Do Lismore, największego miasta w płn-wsch Nowej Południowej Walii jeżdżę we wtorki rano na targ – instytucję wymierającą w krajach przodującego systemu. Zastępują ją supermarkety, a ponadto polityka eliminuje farmerów – kułaków na korzyść agrobiznesu, czyli kołchozów. Targ w Lismore, to targ ekologiczny (organic). Akredytowani przez NASAA i BFA farmerzy z regionu Rainbow, od Byron Bay po Nimbin, znają się jak łyse konie, wiedzą, jak kto uprawia swoje poletko, więc stoiska z podróbkami udającymi zdrowe jedzenie nie mają szans. Samoregulacja etyczna sprawuje tutaj rządy.
Na moim ulubionym targu nabyłem, między innymi, pęczek rzodkiewek, raczej maleńki, za 2 i pół dolara. Przypomniało mi to czasy stalinowskie. Mieszkałem w Warszawie, przy Placu Narutowicza, i zarówno do szkoły podstawowej, jak później, za Gomułki, średniej i wyższej, codziennie rozpoczynałem marsz do edukacji ulicą Filtrową. Była to interesująca ulica. Wiele się na niej działo, począwszy od kolejek „za masłem” i „za mięsem” oraz aktywnością nielegalnego kapitalizmu w postaci kobiety z jajkami, chłopa sprzedającego z wozu kartofle, czy babci z rzodkiewkami. Pęczek był niewielki, podobnie jak w Lismore, i kosztował złotówkę.
Na Filtrowej nie brakowało też sił postępu, bo przechadzały się tam patrole milicji obywatelskiej dbającej o ład i porządek, co głównie oznaczało aplikowanie mandatów przedstawicielom klasy wyzyskiwaczy, rodem z minionego systemu. Handel pokątny był zakazany. Więc mandaty wystawiano zgodnie z prawem.
Od Filtrowej odchodziła uliczka zlokalizowana na tyłach akademika Politechniki Warszawskiej, przy której znajdowała sią budka z milicjantem, strzegącym willi, w której mieszkali pracownicy amerykańskiej placówki dyplomatycznej. Piszę o czasach, w których na pierwszych stronach gazet drukowano dużymi literami hasło „Ręce precz od Korei”, za którym kryły się w domyśle jankesie łapska, a przez Koreę rozumiano Koreańską Republikę Ludowo – Demokratyczną. Na tej uliczce mieszkali też moi szkolni koledzy, więc często spacerowaliśmy tam po zajęciach, przyglądając się kolorowym krążownikom szos mocno kontrastującymi z samochodem marki pobieda, nie mówiąc już o furze z sianem. Z krążowników korzystało eleganckie towarzystwo i jeśli mali chłopcy z tornistrami i workami na kapcie przechodzili obok, to czasem byli częstowani gumą do żucia. Ameryka, to było coś. O dolarze amerykańskim nikt z nas nawet nie mógł marzyć.
Obecnie, kiedy dolar australijski stoi wyżej od amerykańskiego, trzeba wydać prawie trzy dolary amerykańskie, aby kupić pęczek rzodkiewek tej samej wielkości i jakości, jak wtedy u babci na Filtrowej. Pęczek, który w czasach stalinowskich kosztował jedną złotówkę. W tamtych latach, podobnie jak przez cały okres polskiej rzeczywistości, do 1989 r., wartość czarnorynkowa amerykańskiego dolara osiągała kwotę bardzo wygórowaną dla przeciętnego Polaka.
Obecnie, jak przed laty, pęczek rzodkiewek na targu w Polsce kosztuje mniej niż w Australii, mimo że generalnie ceny w tych krajach zbytnio się nie różnią. Niższa cena rzodkiewek bierze się stąd, że rynek tych wspaniałych warzyw jest raczej większy w Polsce niż w Australii, a ponadto rzodkiewka ekologiczna wyprodukowana down under kosztuje producenta więcej niż kupiona w Polsce na targu i posiada wyższą jakość.
* * *
Jakość jadła, to sprawa całkowicie pomijana w analizach bilansu zasobów żywnościowych. W periodyku tytułującym się jako naukowy, pewien mędrzec wyliczył, że Ziemia może wyżywić nawet dziewięć miliardów ludzi. Zwiększając produkcję nawozów sztucznych, masa żywności może uzyskać dostateczną liczbę kalorii dla dziewięciu miliardów Ziemian. Jeśli tak ma wyglądać nauka w przyszłości, to ja wolę badacza z solidną przedwojenną maturą. Wspomniany wyżej uczony utożsamia wartość jedzenia z kilogramami, pomijając składniki mineralne, w tym minerały śladowe oraz witaminy, czyli to, czego oczekują od jedzenia nasze skomplikowane organizmy.
Gleby uprawne jałowieją w piorunującym tempie, ponieważ wyrastające z nich rośliny pobierają minerały i witaminy im potrzebne. Tylko naturalne nawożenie pozwala na odbudowanie ubytku. Najlepszymi naturalnymi nawozami są krowi i kurzy, jeśli zwierzęta te żyją w warunkach półwolności, jedzą wyłącznie zdrowe trawy i robaki, piją czystą wodę i oddychają świeżym powietrzem. W zasadzie jest to tylko możliwe w warunkach ekologicznej hodowli kur lub biodynamicznej hodowli krów, praktycznie na odludnych terenach górskich, gdzie na dużych obszarach pasą się niewielkie stada rogacizny.
Zdrowy nawóz nie jest produkowany przez zwierzęta, które jedzą sztuczne pasze i są szpikowane antybiotykami oraz hormonami. Zdrowego nawozu nie dostarczą też zwierzęta stłoczone, spędzające życie w stresie. Mięso, mleko i jajka, pochodzące od takich zwierząt i ptaków, nie mogą uchodzić za zdrowe.
Ponieważ w warunkach masowej produkcji żywności rzeczą niemożliwą jest odnawianie gleby metodą naturalną, więc wymyślono nawozy sztuczne. Dosypuje się do wyjałowionej gleby tony potasu i azotu. Nie słyszałem natomiast, aby kiedykolwiek posypano pole uprawne witaminami, a tablica Mendelejewa, podobnie jak nasze ciała, zawiera nieco więcej niż dwa pierwiastki. Masę i kalorie, można wyprodukować dla miliardów ludzi. Tyle, że w tej masie nie ma wartości odżywczych, decydujących o zdrowiu fizycznym, umysłowym i psychicznym.
Masowa produkcja żywności daje pokarm stanowiący nędzny substytut tego, co powinno trafiać na nasze stoły. W konsekwencji pokarm ten produkuje niedożywionych ludzi, co często wiąże się z nadwyżką ich masy. Na upartego można w ten sposób zwiększyć zaludnienie ziemskiego globu. Ale czy tacy ludzie będą szczęśliwi? A społeczeństwa? Aby odpowiedzieć na te pytania wystarczy porównać zachowanie stada zwierząt w warunkach półwolności ze stłoczonymi na farmie przemysłowej.
Braku wartości odżywczych w masowo produkowanej i przerabianej żywności nie kwestionuje nikt. Nawet jej producenci. Więc to oni wpadli na pomysł, aby produkować nawóz ekologiczny. Pisze o nim Mike Adams w Natural News. Taki nawóz powstaje z tego, co wychodzi z oczyszczalni ścieków komunalnych.
W Stanach Zjednoczonych przez toalety przechodzi 15 bilionów (am. tryllion) galonów ścieków. Więcej niż połowa z nich kończy recykling (tak, to polskie słowo) w formie nawozów sztucznych. Produkt końcowy zawiera wszystko, co spłynęło do sieci kanalizacyjnej, włączywszy lek Prozac i olej samochodowy, spłukany z podłogi warsztatu. Ministerstwo Rolnictwa USA nie ustala, jaki nawóz może być nazwany „organic”. Więc każdy może używać ten termin. Także przedsiębiorstwa, które pakują to, co ludzie spłukują w toalecie.
Dwa lata temu Agencja Ochrony Środowiska (EPA) sprawdziła próbki takich „ekologicznych” nawozów i ustaliła, że między innymi zawierały one 12 lekarstw, 10 chemikaliów dodawanych do wyrobów tekstylnych i skórzanych, które powstrzymują rozchodzenie się ognia, duży udział lekarstw zakłócających działanie hormonów, a także składniki mydła antybakterialnego.
* * *
Po Powstaniu Warszawskim moja rodzina spędziła kilka lat w Bydgoszczy. Mieszkaliśmy przy małej, spokojnej uliczce Markwarta, naprzeciwko cmentarza protestanckiego, który niszczał i prawdopodobnie już nie istnieje. Obok cmentarza znajdował się ogrodnik, zlokalizowany kilkaset metrów od centrum miasta. Tam się robiło główne zakupy. Świeże warzywa, prosto z grządki lądowały dwie godziny później na talerzach. Do dzisiaj pamiętam ich smak i zapach. Często też wędrowałem na targ znajdujący się nad Brdą, gdzie oprócz lokalnych twarogów, masła prosto od krowy, jajek, chrzanu, plecionych koszyków, kur i kaczek były także raki pływające obok w rzece. Specjaliści łapali je na zamówienie. Kilka okolicznych wsi było w stanie wyżywić miasto liczące wówczas, jak sądzę, około stu tysięcy mieszkańców.
Zarówno globalizm jak i obłędny rozwój miast niszczą zdrowe jedzenie. Kiedyś miasta były otoczone terenami rolnymi należącymi do indywidualnych producentów, którzy sprzedawali na targach świeży towar. Dziś w Australii jest tych targów niewiele. Np. w stanie Queensland istnieją zaledwie trzy, na których sprzedaje się wyłącznie żywność ekologiczną. Podobna liczba targów to „farmer markets”, na których trafiają się warzywa i owoce ekologiczne, ale większość farmerów nie posiada akredytacji. Mimo to i na tych targach warto dokonywać zakupów, ponieważ farmerzy ci mają małe gospodarstwa i jedzą to, co produkują. W starym polski dowcipie chłop produkujący osobną żywność dla siebie wyjaśniał, że nie jest ona na sprzedaż, tylko do jedzenia. Ta zasada nie jest stosowana w Australii. Tutejszym gospodarzom nie zawsze się opłaca przechodzić przez kosztowną procedurę akredytacyjną. Czego sami nie zjedzą, sprzedają na targu. Ponadto istnieją stoiska przydrożne, na których również można kupić zdrowe warzywa i owoce.
W Polsce prawdziwych ogrodników wykończyło przejście od kapitalizmu do komunizmu. W Australii zniszczyła ich transformacja kapitalizmu w globalizm. Zamiast zdrowego jedzenia, którego dawniej w tym kraju nie brakowało, mamy półki supermarketów wypełnione warzywami sadzonymi w wyjałowiałej glebie, wzbogaconej niekonwencjonalnym kompostem. Warzywa te i owoce są zbierane zbyt wcześnie i dojrzewają w chłodniach. Jeden z mieszkańców pobliskiego mi Tenterfield sprzedaje jabłka, reklamując je jako „dojrzewające na drzewie” i wie, co robi. Ludzie kupują. Pomyśleć, że kiedyś zawsze dojrzewały na drzewach. Zanim warzywa i owoce pojawią się na półkach, spryskuje się je chemikaliami, aby trzymały się dłużej i ładniej wyglądały.
Phillip Day, znakomity autor specjalizujący się w sprawach zdrowia, w książce Food for Thought, w rozdziale „Supermarket Smarts” zamieścił listę produktów żywnościowych sprzedawanych w supermarketach z adnotacjami czy nadają się one do jedzenia. Na około 150 pozycji dopuszcza możliwość zakupienia: chleba pełnoziarnistego – rzadko, masła - też rzadko, produktów ekologicznych – tak, ale trzeba im się dobrze przyjrzeć, jajek – free range, ale rzadko, kurczaka – tylko ekologicznego, rzadko, ryby – tylko z głębin morskich, rzadko, oleju – tylko ekologicznego wyciskanego na zimno, makaronu – tylko z pełnoziarnistej mąki, ryżu i fasoli – tylko ekologicznych, suszonych owoców, mąki, ziół i przypraw – tylko ekologicznych, ekologicznych suszonych warzyw – jeśli są, prezentów – owszem, wody – tylko niezanieczyszczonej, wina owszem. Reszta, czyli ponad 90% towarów nie nadaje się do spożycia.
Życzę smacznego.
Janusz Rygielski
|