Zanim zabrałam się do czytania powieści Agnieszki Burton, już byłam pod urokiem okładki - widocznych na niej niebieskich motyli na tle lasu tropikalnego. No i ten tytuł: „Powrót do Edenu”, od którego człowiek dostaje przyjemnych dreszczy. Książkę czytałam dwa razy: raz, kiedy przysłała mi ją autorka, i drugi raz, już po jakimś czasie, kiedy zabierałam się do pisania recenzji. W epoce internetu mamy strasznie mało czasu na czytanie prawdziwych książek. Chwalić Boga znalazł się jednak czas na rozwód z komputerem i wyprawę z książką na werandę – prawdziwe wagary!
Kiedy więc zabrałam się za czytanie powieści w winogronowym gąszczu i wśród trzymetrowej wysokości krzaków pomidorowych, poczułam się jak w powieściowym domu na palach, w egzotycznej krainie, w dżungli nieopodal miasteczka Cooktown, które kiedyś przed laty zwiedziłam i dlatego teraz „czuję bluesa”.
Akcja powieści owszem, rozgrywa się w rzeczonym domu na palach, ale warto dodać, że zaczyna się i kończy na lotnisku; sceny retrospektywne rozgrywają się oczywiście w Polsce. A oto fabuła: w Australii pojawia się młoda Polka, która porzuciła dobrze zapowiadającą się karierę, świat wartości materialnych, pośpiechu, wyścigu i konkurencji. Poznała chłopaka z australijskiego buszu, reprezentującego jakże odmienne wartości – i ruszyła za nim na koniec świata. Mieszka więc w domu na palach, gdzie rozszalała tropikalna roślinność wciska się nie tylko między stopnie schodów, ale też do kuchni i innych pomieszczeń, gdzie mieszkańcy i goście chodzą nago lub prawie nago.
Agnieszka Burton, Powrót do Edenu. Wydawnictwo Replika 2011, 284 stron.Cena 25,90 zł.
W tej chacie kontakt ze światem zapewnia tylko telefon satelitarny, a do pobliskiego miasteczka można dojechać tylko samochodem terenowym. Jest to miejsce, gdzie zaciera się granica miedzy domem a lasem: „jego otwarta przestrzeń przestała mi przeszkadzać, podobnie jak cisza spowodowana nieobecnością telewizora” (s. 15)
Więcej o Agnieszce
O jutrzejszym spotkaniu z Autorką w Konsulacie
W domu na palach żyją i pojawiają się różne postacie: oczywiście ukochany John, który pali hodowaną w ogródku marihuanę i medytuje jak buddyjski monk; jego matka Margaret, szamanka (podobno chora psychicznie); „lokatorka” ciężarna Maya - kolorowa, egzotyczna postać, ongiś podobno kochanka Johna; Dave, przyjaciel Johna oraz bezszelestni Aborygeni, w tym czarne pacjentki. Różne są tu kolory skóry, do końca nie wiadomo, kto jest jakiego pochodzenia.
Akcja powieści wywleka nas z domu na palach nie tylko do pobliskiego Cooktown, ale i do innych miast, w inne regiony Queensland, w tym do aborygeńskich miejsc świętych. Bardzo podobał mi się opis kilkudniowej wyprawy Anny z Dave’m w miejsce, gdzie do tej pory nie stanęła noga białego człowieka. „Wysoko na skale ujrzałam jakąś czerwoną plamę – niewielką, wyblakłą postać. Na tle ciemnej skały odznaczały się jej wielkie piersi, brzuch i szerokie biodra. – Zobacz, Davo! O tam! Tam, ponad drzewem. Co to takiego? -Witaj w świętym miejscu kobiet – usmiechnął się szelmowsko. – Nie widzisz jej dorodnych kształtów? Oto jest, namalowana ochrą przed tysiacami lat, strażniczka tego miejsca.” (s. 103-104).
I nieco dalej czytamy: „ Weszlismy w cieśninę, jakby korytarz. U jej wejścia namalowany był olbrzymi pies, leżący na grzbiecie z nogami w górze... -Odwrócony pies dingo! Ktoś mądry powiedział mi kiedyś: idź w sam środek dnia, w południe, kiedy pora sucha, od miejsca gdzie namalowane są zwierzęta w stronę słońca, aż u sklepienia dwóch gór zobaczysz śpiącą matkę wszystkich psów. Tam odnajdziesz miejsce narodzin, miejsce rodzenia – powiedział Davo. – Dingo dreaming... - Śnienie psa dingo... – powtórzyłam, a po chwili dodałam – Rozumiem, że aborygeńskie rysunki naskalne to symbole łączące duchy przodków z żywymi, ich kulturę z mitologicznymi korzeniami.(s.117)
Dlaczego w tę mityczną krainę Anna nie pojechała z Johnem, tylko z jego przyjacielem? I jakie będą dalsze losy tych trojga? Tego oczywiscie nie mogę zdradzić, żeby nie spaskudzić Wam lektury. Mogę jednak wspomnieć o cyklonie, który dom na palach rozniósł w drzazgi. Po zapowiedzi cyklonu (280 km na godzinę) „świeczniki, zioła, hamak i wilgotne poduszki z kanapy na werandzie, szlachetne kamienie Mayi, mój paszport, aparat i zdjęcia powędrowały do ciężkiej drewnianej skrzyni...John zabił deskami okno kurnika.” (s. 202-203) I oto nadszedł moment, kiedy „potwór” zaatakował: „uderzył tak, że pękały z trzaskiem łamane jak zapałki potężne drzewa. Słyszeliśmy jak nadchodzi. Był to odgłos, od którego cierpła skóra, drętwiały dłonie, a włosy podnosiły się leciutko do góry w swoich cebulkach. Opanował nas lęk – zwierzęcy, pierwotny, tak jak pierwotna była puszcza niszczona pod nogami zbliżajacego się potwora. -Do schronu! – krzyknął z całej siły John.” (206).
A potem przyszło to najgorsze: „wszystko ucichło tak nagle, że wydawało mi się przez chwilę, że umarliśmy. Że już po nas (...) Była to cisza martwa, cisza tak zupełna, jakby po skończeniu świata. I zrozumiałam, że to nie koniec, że znajdujemy się właśnie w samym brzuchu tego potwora. To oko cyklonu, to w nim tak wszystko zamiera. Zobaczyłam rozszerzone strachem oczy Mayi i w nagłym porywie wyszeptałam dawno zapomniane słowa: Pod Twoją obronę uciekamy się...” (s. 207).
Kolejne miejsce akcji powieści to miasteczko Innisfail, gdzie zgromadzono bezdomne ofiary cyklonu. Z kim znajdzie się tutaj Anna? Z kim przyjdzie jej zawrzeć sojusz przyjaźni? Jaką podejmie decyzję? Wróci do Edenu? Ale tak naprawdę, gdzie jest Eden?
Książkę znakomicie się czyta. Wypada jeszcze wspomnieć o kryminalnym wątku powieści (smierć młodej Aborygenki). Ten wątek łączy się z kolei z wątkiem historycznym. Te i inne wątki splatają się w motek, w plecionkę, która pomoże wyjaśnić powieściowe zagadki, a jest ich dużo.
Autorce książki należą się gratulacje za udany debiut. Agnieszka Burton, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Toruńskim, znakomicie łączy dryg do układania fabuły z umiejętnym spożytkowaniem zgromadzonego już w Australii materiału historycznego i antropologicznego, jednocześnie dając wyraz swojej pasji do poznawania obcych kultur; w naszej literaturze emigracyjnej brakuje wartościowych książek przenoszących nas w świat Aborygenów i świat „outbackowej” Australii. Oby takich „Edenów” pojawiło się więcej.
Ernestyna Skurjat-Kozek
|