy jest to następstwo czasowe, czy jest jakiś związek przyczynowo-skutkowy. W moim przypadku w wyniku cierpienia inaczej patrzę na życie. Nasze starsze dzieci, które bardzo ofiarnie asystowały nam w całym tym procesie, mówiły mi, że teraz patrzą na życie zupełnie inaczej, chciałoby się powiedzieć lepiej, mądrzej, głębiej, szlachetniej. Były też takie dni, kiedy pytałem się o sens życia i nie mogłem zobaczyć tego, że jest lepiej, że łatwiej to znoszę. Miałem kryzysy, zwątpienia. Ta relacja między cierpieniem a byciem lepszym, szlachetniejszym – w sensie znoszenia cierpienia – nie jest automatyczna, jest tym, czym jest wiara. Jest zaproszeniem Pana Boga, w którym człowiek może mieć wolę odpowiedzieć: tak, niech się stanie, niech się dzieje. Ale zawsze spotyka się z pokusą, by zwątpić, zgorszyć się cierpieniem drugiego człowieka, małego, niewinnego dziecka. Ta relacja nie jest więc automatyczna, jest właśnie niezwykłą tajemnicą Pana Boga, w której człowiek otrzymuje łaskę i przez cierpienie wchodzi w świat zmartwychwstania, czegoś zupełnie innego, czegoś, czego nie może sobie wyobrazić, czego nie można przewidzieć. Ja tego dotknąłem przez życie i śmierć mojej córki.

Magdalena Konczewska Mogę powiedzieć, że naprawdę jestem Panu Bogu wdzięczna, że dał nam takie doświadczenie, mimo że wydawało mi się niezwykle trudne przeżyć śmierć własnego dziecka. Ale to było niezwykłe, że Pan Bóg był cały czas obecny w nas, w tym wydarzeniu. Nie miałam takiego dnia, żebym myślała, co będzie dalej, co będzie jutro. Każdego dnia cieszyłam się, że mogę być z naszą córeczką, że mogę jej towarzyszyć, opiekować się nią. Najważniejsza w tym wszystkim była relacja z Panem Bogiem, że On dał mi wielka łaskę. Dał mi łaskę znosić to wszystko i jeszcze widzieć w tym dobro.

Z tego wynikało wiele dobra w naszym życiu, przede wszystkim dla naszego małżeństwa. Pan Bóg bardzo nam pomagał w naszym małżeństwie, myślę, że dał nam to wydarzenie, żeby zjednoczyć nasze małżeństwo. Myślę również, że Bóg dał nam to wydarzenie – ludziom, którzy jesteśmy w Kościele – aby je przeżyć, dał nam się bardzo modlić w tym czasie, dał nam ludzi dookoła, którzy się z nami modlili, którzy nam bardzo pomagali w najprostszych działaniach: robieniu zakupów, obiadów, przewożeniu. I to było niezwykłe, że takie cierpienie niesie tyle dobra i że tego dobra człowiek nie zatrzymuje tylko dla siebie, rozlewa się ono również na innych ludzi, można się było nim dzielić. I to nie wypływało ze mnie, ale od Pana Boga, On mi dawał to wszystko. To jest niezwykłe i jestem Mu za to bardzo wdzięczna.

Chrześcijaństwo jest wartością ze względu na drugiego człowieka. Ci, co są w Kościele, mają pomagać tym, którzy nie znają Boga. Nie wiadomo, dlaczego Bóg wybrał tych do Kościoła, a innych nie. To jest Jego tajemnica. Cierpienie jest też tajemnicą. Nie musimy wszystkiego rozumieć, wystarczy, że Pan Bóg daje łaskę, że człowiek to wszystko znosi i może widzieć w tym jakieś dobro. Ja tego doświadczyłam bardzo wyraźnie. I mówiąc teraz o cierpieniu, widzę, że cierpienie jest nieodłączne w naszym życiu. Widzę, jak cierpienie przywołuje mnie do Boga. Wszystkie cierpienia, jakie mam w moim małżeństwie czy z moimi dziećmi, a doświadczam różnych cierpień w moim życiu, są po to, aby przybliżały mnie do Pana Boga. Bóg woła mnie, abym się do Niego uciekała poprzez modlitwę. Kiedy to robię, to Bóg daje mi akceptację, pozwala mi akceptować różne wydarzenia w moim życiu. Uczy mnie pokory wobec drugiego człowieka, bo każdy człowiek ma pychę w sobie, którą musi zobaczyć i uświadomić ją sobie. W ten sposób Pan Bóg woła ludzi do siebie. Na pewno niektórzy z nich są poza Kościołem i jest im trudniej, ale Bóg daje im możliwość spotkania ludzi, którzy są w Kościele, którzy mogą świadczyć o tym, że jest Bóg, i że pozwoli im przejść przez śmierć, nawet przez śmierć swojego dziecka. Przejść przez śmierć i zmartwychwstać. Potem człowiek może żyć normalnie. Jest Bóg, który naprawdę kocha każdego człowieka.

Krzysztof Ziemiec
Chciałem przeprosić za spóźnienie, ale cały czas jestem w biegu. Za dużo rzeczy dzieje się. Dużo czasu spędzam również na pracy społecznej. Ciężko pogodzić pracę, dom i takie spotkania, jak to dzisiejsze. Bardzo chciałem tu przyjść. Dziękuję za zaproszenie. Nie chcę się wymądrzać. Nie jestem ekspertem w poruszanym temacie. Nie jestem ani filozofem, ani teologiem. Jestem normalnym, zwykłym człowiekiem, który na swoim koncie ma jakiś taki, nienajłagodniejszy zakręt życiowy, z którego udało mi się wyjść. I jak czasami sięgam pamięcią, zastanawiam się, co mi pomogło. To jest dobre pytanie, co mi pomogło, co dało mi siłę, żeby przejść przez to wszystko, żeby to wszystko przeżyć, wstać i pójść do przodu, zdobywać kolejne szczyty. Tak to dzisiaj widzę, że coś, co było potencjalnym złem, w moim przypadku obróciło się w absolutne dobro, bo tak dużo, ile osiągnąłem w ciągu ostatnich miesięcy czy roku, to wcześniej nie było mi to dane. Cytując tytuł mojej książki „Wszystko jest po coś” myślę, że może to właśnie było po to, żebym odzyskując nowe życie, odzyskał nowe siły. Nie wiem.

Trzeba zacząć od opisu wypadku, który przeżyłem, bo nie wszyscy o nim wiedzą. Był to pożar w moim domu, niedaleko od tego miejsca, w którym się znajdujemy, może 200-300 metrów, przy ulicy Cynamonowej. To był letni wieczór i nic nie zapowiadało tragedii ani jakiegokolwiek przykrego zdarzenia, kiedy nagle w naszym mieszkaniu pojawił się pożar, w mieszkaniu normalnej rodziny, czyli to pokazuje, że wcale nie trzeba być meliniarzem, żeby zaprószyć ogień. Zastanówmy się, jak często mamy w domach otwarty ogień w postaci kuchenki gazowej, a nie mamy żadnej gaśnicy. W każdej szkole, biurze, sklepie, hotelu, w kinie, w teatrze muszą być gaśnice i bez tego straż pożarna w ogóle nie przyjmie budynku, nie podpisze jego odbioru. Nie pozwoli, żeby tam ktokolwiek wchodził. Zupełnie inaczej w naszych mieszkaniach. My nie musimy, ale apeluję, opierając się na własnym doświadczeniu, żeby gaśnicę posiadać, bo czasami może nam ona uratować życie.

W czasie, kiedy udało mi się uratować rodzinę, ja sam zostałem bardzo mocno poszkodowany, bo byłem bardzo mocno poturbowany i miałem ponad 40% powierzchni ciała zniszczone przez płomienie. Jest to ból, są to po prostu tortury, tak jakby najpierw kogoś żywcem opiekać na rożnie, a potem w szpitalu jest jeszcze gorzej, bo kiedy przychodzi zmiana opatrunku, to tak naprawdę czuje się człowiek obdzierany żywcem ze skóry. Przynajmniej raz dziennie, czasami nawet dwa. Ktoś, kto miał opatrunek na ranie, wie, co to jest zrywanie opatrunku, jak to boli. Ja byłem zabandażowany od czubka głowy do małego palca u stopy, czyli właściwie całe moje ciało to była jedna wielka rana i tę ranę trzeba było codziennie z tych bandaży odwijać.

Równocześnie pamiętam doskonale jedną rzecz, kiedy przyjechała najpierw straż pożarna, a potem pogotowie i kiedy mnie znosili do karetki w noszach łupkowych, żeby nie zniszczyć kręgosłupa, pamiętam jak dziś, że czułem wtedy, może ksiądz Adam mi powie dlaczego, wewnętrzny spokój, nawet nie byłem zdenerwowany. Może nie czułem, bo byłem w szoku, ale może dlatego, że wiedziałem, że nade mną czuwa Najwyższy Reżyser i ma dla mnie jakieś inne zadania i że mam jeszcze wiele do zrobienia. Nie wiem i być może nigdy się na tym świecie tego nie dowiem, pamiętam jednak, że byłem naprawdę wyjątkowo spokojny. Pamiętam, że byłem jeszcze w stanie dowcipkować z pielęgniarzami w karetce. Oni nawet się dziwili, że pacjent w takim stanie może jeszcze gadać i obracać to w dowcip.

Prawdziwa męczarnia zaczęła się dopiero w szpitalu i wtedy zaczynało do mnie powoli, powoli docierać, co tak naprawdę się stało, i że właściwie cudem zostałem na tym świecie. Potem po dwóch lub trzech tygodniach dowiedziałem się od żony, że tak naprawdę dwa razy dostałem nowe życie. Pierwsze, kiedy uratowałem się w mieszkaniu z tego ognia piekielnego, a drugie w szpitalu, kiedy nie zaraziłem się sepsą. W sytuacji zniszczenia skóry i ogromnych obszarów świeżych ran na całym ciele zagrożenie jest ogromne. Myślę, że bardzo pomagała mi wola walki, którą w sobie miałem, chęć przeżycia, może zadanie, które stało przede mną, bo ja tak naprawdę jeszcze nie wiedziałem, co mam przed sobą do wykonania. Wola podjęcia tego zadania w moim organizmie, a przede wszystkim w sercu i głowie była jednak tak duża, że znalazłem w sobie sporo siły, żeby to wszystko przełamać.

Być może pomógł mi też fakt, że ani pielęgniarki, ani lekarze, ani żona nie mówili mi o tym, że zagraża mi śmiertelne niebezpieczeństwo, ale rzeczywiście tak było. Przez dwa lub trzy tygodnie nie działał na mnie żaden antybiotyk, miałem codziennie gorączkę powyżej 40°C. Dzisiaj często zadaję sobie pytanie: skąd we mnie było tyle siły? Myślę, że siłą zasadnicza jest nasza relacja z Górą. Tego typu ciężkie sytuacje rodzinne, kryzysowe, zdrowotne to jest dla nas egzamin, egzamin z dojrzałości człowieka, ale również z dojrzałości chrześcijańskiej, na ile my jesteśmy związani z Bogiem i na ile ufamy Mu, na ile jesteśmy w stanie zawierzyć Mu nasze życie, a na ile jest to tylko takie rytualne, coniedzielne, czasami świąteczne. Cała ta sytuacja była dla mnie bardzo znaczącym egzaminem.

Ten spokój w karetce, a później ta siła przetrwania to było oddanie się Bogu, chociaż ja nie mówiłem tego wprost nikomu, że co będzie, niech będzie. Bałem się. Oczywiście, że się bałem i śmierci, i choroby, ale równocześnie z drugiej strony miałem poczucie jakiegoś bezpieczeństwa, że to, co się stanie, i tak będzie dla mnie najlepsze. Oczywiście, to nie jest tak, że musimy się poddać i nie walczyć. Są takie sytuacje w naszym życiu, kiedy poznajemy siebie i kiedy widzimy, na ile to, co wyznawaliśmy do tej pory w słowach, możemy teraz dokonać w czynie. Proszę mi uwierzyć, tak jak z tą karetką, może nie wiedziałem, co mnie jeszcze czeka, ale wiedziałem, że Ktoś nade mną czuwa na samej górze.

W szpitalu jedna z sióstr powiedziała mojej żonie, że jest ze mną kiepsko, i spytała, co według żony da mi więcej sił. Żona odpowiedziała, że sporo siły czerpię z niej, ale ona już goni resztkami energii. Na głowie mojej żony było spalone mieszkanie i dzieci. To były wakacje, początek wakacji. Ona była sama i nie wiedziała, co robić, nie jadła, nie spała. I mówiła siostrze, że już nie ma siły. Siostra powiedziała jej wtedy, że woda z Lourdes może postawić mnie na nogi. Na pewno wiele osób roześmiałoby się na taką propozycję. Woda jak woda, górska, ze źródła, można pójść na Gubałówkę czy wyżej w Tatry i takiej wody zaczerpnąć ze strumyka.

Proszę uwierzyć, że w ciągu dwóch godzin ktoś z naszych znajomych dał znać, że ma wodę z Lourdes w domu, bo ktoś z rodziny był z pielgrzymką i na pamiątkę przywiózł do domu flakonik. Stał gdzieś w kącie, taki niepotrzebny. Jak żona rozesłała wici, to natychmiast ta osoba się zjawiła i przyniosła ten flakonik. Pamiętam jak dziś, że piłem tę wodę, ani się nie śmiejąc, ani nie mając specjalnej nadziei. Po prostu poddałem się tej terapii, tak jak wierny poddaje się Bogu i jego woli. Następnego dnia albo po dwóch dniach wszystko minęło. Temperatura spadła, minął kryzys. Ktoś może powiedzieć, że może wreszcie zaczął działać antybiotyk, może siła woli, może tak miało być, może woda, a może wszystko razem. Nie wiem, ale rzeczywiście tak się stało, że jeżeli chodzi o mój organizm, to wszystko zaczęło wracać do normy.

Już wiedziałem, że żadna bakteria mnie nie zabije, choć ból i cierpienie nie ustawało, każdego dnia był nawet większy, mimo morfiny, którą brałem. Niewiele mi ona pomagała. Do tego dochodził również ból psychiczny. Cały dzień się bałem, że zaraz po mnie przyjdą, trochę jak w celi, gdzie się czeka na karę śmierci, przyjdą i zaczną mnie obierać ze skóry. Sam nie wiem, co było gorsze, sam moment kiedy zdzierano opatrunki, czy moment oczekiwania jak na kulkę w łeb. Tak to wtedy odbierałem. Ale zawsze kiedy miałem kryzys, myślałem sobie: „stary, młodzi chłopcy w czasie wojny, w katowniach gestapo wytrzymywali, po wojnie w katowniach UB też wytrzymywali, nie wydając nikogo, dlaczego ty masz nie wytrzymać czegoś, co jest zwykłą czynnością leczniczą w szpitalu, pod opieką, a nie pod pejczem i knutem”. Więc dałem radę.

Jeżeli wracam do odpowiedzi na pytanie, co mi dało siłę, to na pewno dało mi ją silne zawierzenie Bogu wszystkich spraw oraz, bez wątpienia, obecność bliskich, żony, dzieci, świadomość, że są ze mną, że mnie nie zostawią, że jestem dla nich ważny i potrzebny. Ważna była też dla mnie świadomość więzi, którą dawali mi koledzy z pracy. Przez pierwsze dni nie byłem w stanie się nawet przewrócić, najmniejszy ruch był związany z potwornym bólem. Przez parę tygodni w szpitalu leżałem nieruchomo i patrzyłem w sufit. Nikogo nie chciałem widzieć ani nic czytać, słuchać radia, oglądać telewizji, korzystać z telefonu, nic. Kiedy było już trochę lepiej i poprosiłem o telefon, odebrałem wtedy wiele sms-ów. Płakałem ze szczęścia. Pisali ludzie, o których zapomniałem, że gdzieś się kiedyś spotkaliśmy, pisali ludzie, o których myślałem, że się nie lubimy. Wszyscy dawali mi sygnały otuchy, wsparcia, pomocy w modlitwie, pomocy fizycznej czy materialnej. W takich momentach człowiekowi wszystko się sypie, nie ma nic, ani mieszkania, ani pracy, ani zdrowia. To świadectwo kolegów z pracy, którzy potem odwiedzali mnie w szpitalu i mówili: „Jeszcze trochę poleżysz, ale my już czekamy na ciebie. Twój fotel czeka, nie jest zajęty, jak tylko wrócisz, ruszymy, jesteś nam potrzebny, bez ciebie jest jakoś kulawo”. To były bardzo ważne sygnały. One dodawały mi energii. To było dla mnie więcej niż antybiotyk. Myślę, że w takich sytuacjach wsparcie duchowe jest nie do przecenienia.

Niestety, nie odebrałem go od kapelana szpitalnego. Być może, miał za dużo pracy na głowie lub za dużo pokoi do odwiedzenia, ale wpadał jak po ogień i natychmiast wychodził, nie było czasu na modlitwę, na zastanowienie się, nie było czasu na rozmowę, na wsparcie. Pierwszego dnia, jak do mnie przyszedł rankiem, spytał się, co się stało. Jak się dowiedział, chciał mi dać ostatnie namaszczenie. Może miał rację, ale chory w takim stanie ostatnią rzeczą, jaką chciałby dostać, to ostatnie namaszczenie, bo odbiera to jak niemalże wyrok śmierci.

Ks. Adam Zelga
To jest sakrament chorych.

Krzysztof Ziemiec
Ja wiem, ale...

Ks. Adam Zelga
W swoim myśleniu nie kieruje się pan teologią rzymskokatolicką, tylko mentalnością rzymskich katolików.

Krzysztof Ziemiec
…i mentalnością chorej osoby, która jest trochę zagubiona. I to jest tak, przychodzi ksiądz i mówi:
– Jesteś poparzony, jesteś wierzący? To dostaniesz ostatnie namaszczenie.
– To ze mną już tak krucho?
– Nigdy nic nie wiadomo.
Brzmiało to tak, jakbym wieczorem już miał umrzeć.

Ks. Adam Zelga
To, niestety, był rutyniarz. Ręce opadają, jak się coś takiego słyszy.

Krzysztof Ziemiec
Chcę powiedzieć, że gdybym nie miał innego wsparcia, to może byłby to taki moment, kiedy bym powiedział: „Nie, kurczę, to wszystko w co wierzyłem do tej pory, nie ma sensu”. Tak jak powiedziałem, to był egzamin z mojej wiary.

Ks. Adam Zelga
Gdyby mi pan zadał pytanie „Czy tak ze mną krucho?”, to bym odpowiedział: „Nie, tylko Pan Bóg chce sakralizować Pana cierpienie”.

Krzysztof Ziemiec
Ale tego nie usłyszałem. Potem zrobił mi krótką spowiedź, bardzo krótką, tak że gdybym był nawet największym grzesznikiem, to bym przeszedł.

Ks. Adam Zelga
To już dobrze.

Krzysztof Ziemiec
Są takie sytuacje w życiu, które stawiają nas przed jakimś rodzajem komisji egzaminacyjnej. Na pytanie „czy taki ksiądz jest w stanie zmienić moje całe dotychczasowe życie, czy nie?”, odpowiedziałbym „Na szczęście nie”. Na szczęście miałem wsparcie duchowe również od innych księży, których poznałem wcześniej i przychodzili do mnie. Miałem go również od znajomych, kolegów. Mógłbym wymienić całą listę osób.

Wracając do cierpienia i zmagania się z nim, zdaję sobie sprawę, że dzięki mojej woli życia i dzięki znacznemu mojemu udziałowi w rehabilitacji, nie jestem dziś człowiekiem, który jeździ na wózku inwalidzkim. Wiem, co mówię, bo widziałem ludzi znacznie młodszych ode mnie, którzy absolutnie nie chcieli podjąć wysiłku psychicznego i fizycznego, aby po takim wypadku, podobnym do mojego, mogli do siebie dojść do zdrowia. Najgorsze, oprócz ran, które się jednak stopniowo goją, są tzw. bliznowce. Miałem całe ciało poparzone. Bliznowce miałem wszędzie. Powodują one przykurcze, które postępują. Jeżeli nie robi się intensywnych ćwiczeń, to po jakimś czasie tego już się nie rozerwie. Równocześnie ostra rehabilitacja działa cuda. Doświadczyłem tego sam. Widziałem też starszych ludzi, którzy po wylewach dochodzili do siebie, nawet po dwóch miesiącach intensywnych ćwiczeń z gumką i piłeczką. Warunek podstawowy – musimy chcieć.

Jeśli widzimy w naszej głowie sens tego, co robimy, to naprawdę jesteśmy w stanie osiągnąć szczyty. Ja robiłem wszystko, co mi nakazywano i doszedłem do prawie całkowitej sprawności. Spotkałem jednak ludzi, którzy nie chcieli nic robić, którzy nie widzieli sensu dalszego życia: facet trochę starszy ode mnie, samotny, z amputowaną jedną nogą, mieszkający ze starymi rodzicami na wsi, i drugi, młody człowiek, dwudziestoparoletni, który zaparł się, że nie i nie, żadnych ćwiczeń, tylko leży. Dziś więc jeździ na wózku, nie jest w stanie ruszać nogami, ma takie przykurcze, że nawet operacyjnie nic nie da się zrobić. Wiele zależy od nas. Oczywiście ta reżyseria płynie z samej góry, ale jest margines, gdzie my możemy z naszym życiem zrobić, co chcemy.

Czułem opiekę Bożą oraz miałem świadomość i przekonanie, że skoro przetrwałem, przeżyłem, to muszę teraz coś z tym życiem zrobić, tzn. jest to po coś. Ja do dziś nie wiem, po co tak naprawdę to było. Nie wiem, nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale czasem właśnie na takich spotkaniach myślę, że może po to, żebym mógł się tym wszystkim podzielić z tymi, którzy chcą się ze mną spotykać. Wiem też, że książka, którą napisałem, czyni wiele dobrego, bo dostaję listy od ludzi, którzy ją przeczytali, i jak piszą, mocno ją przeżyli i zmienili swoje życie. Część osób pisze mi, że gdyby wcześniej o tym wiedzieli, to być może ich życie wyglądałoby inaczej. Na przykład, pisze żona, że więcej czasu poświęciłaby choremu mężowi, który byłby teraz w lepszym stanie.

Kiedy przyszedłem po roku od wypadku na wizytę kontrolną, lekarz, który mnie badał, powiedział: „To pan jeszcze żyje?” „A czemu?” „Człowiek z takimi obrażeniami nie miał prawa przeżyć”. A ja przeżyłem. Może właśnie po coś? On mówi: „Dziękuję za to, co pan robi”. „A co ja takiego robię? Przecież ja nic nie robię.” To był jeszcze taki czas, że nie pracowałem, bo nie byłem w stanie. A on mi mówi: „Za to, co pan robi, że czasami pana wypowiedź jest w gazecie albo czasami pojawia się pan w telewizji. To co pan mówi, dochodzi, dociera do ludzi. Pan jest takim łącznikiem między nami, lekarzami, a pacjentami. Gdyby to, co pan powiedział, powiedział lekarz, to mało. Który pacjent by lekarzowi uwierzył, bo pacjent często myśli, że lekarz tak mówi, żeby mówić, bo jest lekarzem. A jeśli mówi to człowiek, który sam to przeszedł i wie, co to ból i cierpienie, i mówi o tym ludziom, to pacjent odbiera to zupełnie inaczej, niż gdybym to ja mówił”.

Jeszcze parę słów na koniec. Każdy ból jest do zniesienia. Ten ból, którego doświadczałem, jest w skali różnych bóli na trzecim albo drugim miejscu. Jest więc dość silny. Każde cierpienie jest do przejścia, tylko musimy sobie uświadomić, po co i dlaczego ono jest. To po pierwsze. A po drugie, że nawet w najtrudniejszym momencie cierpienia potrafimy znaleźć w sobie takie wielkie pokłady siły i mocy, których normalny, zdrowy człowiek nie jest w stanie w sobie odnaleźć. Tylko trzeba wiedzieć, jak ten klucz do tego można znaleźć.

Na koniec jeszcze nie moje słowa, tylko papieża Jana Pawła II, który w filmie dokumentalnym „Szukałem Was” Jarosława Szmidta mówi, że cierpienie i ból to nie jest żadna kara za grzechy, tylko jest to pewnego rodzaju łaska, która na nas spływa. Musimy to sobie uświadomić. Ja wiem, że jest to trudne. Gdyby mi się nie udało przejść przez ból i cierpienie, to pewnie dzisiaj bym tak nie mówił. Nie wiem. Ale ponieważ mi się to udało, zdałem sobie sprawę, że ból i cierpienie namacalnie zbliża nas do cierpienia Chrystusa, pozwala zobaczyć podwaliny naszej wiary i sens tego wszystkiego wokół nas, i doświadczyć, że wszystko jest po coś. Dzięki temu jesteśmy w stanie, tak sobie myślę, przejść różne zakręty łatwiej niż osoby, które nie mają w sobie wiary w Boga.

Dyskusja

Wacław Cieplucha
Znacznie trudniejsze od cierpienia fizycznego jest cierpienie psychiczne. Przytoczę słowa, które kiedyś usłyszałem w pewnym wiejskim kościółku w czasie stanu wojennego. Słowa te może są znane niektórym z państwa: „Niczym Sybir, niczym knuty, gdy w narodzie duch zatruty, to największy z bólów ból”. W istocie rzeczy o nic innego naszym okupantom (hitlerowcom i komunistom) nie chodziło. Zabić ducha w narodzie, a wszystko inne jest już stosunkowo łatwe do zrobienia. A więc wiedza i jeszcze raz wiedza. Bądźmy silni duchem.

Elżbieta Mycielska-Dowgiałło
Myślę, ze każdy z nas ma na swoim koncie jakieś sytuacje związane z cierpieniem, które w danym momencie przekraczają jego możliwości zrozumienia. Z mojego doświadczenia, ratunkiem w takiej sytuacji jest zawierzenie Panu Bogu, że rzecz, która się zdarza, która nas dotyczy, naszych bliskich, można przeżyć, gdy się wierzy, że coś z tego dobrego wyniknie, jakaś wartość. Chociaż w danej chwili człowiek tego nie widzi.

Powiem, że w swoim życiu parę razy taką sytuację przeżyłam i wtedy absolutnie nie widziałam, jaki cel ma to zdarzenie. Dopiero później, z perspektywy czasu zobaczyłam, że z tego wyrosła jakaś wartość, której nie mogłam wcześniej przewidzieć. Również śmierć najbliższych, na przykład mojej matki, 56-letniej wówczas osoby, było dla mnie wielką tragedią. Opiekował się nią w cudowny sposób mój młodszy brat i jak widziałam go wcześniej i potem, to był inny człowiek. Ogromnie dojrzał w tym okresie. Podobnie nasz ojciec, dla którego śmierć mojej matki była nieopisaną tragedię, po jej śmierci zmienił się. Stał się jakby bardziej samodzielny i więcej wymagający od siebie samego. Z tej naszej rodzinnej tragedii wyrosły owoce trudne wcześniej do przewidzenia.

Elżbieta Pierścionek
Ja chciałam podzielić się z Państwem dosyć świeżym bólem. Wspominałam na poprzednich Konwersatoriach, że Bóg mnie zetknął z młodą, samotną osobą, która zmagała się z nowotworem twarzy. Z uwagi na odległość (mieszkała w Mławie) w ostatnim okresie wspomagałam ją raczej duchowo, trochę materialnie, mniej fizycznie. Nasza znajomość trwała sześć lat. Teraz Marzenka zmarła. Umierała bardzo dzielnie, heroicznie, w strasznym osamotnieniu. Nowotwór – wiadomo, że to okropne cierpienie. Dodatkowo tragiczne jest to, że zostawiała niespełna czteroletnie dziecko, zupełnie samo na tym świecie, bo ojciec się do niego nie przyznał. Przeżywałam z nią te ostatnie dni bardzo emocjonalnie. Zmarła 6 stycznia i do dziś nie mogę dojść do siebie, bo cały czas jeszcze o tym myślę i przeżywam. I ta moja bezradność, która jest ciągle obecna, jeszcze nie daje mi się pogodzić z tą sytuacją. Chciałam dodatkowo powiedzieć, że jej życie ułożyło się w taki sposób, że ona od Boga odeszła, może niezupełnie, ale nie współpracowała z Bogiem. Mimo to przyjmowała słowa nadziei, modlitwy, błaganie o cud. W ostatnim okresie nie mogła już prawie mówić, ale wysyłała dużo sms-ów. Chciałam przeczytać Państwu jeden z ostatnich jej sms-ów, który myślę, że otwiera jej drogę do nieba, drogę do Boga.

Zanim go jednak przeczytam, chciałam powiedzieć, że w sierpniu, kiedy Marzenka miała jeszcze nadzieję, że przeżyje, że Bóg da jej zdrowie, poprosiła mnie, też sms-em, żeby przesłać jej modlitwę do patrona od spraw beznadziejnych, św. Tadeusza Judy. Miałam z tym niezły kłopot, bo w żadnej książeczce nie było tej modlitwy. Poszłam do księdza, a byłam akurat na wakacjach, który obiecał, że przyniesie na następną niedzielę, bo przy sobie jej nie ma. W kolejną niedzielę przepraszał mnie, że nie znalazł, równocześnie ktoś słyszący naszą rozmowę powiedział, że on się często modli tą modlitwą i że mi ją udostępni. Przepisałam ją i wysłałam Marzence. Była bardzo wdzięczna i od tego dnia modliła się do św. Tadeusza Judy. Teraz przeczytam sms: „Nie wiem, co Bóg planuje, ale ja mam już tylko krwawą galaretę zamiast połowy twarzy i szyi. Nie mogę już nawet wstawać. Koleżanki przyniosły mi kawałek relikwii, szaty Ojca Pio w obrazku. Modlę się o cud, ale nie wiem, czy mam żyć czy odejść. Chciałabym jeszcze Panią zobaczyć”. Już nie dane nam było się zobaczyć tu na ziemi, ale może kiedyś spotkamy się tam… zdrowe, wesołe i szczęśliwe.

Ks. Adam Zelga
Pozwolę sobie uzupełnić wypowiedź pana Krzysztofa o świadectwo pani ordynator jednego z oddziałów internistycznych. Kiedy umierał Jan Paweł II, i było to publicznym świadectwem, powiedziała, że chciałaby podziękować Papieżowi, że upublicznił proces swej choroby, swego odchodzenia. Teraz inaczej rozmawia się jej z ludźmi, którzy przychodzą do umierających bliskich. W najbliższych dniach wybieramy się parafianami na film „Szukałem was”, w którym pan Krzysztof jest lektorem.

Krzysztof Ziemiec
Jestem w tym filmie narratorem. Niektórzy mylą, że ja jestem tym, który swoim głosem oplata całość. Nie, jestem tylko dziennikarzem, który prowadzi kamerę po tych miejscach, gdzie Jan Paweł II był, spotykał się z ludźmi, mówił do nich. Konkretnie są to miejsca, które Jan Paweł II zmienił, szczególnie zmienił. On zmienił cały świat, ale my, Polacy, często o tym zapominamy, skupiając się głównie na Polsce czy krajach ościennych. Zapominamy, że Jan Paweł II zmienił Europę Zachodnią, która była u progu ogromnej laicyzacji. Tam Kościół naprawdę stał nad przepaścią. Jan Paweł II zmienił Amerykę Południową, obalił, bez użycia siły i pieniędzy, tamtejsze reżimy. Zmienił tam też Kościół, któremu groziły niebezpieczeństwa teologii wyzwolenia.

Odnowił też wiarę w Afryce, która dziś tam kwitnie. Zwykła niedzielna Msza święta w Afryce wygląda tak, jak u nas nie wygląda żadne misterium. Używając języka telewizyjnego, to jest show. Ludzie tańczą, śpiewają, modlą się całym sobą. Myślę, że w dużej części jest to dzieło Jana Pawła II, ponieważ Papież był niezwykłym orędownikiem wplatania w liturgię elementów miejscowych kultur. Myślę, że była to bardzo mądra i odważna sprawa. W filmie pokazana jest Msza święta ze śpiewami, tańcami, modlitwą całym ciałem i procesją z darami, w której ci biedni ludzie niosą to, co mają najcenniejszego. A jak my wyglądamy na tym tle z naszymi drobnymi złotówkami?

Ks. Adam Zelga
Chciałem dodać jeszcze jedno: Christoforos znaczy „niosący Chrystusa”. To nasi dzisiejsi paneliści. Wypowiedź pana Krzysztofa Ziemca była wstrząsająca, ale bardzo radosna, optymistyczna.

Marzena Pfeffer
Mam nadzieję, że moje świadectwo też będzie, w tym duchowym znaczeniu, optymistyczne. Chcę powiedzieć o mojej mamie, która zmarła. Miała bardzo ostre zapalenie trzustki, ogromnie cierpiała. Lekarze początkowo nie rozpoznali choroby, nie zdawali sobie sprawy z jej cierpienia i nie podawali jej morfiny. Ból był taki, że chociaż była to osoba wierząca, marzyła o śmierci. Idąc do szpitala, powiedziała, że bardzo boi się cierpienia i że chce je oddać Matce Bożej. Wierzę głęboko, że te dwa czy trzy dni strasznego bólu, który przeżyła (potem była już morfina, potem śpiączka), zapewniły jej miejsce u Matki Bożej. Odeszła 13 października w święto Matki Boskiej Fatimskiej. To nie był przypadek. Tego dnia, kiedy ona umierała, czytałam o objawieniach fatimskich, a nasi przyjaciele, którzy tego dnia byli w Fatimie, modlili się za nią. Kiedy Msza święta się skończyła, ona właśnie zmarła. Mam nadzieję, że tych parę dni bólu zapewniło jej miejsce u Pana Boga, i że jest teraz szczęśliwa.

Krzysztof Ziemiec
Chciałbym nawiązać do pani wypowiedzi. Kiedy już mogłem przyjmować w szpitalu gości, bardzo często przychodzili do mnie koledzy i koleżanki z pracy i mówili: „Krzychu, jest tylu łapserdaków na świecie, tylu złych ludzi i im się nic złego nie dzieje, a ty, w sumie taki porządny gość, i taka tragedia. Zobacz, jak to jest, że nie o oni, ale ty”. Ja nigdy w ten sposób nie myślałem. Zadawałem sobie pytanie, że skoro ja i udało mi się to jakoś przetrwać, to dlaczego zostałem wybrany właśnie ja. Dlaczego Bóg wybrał mnie na ten egzamin. Czułem się w jakiś sposób namaszczony. W głowie osoby wierzącej te wszystkie sprawy jakoś się układają.

Zrobiłem to samo, co wspomniana przez Panią osoba. Jak tylko odzyskałem przytomność w szpitalu, ofiarowałem moje cierpienie nieżyjącemu już od 10 lat mojemu ojcu, który bardzo cierpiał, bo umierał na raka. Chłop jak dąb, zdrowy, nigdy na nic nie narzekał, a tu rak w ciągu niecałego roku go zwalił. Ponieważ zawsze po śmierci ojca miałem takie przeczucie, świadomość, że chyba nie jest do końca tam, gdzie ja bym chciał, żeby był, więc tak jak ta Pani ofiarowałem całe swoje cierpienie w intencji mojego taty. Mam nadzieję, że jakoś mu pomogłem i kiedyś będzie tam, gdzie ja bym chciał, żeby był. To chyba pokazuje, że ludzie, którzy mają inną wrażliwość, potrafią sobie te sprawy zupełni inaczej wytłumaczyć i ułożyć w głowie. Nie na zasadzie: „Patrz, to ten pijak powinien tu leżeć, a nie ty”.

Piotr Konczewski
Chciałem wrócić do tego, co mówili moi poprzednicy, że cierpienie bardzo „woła” ludzi. Myśmy też mieli takie doświadczenie, bo gdy umierała nasza córka i urodził się nam syn, a Magda była w szpitalu, to na wiele godzin przyjeżdżała do nas dość odległa kuzynka. Przyjeżdżała robić nam obiady, opiekowała się naszymi dziećmi. Widziałem, jak wokół tego naszego cierpienia pojawia się taka otoczka, że Pan Bóg posyła od razu ludzi, którzy pomagają to cierpienie jakoś akceptować, rozumieć, dają taka aureolę wokół tego wydarzenia.

Krzysztof Ziemiec
Słyszałem takie powiedzenie, że Pan Bóg dla cierpienia wybiera tylko tych ludzi, których naprawdę kocha i co do których ma jakiś plan.

Bogdan Motelski
Powiem o doświadczeniu, które fizycznie nie dotyczy mnie osobiście. W czasach studenckich odwiedzałem pewną osobę na neurochirurgii po bardzo ciężkiej operacji. Ponieważ przychodziłem tam przez długi czas, widziałem wiele cierpiących osób. Widziałem też człowieka, który klęcząc na korytarzu, walił głowa w podłogę z powodu bólu, mimo że dostawał maksymalną dawkę morfiny. Następna dawka byłaby śmiertelna. Zastanawiałem się, po co było mi to oglądać, to dla mnie było bez sensu. Kilka lat później mój ojciec zachorował na raka i po krótkim czasie umarł. Nie był operowany. I okazało się, że ja już byłem do tego przygotowywany. Nie trzeba szukać sensu w cierpieniu, bo to może mieć znaczenie dla kogoś zupełnie innego.

Ks. Adam Zelga
We współczesnej kulturze, w bełkocie medialnym, boli sterowanie człowieka w kierunku ukochania swojego „ja”, podsycanie ludzkiego egoizmu. Okazuje się, że w sytuacji kiedy „ja” niknę, ginę, to jedyna szansa przetrwania jest, gdy obok „ja” pojawi się „ty”, pojawi się drugi. Nagle okazuje się, że jesteśmy otoczeni wianuszkiem kochających ludzi. Pojawiają się koledzy z pracy, są jakieś sms-y, telefony. Oni po prostu są. Wtedy właśnie „przekierowuje” się spojrzenie z „ja” na „ty”. „Ja” nic nie znaczę, w rozmaitych sytuacjach po prostu się rozsypię, ale ważniejsze jest „ty”. Trzeba zabiegać o drugiego, muszę mieć z nim relację, bo jak nie będę jej miał, to „ja” się go nie nauczę. Muszę chodzić na nabożeństwo drogi krzyżowej od młodości, bo gdy przyjdzie doświadczenie mojego „ja” w takim wydarzeniu, nagle okaże się, że obecność przy człowieku, który umierał, a ja uważałem, że jest to bez sensu i „po co ja na to patrzę”, może okazać się zbawienna. Tu chodzi o dostrzeżenie w drugim człowieku zwyczajnej ludzkiej godności. Więc nie „ja”, tylko „ty”.

Magdalena Konczewska
Mówiliśmy tutaj o różnych przyczynach cierpienia: o śmierci, chorobie, opuszczeniu, samotności. Wielkim cierpieniem może być także brak przebaczenia. Nie wiem, czy ktoś z państwa miał takie doświadczenie – niemożności przebaczenia drugiemu, komuś bliskiemu. Jest to straszne cierpienie, jeżeli w relacjach z drugim człowiekiem nie ma zgody i nie ma przebaczenia.

Ks. Adam Zelga
Śp. ksiądz Bozowski, znany warszawski kapłan, prowadził w seminarium rekolekcje przed święceniami i opowiadał historię, którą dobrze zapamiętałem. Rzecz dzieła się 17 września 1939 roku. Ks. Bozowski był wtedy we Francji i za chwilę, ubrany w ornat, miał wychodzić odprawić Msze świętą. W tym momencie dotarła do niego informacja, że wojska sowieckie zaatakowały Polskę od wschodu. Ksiądz Bozowski opowiadał nam, co się wówczas wydarzyło, jako o jednym z największych zwycięstw swego życia. Mówił, że przez długą chwilę nie był w stanie wyjść ze Mszą świętą, bo wiedział, że będzie musiał powiedzieć słowa „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. W końcu po tej walce wewnętrznej otrzymał łaskę, zupełnie irracjonalną, sam nie wie skąd, która pozwoliła mu na refleksję, co będzie, jeśli wyjdzie z nienawiścią. Wyszedł i odprawił tę Mszę świętą z przebaczeniem.

Elżbieta Mycielska-Dowgiałło
Na Uniwersytecie miałam szefową, która była osobą zacną, ale trudną. Kiedyś prowadziliśmy praktyki studenckie w terenie, na których byliśmy tak podzieleni, że każdy z asystentów prowadził swoją grupę studencką. Bardzo dobrze pracowało mi się z moją grupą i gdy studenci poprosili mnie o dodatkowy wyjazd w teren, żeby jeszcze coś zobaczyć, zbadać, zgodziłam się wspólnie z nimi pojechać. Po powrocie moja szefowa zmyła mi głowę. Nie pomagało tłumaczenie, że było to już po zajęciach. Uważałam, że jest to absolutnie bezpodstawne i niesprawiedliwe w stosunku do mnie. Rzecz się zakończyła wraz z praktykami, ale żal pozostał. Byliśmy później na wakacjach w sandomierskiem i w parafii była organizowana krótka pielgrzymka do sanktuarium Matki Boskiej. Byliśmy znani w tej wsi, bo przyjeżdżaliśmy od kilku już lat na wakacje do chałupki niani naszych dzieci, więc ludzie prosili, żebyśmy szli z nimi na tę pielgrzymkę. W czasie pielgrzymki przyszła mi nagle do głowy myśl, że muszę coś zrobić z tą moją relacją z szefową. Po pielgrzymce napisałam do niej list, w którym wyjaśniłam wartość tego dodatkowego wypadu w czasie praktyki. List starałam się napisać w tonie przyjaznym. Mimo że nie dostałam żadnej na niego odpowiedzi, ani pisemnej ani słownej, to odczułam wyraźny jego efekt. Stosunki nasze uległy wyraźnej poprawie. To jest drobny przykład, ale pokazuje, jak ważne jest przebaczenie.

Ks. Adam Zelga
Pani Rektor prosiła, żebyśmy na zakończenie pomodlili się. Żeby to była modlitwa o zdrowie za wstawiennictwem ks. Kardynała Stefana Wyszyńskiego i żeby ją ofiarować za pana Krzysztofa Nicieję z wdzięcznością, że był z nami. Boże w Trójcy Świętej Jedyny, Ty w swojej niewypowiedzianej dobroci powołujesz ciągle nowych apostołów, aby przybliżali światu Twoją Miłość. Bądź uwielbiony za to, że dałeś nam opatrznościowego Pasterza Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia. Boże, źródło wszelkiej świętości, spraw prosimy Cię, aby Kościół zaliczył go do grona swoich świętych. Wejrzyj na jego heroiczną wiarę, całkowite oddanie się Tobie, na jego męstwo wobec przeciwności i prześladowań, które znosił dla imienia Twego. Pomnij, jak bardzo miłował Kościół Twojego Syna, jak wiernie kochał Ojczyznę i każdego człowieka, broniąc jego godności i praw, przebaczając wrogom, zło dobrem zwyciężając. Otocz chwałą wiernego Sługę Twojego Stefana Kardynała, który wszystko postawił na Maryję, i Jej zawierzył bez granic, u Niej szukając pomocy w obronie wiary Chrystusowej i wolności Narodu. Ojcze nieskończenie dobry, uczyń go orędownikiem naszych spraw przed Tobą. Amen. Błagam Cię Boże pokornie udziel mi za wstawiennictwem Stefana Kardynała Wyszyńskiego tej łaski, o którą Cię teraz każdy z nas szczególnie prosi. Prosimy zwłaszcza, żebyś był z panem Krzysztofem Nicieją, Który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen.

Z nagrania spisał Łukasz Bujak

Wypowiedź przysłana po Konwersatorium:

Krzysztof Nicieja
Najpierw dały znać o sobie niewielkie dolegliwości brzucha. Kto by tam zwracał uwagę, tym bardziej, że raz było gorzej, a raz zupełnie dobrze. Intensywna praca, obowiązki domowe nie skłaniały do zajęcia się poważnie niewielkimi bólami. Aż „niewielkie bóle” przestały ustępować. Już przed pójściem na badania kontrolne zakładałem, że może to być rak. Wstępna diagnoza była bardzo niepokojąca. Coraz bardziej oswajałem się z myślą, że jestem poważnie chory. W końcu najgorsze przypuszczenia się potwierdziły: złośliwy nowotwór jelita. Z pełnym zaufaniem oddałem się w ręce lekarzy. W oczekiwaniu na operację, od stycznia do kwietnia, przechodzę chemioterapię i radioterapię. W maju niespodziewanie ląduję w szpitalu na ostrym dyżurze, z całkowitą niedrożnością jelit.

I tutaj zaczynają się moje zmagania z bólem. Przestaję przyjmować jakiekolwiek pokarmy i napoje. Pozostają tylko kroplówki. Bardzo szybko tracę na wadze. Z trudem poruszam się o własnych siłach. W takich okolicznościach muszę dotrwać do swojej planowej operacji w innym szpitalu, czyli około 10 dni. Czy wytrzymam? Ja tak. A mój brzuch? I od tego momentu ból staje się dla mnie czymś nierozłącznym, nierozerwalnym, nieustępującym. Stał się częścią mnie. Ból całą uwagę każe skupić na sobie! Chwila retrospekcji. Parę lat temu bardzo zbliżyłem się do Boga. Czułem, że muszę zradykalizować swoją postawę. Odejść od powierzchowności, przyzwyczajeń, rutyny, miałkości. Była to moja odpowiedź Panu Jezusowi. Po Mszy świętej z modlitwą o uzdrowienie, z moją prośbą o wyzwolenie z nałogu papierosowego, wiedziałem, że już nigdy nie zapalę papierosa. To był cud. Nie miałem żadnych skutków ubocznych, czułem się wolny po latach nieskutecznych zmagań i prób porzucenia tego zgubnego nałogu. Zacząłem się zmieniać. Moje życie zaczęło się zmieniać. Z wdzięcznością stałem blisko Boga.

Kiedy leżałem na łóżku szpitalnym, na początku dopadała mnie myśl o własnej wyjątkowości. Na świecie jestem tylko ja i mój ból. Przychodziły myśli z pretensjami, niezgodą, frustracją i beznadzieją. Czułem jednak bezcelowość i bezsens takiego myślenia. Wtedy ulgę przynosiła mi myśl o dramatach innych. Łagry, obozy koncentracyjne, ubeckie piwnice. Myśląc o tym, nie dawałem sobie uprawnień do użalania się nad sobą. Ja, będąc w bezpiecznym miejscu, pod opieką lekarzy i pielęgniarek, leżałem w czystym i ciepłym łóżku. I w takich chwilach otwiera się miejsce na dziękczynienie i wdzięczność Bogu.

Zostawały jeszcze samotne, nieprzespane z bólu noce. Wydawało mi się, że jestem blisko granicy ludzkiej wytrzymałości. Wtedy przypominałem sobie słowa księdza, mojego kierownika duchowego: „Z drugiej strony krzyża, obok Chrystusa jest puste miejsce. Ono czeka na ciebie.” Zrozumiałem, że tamte słowa dotyczyły tej sytuacji. Dostałem zaproszenie na krzyż i przyjąłem je. Całe cierpienie powierzyłem Jezusowi, a im większego bólu doświadczałem, tym większe miałem zaufanie, że to, co przeżywam, ma sens.

Myślę, że Pan Bóg przygotował mnie do tej sytuacji: poprzez rodziców, księży, ludzi, których postawił na mojej drodze. Jestem im za to wdzięczny. Doczekałem do operacji. Na drugi dzień od dwóch tygodni nie czułem żadnych dolegliwości (byłem pod wpływem silnych leków przeciwbólowych). Towarzyszyła mi ulga, radość i wdzięczność. Źródło bólu zostało usunięte, ale nowotwór okazał się nieoperowalny.

Wiedziałem, że rozpoczął się kolejny nieznany okres rekonwalescencji, a potem okres zdrowienia i oczekiwania na wielką niewiadomą. Zostałem „zdyskwalifikowany” z dalszego leczenia i wypisany ze szpitala pod opiekę hospicjum. W moim życiu zmieniło się wszystko. Pogodzenie się z utratą zdrowia, pracy było bardzo trudne, ale zacząłem dostrzegać też coś innego. Tytułowe „ubogacenie wewnętrzne”. Umocniły się moje relacje z Panem Bogiem. Na wiele trudnych pytań znajduję teraz odpowiedź. Bardzo na korzyść zmieniła się moje relacje z moją żoną. Dawno nie byliśmy sobie tak bliscy. Widzę też dużą zmianę na korzyść w zachowaniu u mojego syna. Bardzo sobie cenię odnowienie dawnych znajomości. Doświadczam dużego ciepła i wsparcia, a przede wszystkim cenię sobie zapewnienie o modlitwie. Jestem pewny, że nie są to gesty bezowocne. A za pomoc materialną brak mi słów wdzięczności.Jestem pod troskliwą opieką pielęgniarki i pani doktor z hospicjum. Z każdej strony płyną do mnie pozytywne sygnały. Z każdej strony czuję wsparcie. Jakże jestem tym zbudowany. Teraz inaczej przeżywam chorobę, chociaż dalej towarzyszą mi ból, troska o rodzinę, zmagania z własnymi słabościami. Wiem już, że z tego doświadczenia może również wypływać dobro.

Materiał nadesłany przez organizatorkę konserwatoriów, prof. Elżbietę Mycielską-Dowgiałło, Rektora Szkoły Wyższej Przymierza Rodzin w Warszawie.