Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
19 czerwca 2011
Duńska Odyseja (powieść emigracyjna)
Marlena Gałczyńska

Marlena Gałczyńska urodziła się w 1976 roku w Łodzi. Ukończyła politologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest dziennikarką, fotoreporterem i korespondentką zagraniczną. Związana od początku z ogólnopolską prasą ekonomiczną. Pisała m.in. dla Pulsu Biznesu, miesięcznika Forbes, Gazety Finansowej i innych wydawnictw. W 2007 roku wraz z mężem i dwójką synów wyemigrowała do Danii, gdzie powstała jej książka "Duńska Odysea". Jest to powieść emigracyjna, a jednocześnie autobiografia Marleny Gałczyńskiej. Opowiada historię 30-letniej dziennikarki, mamy dwóch chłopców, która wymęczona tempem pracy warszawskich korporacji, postanawia rzucić wszystko i rozpocząć życie od nowa. W efekcie wyjeżdża do Danii, gdzie wywracając swój własny świat do góry nogami – zostaje kierowcą autobusu miejskiego.

Duńska Odyseja to dziennikarski reportaż wcieleniowy. Ciepły obraz dzisiejszej Skandynawii, pokazany przez pryzmat życia emigrantów z całego świata. Szkół zawodowych i językowych, działalności urzędów miejskich i całego przemyślanego systemu wdrażania nowo przybyłych do życia w nowym kraju.

Jest to napisana z dużym humorem opowieść o wielkiej miłości, poświęceniu i odwadze. O determinacji młodej kobiety, która na przekór szaleństwu dzisiejszego świata, chce być matką i stworzyć swoim dzieciom jak najlepszy świat. Nawet, jeśli ceną ma być zrujnowanie własnego poukładanego życia.

Wątki biograficzne z życia autorki i jej rodziny, codzienność i zwykłość życia Kopenhagi i małych miasteczek na Zelandii przeplatają się z rozmową liryczną, jaką bohaterka prowadzi z Diabłem - swoim wewnętrznym głosem i drugą, ukrytą naturą. Historia podroży nie tylko na mapie Europy, ale co ważniejsze – w głąb samego siebie. Emigracja uruchomiła w bohaterce proces głębokiej analizy egzystencjalnej i poszukiwania odpowiedzi na pytanie o to, co decyduje o naszym losie? Dlaczego toczy się on akurat tak, a nie inaczej? I czy my w ogóle mamy na to jakiś wpływ, skoro zwykły wróżbita potrafi wywróżyć nam ją z kart lub ręki?

Ta podroż psychologiczna kończy się wielkim sukcesem i odpowiedzią na dręczące pytania. A Marlena odnajduje dom i schronienie w buddyzmie Diamentowej Drogi – to tybetańska szkoła buddyzmu, którą w latach 70-tych przynieśli do Danii Ole i Hannah Nydahl, tworząc tu pierwsze europejskie ośrodki.

Książka 15 maja ukazała się na e-booku nakładem szczecińskiego Wydawnictwa Promocyjnego Albatros.

Książkę można kupić w Wydawnictwie Albatros

Fragment powieści
Jest to przepiękna miejscowość, położona dosłownie u stóp morza. Okolice zamieszkuje podobno duńska śmietanka towarzyska. Koło pysznych willi, obok prywatnych chatek rybackich stoją zacumowane łodzie wszelkiego typu. Z niewielkiej, malowniczej zatoki w pogodny dzień widać dobrze całe wybrzeże kopenhaskie. Do stolicy pewnie łatwiej stąd dostać się motorówką, niż samochodem – a już na pewno przyjemniej. Przy uroczych ławeczkach stoją grille, a w morze wybiegają drewniane pomosty. Do całości obrazu brakuje tylko damy w szalu i w białym kapeluszu z wielkim rondem, zapatrzonej w dal. Ja w tym czarodziejskim zakątku tłukę się właśnie linią 208, którą przejechać muszę jakieś dwa kilometry przez najbardziej malowniczą część Kystevejen.

Widoki na drodze brzegowej zapierają dech w piersiach, ale trasa jest tak ciasna, że nie pozwala na podziwianie okolic. Należy do najtrudniejszych i najbardziej stresujących w naszym garażu. Trudno wyminąć na niej inny pojazd, a na dodatek pełna jest zakrętów, ozdobnych kamieni i ukrytych w krzakach bram wjazdowych. Niestety na końcu ulicy znajduje się też sklep spożywczy, więc po uroczej nadmorskiej alei regularnie jeżdżą ciężarówki i wozy dostawcze. O porankach gęsty sznurek samochodów ciągnie się aż do wjazdu na autostradę w Køge. Na Kystevejen często pojawiają się też dyszące śmieciarki, które na dodatek blokują ruch, zatrzymując się przy posesjach, by zabrać śmieci. Gdy widzę z naprzeciwka nadjeżdżającą ciężarówkę, staję i zaciągam ręczny. Po zniszczeniu iluś tam prawych lusterek, nauczyłam się, że w sytuacji zagrożenia należy się zatrzymywać. Jeśli manewr jest ryzykowny, należy poczekać na lepszą okazję.

Teraz dostrzegam zbliżający się duży pojazd. Słabo go widać, bo jest 5.00 rano, a wokół lekka mgła. Znajduję więc miejsce i zjeżdżam na prawo, tak mocno, jak się da. Zaciągam ręczny i błyskam długimi, żeby jechał. Ten z naprzeciwka jednak też staje i zaczyna mi błyskać światłami. Błyskam wiec ponownie dwa razy, mając nadzieję, że kierowca zrozumie. Z naprzeciwka samochód miga mi światłami dwa razy. Z lekką irytacją włączam swoje dwa razy krótko i raz długo. Zastanawiam się jednocześnie, czy w samochodzie na przeciwko nie siedzi może przypadkiem jakiś Polak, który też nie chce pisać dzisiaj raportu strat? Przerywam naszą pasjonującą rozmowę metodą marynarską. Wysiadam z autobusu i lecę do gościa sama. Mocna morska bryza natychmiast zaczyna walczyć z moim ciałem. Po kilku chwilach dopadam ciężarowej śmieciarki, której kierowca otwiera powoli szybkę. Nie czekając aż zacznie wyrzucam z siebie.

- Musisz jechać pierwszy. Ja na pewno nie ruszę się z miejsca. Zepsułam tutaj już ze trzy prawe lusterka. I proszę jedź już, bo ja zaraz będę bardzo spóźniona. A mam ludzi na pokładzie. Ok.? proszę zrozum – i wypuszczam z siebie słaby uśmiech. Młody chłopak w szoferce daje mi znać, że się zgadza. Chyba tak mi tylko błyskał, bo się nudził. A ja tam umieram w autobusie, zestresowana, że będę musiała sama się przeczołgać obok tej śmieciarki. Dysząca ciężarówka wreszcie przeciska się obok mnie i nareszcie mogę kontynuować trasę. Powoli wracam myślami na stare tory, czyli analizuję moje własne codzienne sprawy.

Po kilku miesiącach pracy dość sprawnie poruszam się już autobusem po zakątkach południowej Zelandii. Jeżdżę na 15 różnych liniach pomiędzy Køge, Strøby, Herfølge, Roskilde, Høje Tåstrup, Ishøj i Friheden w Kopenhadze. Nie licząc tras, których znajomość nadal budzi moje wątpliwości, chociaż oficjalnie je obsługuję. Jak to np. jest z trudną trasą 245, która krętą drogą z Køge, przez Store Salby i Ejby, jedzie do Borup. Trasa jest długa, a urocze wioski, domki i kościółki znowu wyglądają mi tak samo. Perspektywa zaginięcia z pasażerami w terenie przeraża mnie i rozważam nawet zawieszenie sobie na szyi tabliczki z napisem ,,kochany podróżny! Chcesz dotrzeć na czas?- pokaż drogę swojemu kierowcy,,.

Pewnego dnia jechałam właśnie z duszą na ramieniu do Borup, kiedy do autobusu wsiadł, jako pasażer stary duński kierowca. To Jon, mój dobry przyjaciel znaleziony na trasie. Przy każdym spotkaniu rozmawiamy, o tym jak się pracuje, żyje i spędza dzień. Opowiada mi, dokąd jedzie i co robił wczoraj. Najczęściej z dużą regularnością odwiedza okoliczne sklepy, a w autobusie z chęcią zagaduje innych podróżnych. Wydaje mi się bardzo samotny.. Zawsze cieszę się kiedy go widzę i chętnie ucinam sobie z nim pogawędkę. Tego akurat poranka wybierał się za miasto. Ja zbliżałam się właśnie do skrzyżowania w Store Salby, na którym powinnam skręcić w lewo. Mylę się jednak i skręcam w prawo. Po chwili orientuję się, że źle zrobiłam i oblewa mnie fala gorąca. Straszy kierowca dopada mojego siedzenia i woła przestraszony. - Źle pojechałaś! Nie martw się wyjdziemy z tego! Zaraz zawrócisz!

W autobusie robi się poruszenie. Pasażerowie rzucają się nerwowo do okien i oczywiście wszyscy po kolei informują mnie, że pomyliłam trasę. Uspokajam ich więc, że zaraz zawrócę. Dojeżdżam do bocznej drogi w lewo. Mogłabym tam wjechać, a później wycofać i zawrócić na zwykłą trasę. Odnoga jest jednak grząska i podmokła. Mocno spada w dół z głównej ulicy i trochę się boję, że nie wyjadę. Cały autobus tymczasem już zintegrował się w obliczu przygody. Młode matki z dziećmi machają mi bym skręcała w boczną drogę, a wtóruje im emerytowany kierowca. Trochę spłoszona wjeżdżam więc przodem w spadzistą i błotnistą drogę, planując wyjechać z niej tyłem. Za plecami mam prywatne gospodarstwo, drewniany płotek i znak drogowy.

Pasażerowie wszyscy kontrolują okna i na głosy krzyczą do mnie jak mam jechać, jednocześnie machając rękami. Ja staram się kontrolować lusterka, są jednak miejsca, w których nic nie widać. Dodaję mocniej gazu, by wydostać się z błotnistej mazi i kręcę kierownicą. Wspólnymi siłami z moimi pasażerami rozwalamy tyłem drewniany płotek i przewracamy znak, chociaż wydostajemy się na drogę. Ja znowu cała dygoczę, gdy biegnę zobaczyć, jakie narobiłam straty. Młode mamy i podróżująca młodzież w autobusie próbują mnie pocieszyć. Generalnie wszystko jest szalone! Pomieszanie ról! Z pobliskiego gospodarstwa nie spiesząc się nadeszła tymczasem kobieta w czerwonej ortalionowej kurtce i gumiakach. Przepraszam ją i daję namiary naszego garażu. Oczywiście znowu będziemy musieli pokryć straty. Załamana zastanawiam się co tym razem powiem Brigitcie, zwłaszcza że rozbiłam też tylnie światło. Diabeł usłużnie szykuje mi papierową torbę....