Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
10 czerwca 2012
Prosto z buszu. Wycieczka na Mt Castle
Janusz Rygielski. Fot. Bogumiła Filip & J. Rygielski

W starej Europie, a także w Azji i Afryce Północnej, rozsiadły się drzewiej na wzgórzach zamczyska, od których górom dano nazwy zamkowych. W Polsce na górach zamkowych stoją, między innymi, zamki w Chęcinach i Czorsztynie, a forteczne ruiny w Rytrze i Ogrodzieńcu. W wielu miejscach resztki zamków spalonych przez Tatarów, Niemców, czy Szwedów, zostały zniesione przez wodę i wiatr, lub rozebrane przez miejscowych i nawet ślad po nich nie został. Ale w starych zapiskach i legendach można doszukać się źródeł nazewnictwa. W Australii po raz pierwszy zetknąłem się z górą zamkową w miejscowości Townsville, na północy Queenslandu. Góra strzelista, skalista, z fantastycznym widokiem na miasto, Wyspę Magnetyczną i okoliczne, górzyste, parki narodowe. Wjechałem na tę górę samochodem. Popatrzyłem. Ładnie, pomyślałem. Ale dlaczego zamkowa? Przecież na tym kontynencie nigdy nie stał żaden zamek 1).

Szybko przestał mnie dziwić brak tradycji w nazewnictwie naturalnych elementów tego kraju. Zrozumiałem, że w osiemnastym i dziewiętnastym stuleciu, przybysze z Europy szukali podobieństwa do rzeczy im znanych. Stąd tak cudaczne nazwy jak drzew butelkowych i kapuścianych, kwiatów -szczotek do mycia butelek, czy ptaków – lirogonów. W Europie takie nazwy nie mogły się zrodzić z tej prostej przyczyny, że drzewom, kwiatom i zwierzętom nadano imiona wcześniej niż produktom ludzkim. Nie nazwano tam żadnego drzewa kapustą ani też kapusty np. dębem. Kapustę czy dąb nazwali prymitywni mieszkańcy wsi, podobnie jak Aborygeni w Australii nazywali tutejszą florę i faunę. Różnica była jednak taka, że w Europie chłopi i później pojawiający się naukowcy mówili tym samym językiem. Dla Anglików nazwa miejscowa była nie do przyjęcia. Cała Australia miała funkcjonować jak Wielka Brytania.

Strzelecki, nadając nazwę Mt Kościuszko, odwołał się do historii Europy i Ameryki, a dodatkowo posłużył się odniesieniem do znanego elementu kulturowego wczesnej Europy – kopca. Jego propozycja, argumentowana miodem (Australia – kraj wolny w 1840 roku, tyle że zamieszkały przez więźniów, strażników i traktowanych jak zwierzynę Aborygenów), przypadła do gustu gubernatorowi Gibbsowi, zwłaszcza po wprowadzeniu przez Strzeleckiego nazwy Gippsland.

Od ponad dwudziestu lat ojcowie chrzestni nowych nazw sięgają do dziedzictwa kulturowego Aborygenów. Zwłaszcza w parkach narodowych stanu Queensland pojawia się coraz więcej nazw topograficznych i turystycznych o egzotycznym brzmieniu. Pamiętam, jak kiedyś wybrałem się do Parku Narodowego Lamington z australijskimi bushwalkerami z Ipswich. Stanęli przed jednym z wodospadów i długo odczytywali nazwę wyrytą na drewnianej tablicy. Na koniec poprosili mnie o odczytanie jej po polsku. Usłyszałem gromki śmiech i komentarz, że nie wiedzieli, iż język polski brzmi dokładnie tak samo jak mowa australijskich tubylców. Wodospad nazywał się Yambacoochie...

Góra Zamkowa, na którą wdrapałem się z Leszkiem i Jackiem, przypomina z trzech stron niedostępną twierdzę. Od północy można wejść na nią krowim szlakiem. Ale jest to droga bardzo długa i trzeba najpierw uzyskać zgodę kilku farmerów na jej przejście. Z pozostałych stron tylko jedna, od południa, nie wymaga negocjacji z właścicielami posiadłości. Ale za to trzeba było negocjować ze skałą!

Mt Castle należy do odnogi McPherson Range (głównego górotworu, położonego na południe i południowy zachód od Brisbane) nazwanej Little Liverpool Range. Efektowny ten szczyt obejrzeć można jadąc w kierunku Warwick. Przed przełęczą Cunninghams Gap, kiedy po stronie kierowcy otwiera się wspaniały, rozległy widok na zalesiony grzbiet górski, Mt Castle jest ostatnim wierzchołkiem na prawo. Trasa dla pieszych na Mt Castle, zapewnia jedną z oryginalniejszych wędrówek w stanie Queensland. Grzbiet górski zamienia się w wąską grań skalną, opadającą pionowo na obie strony. Przejście jest efektowne, z pięknymi widokami, ale wymagające niewrażliwości na ekspozycję i w dwóch miejscach dużej ostrożności. W przewodniku napisano, że tylko bardzo doświadczeni bushwalkerzy powinni decydować się na przejście tą trasą. Tak naprawdę, to te kłopotliwe fragmenty można obejść w sposób bezpieczny.


Grupa polskich buszhwalkerów podczas jednej z najtrudniejszych wycieczek - wejścia na Mt Barney drogą pierwszego zdobywcy, kapitana Logana (Logan Ridge).Fot. J. Rygielski

Pamiętam ten najtrudniejszy uskok i drzewo trawiaste, przyczepione do ściany, którego pień służył jednocześnie za stopień i uchwyt. Należało opuścić się około dwóch metrów i przesunąć wzdłuż skały, obejmując ją możliwie najczulej, gdyż prawie nie miała ona miejsca na stopę. Cały czas z widokiem na rosnące kilkadziesiąt metrów niżej eukaliptusy. Powrotną drogę zdecydowaliśmy odbyć innym wariantem. Przeszliśmy u podnóża tej pięknej grani z oknem skalnym i na dziko, na wyczucie, na węch, wdrapaliśmy się kilkusetmetrowym, stromym, gęsto zalesionym stokiem. Kiedy dobrze zmęczeni doszliśmy do wydeptanej przez bushwalkerów ścieżki między wykrotami, nagle złapały mnie kurcze. Wszystkie możliwe kurcze w obu nogach jednocześnie.

Jacek zastosował metodę podobno stosowaną w sporcie. Zostałem położony na kamieniu i fachowo obtłuczony. Dzięki temu udało mi się powędrować przez kilkanaście minut, po których te paraliżujące kurcze powróciły. Więc znów masaż, przypominający ubijanie schabowych, aby były kruche. W końcu, z przerwami na terapię, udało się dojść do wygodnej, zbudowanej przez pracowników wynajętych przez dyrekcję parku narodowego, ścieżki.

Kiwając się na własnych nogach, jak na szczudłach, doszedłem do samochodu, którym zwiozłem kolegów do kempingu na kolację. Po biesiadzie, czekało mnie prowadzenie samochodu. Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów jazdy. Byłem jedynym z trójki, posiadającym australijskie prawo jazdy. Już za pierwszym zakrętem musiałem poddać się masażom. Jacek, tłukąc mnie bezlitośnie, kazał mi rozluźnić mięśnie karku, które ponoć mają ścisłe koneksje z mięśniami nóg. Pomagając sobie rękami w tym rozluźnianiu, znalazłem coś za uchem. Był to zwykły australijski „tick”, czyli kleszcz. To maleńkie stworzonko pije krew, a za to aplikuje truciznę. Zwierzę, np. pies, zaatakowne przez odmianę tick paralysis, traci władzę w tylnych łapach, a następnie zdycha. Farmerzy regularnie sprawdzają swe czworonogi, często znajdując kleszcze za ich uszami. W niektórych regionach, te psie przeglądy, to niemal codzienny rytuał na farmach.

Konsultowałem później ten przypadek z lekarzami i bushwalkerami. Jedni i drudzy uważali, że powodem tego totalnego kurczu mogło być częściowe zmęczenie i odwodnienie organizmu. Ale ów maleńki, czasem prawie niewidoczny insekt, mógł się również do tego przyczynić. W końcu wprowadza on do organizmu ofiary truciznę powodującą osłabienie mięśni łap tylnych. Co do zastosowanej wcześniej wobec mnie terapii, wszyscy rozmówcy, a również ja sam, miałem wątpliwości. No ale cóż, Jacek był wówczas najlepszym medykiem na Little Liverpool Range.


Leszek Wikarjusz otwiera wystawę fotograficzną


Janusz Rygielski: dzień wspomnień, również tych bolesnych (skurcze obu stóp!)


Wystawa pozostanie w Brisbane przez miesiąc, a potem zostanie wystawiona na aukcję - z dochodem na cele społeczne.


Opowieści o słynnych wyprawach w bush mogli też posłuchać uczestnicy Zjazdu Rady Naczelnej

W niedzielę, 3 czerwca, w Domu Polskim w Brisbane, odbyło się coś w rodzaju podsumowania ponad dwudziestu lat zorganizowanej polskiej turystyki górskiej, czyli bushwalkingu w Australii. Towarzyszyła temu wystawa fotografii prezentująca ciekawsze momenty z wycieczek pod auspicjami polonijnymi. W wyrypach tych brali udział nie tylko Polacy, ale i inne narodowości, włączywszy miejscowych, którzy niejednokrotnie przyznawali, że dzięki Polakom poznali wiele pięknych i mało znanych fragmentów Australii.

Pierwsza wyprawa, opisana powyżej, miała miejsce w roku 1985. Ostatnia, we wrześniu 2011. W latach 1990 – 2007 „bushwalkingi” odbywały się średnio co półtora miesiąca. Najmniejsza grupa zdobyła Mt Castle. Jedna z wycieczek w Parku Narodowym Lamington liczyła 44 osoby. Średnio, nieco poniżej 20. W sumie ok. 2 tysiące statystycznych uczestników. Trzymaliśmy się zasady: za każdym razem była to inna wycieczka i nigdy nie wędrowaliśmy popularnymi szlakami. Nasze wycieczki odbywały się głównie po bezdrożach. Niektóre były ryzykowne i obfitowały w emocje. Ale poza jedną skręconą kostką nikomu nic się nie stało. Czasami tylko nawalały samochody podczas dojazdów. Z okazji tego podsumowania, chciałbym zachęcić bushwalkerów, nie tylko z Brisbane, do ponownego zdobycia Mt Castle przez Polaków. Jest to góra nadal rzadko odwiedzana, niełatwa, widokowo przepiękna i obfitująca w trudniejsze warianty. Wędrując na Mt Castle trzeba myśleć, jak tę górę pokonać.

Z Brisbane trzeba wydostać się na Cunningham’s Highway i przejechać nim przez Cunningham’s Gap. Po minięciu domków turystycznych i zajazdu w Bestbrook oraz paskudnej konstrukcji przekaźnikowej w Maryvale, po sześciu kilometrach szosa doprowadza do Gatfield, gdzie należy skręcić w prawo do Goomburry, skąd znów w prawo, w głąb doliny, do Goomburra State Forest. Krótko po wjechaniu do lasu państwowego, należy skręcić w lewo, drogą prowadzącą wysoko na grzbiet, do Sylwester Lookout i Mt Castle Lookout. Trasa na Mt Castle zaczyna się przy Sylwesters Lookout (nie Mt Castle Lookout!), skąd prowadzi przez las deszczowy najpierw głównym grzbietem Mc Pherson Range, od którego po ok. pół godzinie marszu odbija w prawo, w dół, perć prowadząca na Mt Castle.


Jeden po drugim, uczestnicy bushwalkingów wspominali różne przygody...i nagniotki, które już dawno nie bolą






W spotkaniu z bushwalkerami wziął udział Konsul generalny RP Daniel Gromann

W sumie po ok. godzinie dochodzi się do polanki, z której ukazuje się Mt Castle, jak na zdjęciu. Stąd osoby nieco obyte ze wspinaczką mogą próbować drogi odbytej z Jackiem i Leszkiem. Pozostałym proponuję zejście percią w lewo, w dół i następnie trawersem w prawo, pomiędzy skałą i wodospadem (Laidley Falls). Dalej poniżej ściany skalnej, w której znajduje się niezwykłe, naturalne okno, na Boars Head i grzbietem w dół, gdzie trzeba ominąć mur skalny broniący do zamku.

Wycieczka trwa cały dzień. Przed jej podjęciem trzeba przeczytać opis trasy zawarty w książce Bushwalking in South-East Queenslad,w której napisano, że wędrówki w rejonie Mt Castle nie nadają się dla początkujących. Bushwalkerzy z Melbourne i Sydney, jadący do Brisbane i zamierzający wejść na Mt Castle, powinni przenocować w Warwick i wyruszyć rano w kierunku Brisbane. 21 km od Warwick, w miejscowości Clintonvale, należy skręcić w lewo do Goomburry. Kto lubi podróżować z mapami powinien zaopatrzyć się w wydaną przez RACQ „Gold Coast Northern Rivers”. W Goomburra State Forest można rozbić namiot na kempingu.

Janusz Rygielski

Przypis: 1)Poza plastykowymi, budowanymi dla turystów.


Na zdjęciu widok na Mt Castle po wyjściu z lasu deszczowego na polankę, za którą znajduje się urwisko. Fot. Janusz Rygielski