Pół roku temu, wspólnie z Pawłem Gospodarczykiem, prezesem „Strzelecki Heritage Inc”, postanowiliśmy zorganizować imprezę na szczycie najwyższej góry w Australii, na Górze Kościuszki, imprezę o nazwie „Zakończenie lata na Górze Kościuszki”. Bez wsparcia ze strony innych organizacji polonijnych w Australii, wymierzone zadanie wyglądało na nie możliwe. Jednak po paru miesiącach ciężkiej pracy, udało nam się zebrać wokół siebie dużą grupę pomocników i co najważniejsze fundusze potrzebne na organizację tak wielkiej imprezy.
Do współpracy przyłączyły się wielkie firmy, m.in. National Geographic Polska, który obok naszych lokalnych przyjaciół: Puls Polonii, Bumerang Polski, Polska-Australia, Express Wieczorny, został patronem medialnym całej imprezy.
W repertuarze imprezy znalazły się 4 sportowe wydarzenia: wspinaczka trasą Strzeleckiego, 11 kilometrowy bieg na Górę Kościuszki, jazda na rowerze oraz wspólny spacer malowniczą trasą „Main Range Walk”. Impreza rozpoczęła się w piątek, 10 lutego, od przejścia szlakiem Edmunda Strzeleckiego.
Prognoza pogody, opady deszczu, niskie temperatury i silnie wiejący wiatr, zmniejszył 15 osobową grupę do 3 najwytrwalszych. W grupie tej znaleźli się: David Broadfield, Patryk Wasilewski i Oscar Kantor.
Na trasie od lewej: Patryk Wasilewski, David Broadfield i Oscar Kantor. Fot. O. Kantor |
Przygoda rozpoczęła się w piątek rano, w Geehi, małej miejscowości górskiej, która znajduje się 400 km na południowy wschód od Sydney i 80 km od Jindabyne (miasteczka w Górach Śnieżnych Australii, gdzie są sklepy, stacje paliw, kino oraz regionalny oddział Parków Narodowych NPWS). Geehi znajduje się nieopodal górskiego strumienia Swampy Plain River, który należy przekroczyć wpław, aby kontynuować podróż . Nie jest to głęboki strumień, więc nie ma większego problemu, aby przedostać się na drugą stronę. Głębokość strumyka nie przekracza 1m.
Po przekroczeniu pierwszej przeszkody rozpoczęliśmy naszą wyprawę.
Prognoza pogody na nasze szczęście nie sprawdziła się i do wieczora mieliśmy świetną pogodę.Trasa zaczyna się na wysokości 400m n.p.m. i kończy się na 2228; w książkach i przewodnikach turystycznych odcinek ten nazywany jest najbardziej stromym podejściem w Australii. Śmiało mogę tu stwierdzić, że to nie jest zwykły „bushwalking”, a raczej wspinaczka, ponieważ w wielu miejscach używa się rąk do podciągania na skałach i na powalonych przez pożary wielkich drzewach.
Trasa Strzeleckiego. Fot. O. Kantor |
Szlak czy raczej jego pozostałości nazywany jest przez władze lokalne dziką strefą. Przez większą część trasa prowadzi dawnym szlakiem „Hannel's Spur Track”, który - zaniedbany przez władze lokalne - porósł dużą ilością drzew i krzaków, przez co nawigacja w terenie jest dosyć trudna; koniecznie należy mieć ze sobą kompas i mapę topograficzną terenu, aby nie zgubić się na dobre.
Szczerze mówiąc, cieszyłem się, że w tym roku miałem ze sobą małą grupę ludzi, przeprowadzenie większej grupy tą trasą byłoby technicznie niemożliwe.
Z informacji udzielonych mi przez zaprzyjaźnionego przewodnika górskiego i instruktora narciarskiego, Bruce'a Eastona dowiedziałem się, że i ostatnia przecinka i znakowanie tej trasy odbyły się w 2001! Myślę, że to już chyba najwyższy czas, aby Parki Narodowe zajęły się serwisowaniem tej przepięknej trasy, którą 12 marca, 1840 roku, Paweł Edmund Strzelecki wspinał się na najwyższy punkt Australii, na Górę Kościuszki.Niestety, natura też nie pomaga w utrzymaniu tego szlaku w dobrej kondycji. Duże opady deszczu i regularne pożary zamieniają ten teren w dżunglę nie do przebycia. Nasz klub „Strzelecki Hiking Club” regularnie od 2009 roku „przechadza” się tą trasą i muszę stwierdzić, że z roku na rok trasa jest coraz gorsza, bardziej zarośnięta, jest wręcz w opłakanym stanie.
Mam nadzieję, że nasze próby wywarcia presji na władzach lokalnych, w sprawie wycinki lasu i jak również oznakowania szlaku przyniosą wkrótce oczekiwane efekty i już niedługo każdy będzie mógł „przejść się” to historyczną trasą.
Pod wieczór w piątek, w pierwszy dzień naszej wyprawy, znaleźliśmy się w miejscu, gdzie planowaliśmy nocować, tu na polance Moira's Flat można rozbić namioty i rozpalić ogień. Można tu również uzupełnić zbiorniki z wodą. Woda płynąca w górskim strumieniu „Kosciuszko Creek” jest oczywiście zdatna do picia bez przegotowania.
Pierwszy obóz. Fot. O. Kantor |
Rozbicie namiotów było pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy na polance „Moira's Flat”. Doskonale wiedzieliśmy, że nadchodzi wielka burza z gradem i tak też się stało po dosłownie paru minutach od rozbicia naszego pierwszego obozu.Przez to posunięcie, które było z logicznego punktu widzenia priorytetowym, nie zdążyliśmy nazbierać suchego drewna na ognisko... i tu właśnie zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, która trwała do niedzieli.Po paru godzinach deszcz przestał padać, jednak pojawił się kolejny problem.
Przymrozek... Temperatura spadła gwałtownie do 0 st.C. Nie było innego wyjścia, jak tyko rozpalić ogień. Ale jak, skoro wszystko było zamoczone, zapałki, zapalniczki i przede wszystkim drewno. Na pomoc przyszedł nam nóż „survival knife” reklamowany przez znanego poszukiwacza przygód – Bear Grylls'a. Nóż ten ma w sobie zainstalowaną nowoczesną rozpałkę, która działa nawet w deszczu. System jest bardzo prosty, a mianowicie, aby uzyskać iskrę wystarczy potrzeć specjalny materiał
ferrocerium, mieszankę kilku metali o stal.
Przez potarcie o stal czyli o ostrze noża, możemy wywołać iskry o temperaturze 1650 st. C, co w zupełności wystarcza aby rozpalić ogień. No, ale żeby iskra zajęła się ogniem, trzeba mieć coś suchego na rozpałkę... Na szczęście zabrałem ze sobą watę, która świetnie się pali i co najważniejsze jest lekka jak piórko, no i zbytnio nie dodaje wagi do i tak już bardzo ciężkich plecaków.
15 kilogramów to maksymalny limit ciężaru plecaka na tego typu wycieczki, my jednak postanowiliśmy zmniejszyć to do 10 kg, co nie było łatwe. Każdy z nas musiał mieć przy sobie 3 litry wody, namiot, śpiwór, trochę jedzenia i parę podstawowych rzeczy potrzebnych do przeżycia w lesie. Stwierdziliśmy, że aby udało się wszystko spakować do 10 kg, jedynym wyjściem było zabrać jak najmniej jedzenia. Bez jedzenia człowiek może przeżyć nawet kilkanaście dni, ale bez wody tylko parę. Więc naszym priorytetem była woda, natomiast „prawdziwe jedzenie” zastąpiliśmy energetycznymi batonikami, żółtym serem, orzeszkami ziemnymi, pestkami dyni, suchą kiełbasą oraz dietą aborygeńską tzw. „bush tucker”. Dieta ta opiera się na owocach, które rosną w lesie: dzikie pomidory, papperberry (odmiana jagód), czernice, dziki górski pieprz, „Blue Flax Lily” (niebieskie jagody) oraz ćmy „Bogong Moth”, które zalegają jaskinie w wyższych partiach gór.
Słynna ćma „Bogong Moth”, fot. Oscar Kantor |
Owe ćmy nie wyglądają może zbyt apetycznie i nie każdy ma ochotę je spróbować, ale jak się je odpowiednio przyrządzi, to uwierzcie mi, że smakują jak masło orzechowe.
Ćmy „Bogong Moth” przez tysiące lat były konsumowane przez Aborygenów, którzy regularnie odwiedzali Snowy Mountains. Przemierzali oni setki kilometrów, większość z nich przybywała z odległych i gorących terenów północnego Queensland, aby się ochłodzić i najeść do syta ćmami będącymi świetnym surowcem protein i kalorii.
Ciekawostką jest to, że owe ćmy pokonują tysiące kilometrów, aby dolecieć do jaskiń w Górach Śnieżnych. A więc są dalekodystansowcami, co rzadko się zdarza w świecie owadów. Bywało, że przez migracje stad liczących tysiące sztuk, ćmy zakłóciły różne koncerty czy imprezy jak np. Australia Open, wielkoszlemowy turniej tenisa ziemnego; nie oszczędziły też parlamentu federalnego w Kanberze, który stoi dokładnie na ich drodze lotu. Do dzisiaj nie jest pewne, dlaczego „Bogong Moth” przemieszczają się w tak odległe Góry Śnieżne.
Wracając do naszej wyprawy, po około półgodzinnych próbach udało nam się rozpalić ogień, mogliśmy zagotować wodę na herbatę, osuszyć się i co najważniejsze ogrzać przy ogniu.
W sobotę był plan, aby wyruszyć bardzo wcześnie, jednak deszcz po raz kolejny pokrzyżował nam nasze plany. Musieliśmy poczekać do 10-tej, kiedy przestało padać.
Teren stawał się coraz trudniejszy. Ostatnie pożary lasu pomogły w szybszym rozwoju drzew i krzewów (popiół po spalonych drzewach jest świetnym naturalnym nawozem, więc krzaki i zarośla rosną jak grzyby po deszczu).
Z moich obserwacji wynika, że chaszcze są teraz wyższe o ponad 1 metr w porównaniu z rokiem 2011.
Na trasie Strzeleckiego, od lewej Patryk, David i Oscar. Fot. O. Kantor |
3-metrowej wysokości chaszcze, na dodatek mokre od deszczu, nie przypadły nam zbytnio do gustu... Już po godzinie wspinaczki okazało się, że z północy nadchodzi kolejna burza i kieruje się dokładnie w naszą stronę, na południowy zachód. Mieliśmy dwa wyjścia, jedno to rozbić obóz gdzieś w krzakach na 60-procentowej pochylni albo po prostu uciekać przed deszczem. Wybraliśmy to drugie, zaczęliśmy się kierować na południowy zachód, w innym kierunku niż nasz cel – Góra Kościuszki.Wiedzielismy jednak, że zmiana kierunku naszej wyprawy spowoduje kilkugodzinne opóźnienie. Jak się później okazało, ucieczka przed deszczem opłaciła się; spóźnienie było minimalne, spóźniliśmy się na metę tylko jedną godzinę, co przy 2,5-dniowej wyprawie jest niczym. Piszę spóźnienie, ponieważ nasza wyprawa była częścią „Zakończenia lata na Górze Kościuszki”, imprezy zorganizowanej wspólnie ze „Strzelecki Heritage Inc.”, na mecie mieliśmy się zameldować około godziny 10 rano, aby powitać innych uczestników imprezy.
Kolejną noc spędziliśmy tym razem w jaskini nieopodal „Byatts Camp”, jakieś 200 metrów od oryginalnego szlaku „Hannel's Spur Track”. Jaskinia była na tyle duża, że pomieściła naszą grupę wraz z plecakami. Jedynym problemem była szczelina w „dachu”, którą musieliśmy w jakiś sposób zakryć aby do środka nie dostał się potencjalny deszcz. Wykorzystaliśmy starą metodę Aborygenów: kamienie, liście i mech.
Tymczasowy dach w jaskini. Fot. O. Kantor |
Drugi obóz, David i Oscar w jaskini. Fot. P. Wasilewski |
Patryk Wasilewski pilnuje ognia w jaskini. Fot. O. Kantor |
Jaskinia miała dwa wejścia, czyli była perfekcyjnym kominem, więc bez obaw mogliśmy rozpalić w niej ognisko, na którym przysmażyliśmy sobie ostatnie porcje polskiej kiełbaski. Ognisko posłużyło nam również do gotowania wody na inne posiłki i napoje. Nie zabrakło śpiewu i opowieści o Górach Śnieżnych. Jeden z uczestników wyprawy, Australijczyk David Broadfield okazał się świetnym piosenkarzem, który co raz serwował nam australijskie piosenki i przeboje, m.in. "Waltzing Matilda" (nieoficjalny hymn australijski) czy „Beds Are Burning” (hit "Midnight Oil" z lat 80-tych).
W trzeci dzień naszej wyprawy postanowiliśmy wyruszyć bardzo wcześnie; już o siódmej rano byliśmy w dalszej drodze na Górę Kościuszki. „Linia lasu” w Górach Śnieżnych kończy się na wysokości 1800 m n.p.m., co w dużym stopniu ułatwia wędrówkę, toteż dalsza podróż była już dla nas przyjemnością.
Widok z jaskini. Fot. D. Broadfield |
Coraz bliżej do celu, w tle Góra Kościuszki. Fot. D. Broadfield |
Aby podążać dokładnie jak Edmund Strzelecki, nie ominęliśmy również drugiego co do wysokości szczytu w Australii – Mt Townsend (2209 m n.p.m.) To właśnie stojąc na tym wierzchołku Strzelecki zdał sobie sprawę, że istnieje wierzchołek jeszcze wyższy, zatem udał się w jego kierunku. Górę nazwał Górą Kościuszki na cześć generała Tadeusza Kościuszki, bojownika o wolność, suwerenność i prawa człowieka, bohatera narodowego polskiego i amerykańskiego.
Przepiękne widoki roztaczające się wokół nas dodawały nam otuchy i po paru godzinach wolnego marszu znaleźliśmy się na „dachu Australii”, gdzie powitali nas Konsul Generalny RP w Sydney – Daniel Gromann oraz Włodzimierz Wnuk, przedstawiciel Rady Naczelnej Polonii w Australii.
Na szczycie Mt Kosciuszko spotkali się również inni uczestnicy imprezy „Zakończenia lata": uczestnicy wyścigu Kosciuszko Run, rowerzyści oraz piechurzy, którzy „podchodzili” górę z dwóch stron, jedna grupa z Charlotte Pass, natomiast druga z Thredbo.
Kiedy wszyscy spotkali się na szczycie, Paulina Caine, znana australijska piosenkarka polskiego pochodzenia, odśpiewała hymny Australii i Polski.Akompaniowała nam gitara „przyciągnięta” na górę przez „Koło miłośników wycieczek”, którego założycielem jest Darek Plust, bez którego nie byłoby tak wesoło i tak skocznie podczas całej imprezy. Po blisko godzinnym wspólnym śpiewie wszyscy razem udali się do Jindabyne, gdzie Paulina Caine wraz z Sylwestrem Gładeckim przygotowali muzyczny koncert i gdzie zostały również rozdane nagrody i medale dla zwycięzców trzeciego już z rzędu biegu na Kościuszkę – Kosciuszko Run.
Na Górze Kościuszki: od lewej Włodzimierz Wnuk, Daniel Gromann, Oskar, Patryk oraz Dave. Fot. K. Bajkowski |
Zwycięzcy biegu: Hannah Flannery i Paul Flannery; medale Kosciuszko Run 2012 oraz organizatorzy Zakończenia lata na Górze Kościuszki wraz z Pauliną Caine |
Poniżej wyniki biegu: Kategoria mężczyzn: Nr : 11 Paul Flannery 55.06 1 Chris Llewellyn 61.22 5 Witold Krajewski 63.53 3 Andrew Krajewski 68.40 10 Paul Gospodarczyk 84.23 (organizator biegu) 4 Eryk Wasilewski 89.30
Kategoria kobiet: Nr.: 6 Hannah Flannery 55.50 (zwyciężczyni biegu w 2011) 24 Jennifer Lloyd 70.54 23 Lucy Shumack 79.46 21 Rachel Marsden 84.51
Na koniec chciałbym w imieniu organizatorów „Zakończenia lata na Górze Kościuszki 2012” podziękować wszystkim, którzy zaszczycili nas swoją obecnością; wszystkim tym, którzy pomagali nam przy organizacji tej imprezy i którzy przyczynili się do naszego wspólnego sukcesu. Dziękuję i do zobaczenia za rok.
Pełna lista osób i firm zaangażowanych w imprezę znajduje się na naszej stronie internetowej www.strzeleckiclub.com/endofsummer
OSCAR KANTOR
Zdjęcia: David Broadfield, Oscar Kantor, Krzysztof Bajkowski i Patryk Wasilewski
Pamiątkowe zdjęcie na Górze Kosciuszki, fot. K. Bajkowski |
|