Okres świąteczny i początek tego roku spędziłem z panem Lechem Paszkowskim, a ściślej czytając jego najnowszą książkę NA FALACH ŻYCIA – BRZEGI MÓRZ DALEKICH. Stanowi ona trzecią część wspomnień autora, obejmującą lata 1948-58, czyli od przyjazdu do Australii, trudy osiedlenia i stopniową budowę pozycji pisarza i wybitnego eksperta w zakresie dorobku i losów Polaków, którzy pozostawili trwały ślad swej obecności w Australii i Oceanii.
W książce przewija się kilka wątków: proces asymilacji imigrantów w Australii, formowanie się zorganizowanej Polonii, stosunek emigrantów do ojczyzny, próby kontynuowania żeglarskiej pasji autora, prasa polonijna, zdobywanie wiedzy na temat Pawła Edmunda Strzeleckiego i innych Polaków, którzy zasłużyli się dla Australii i kultury polonijnej.
Poza żeglarstwem i historią polskiego osadnictwa w Australii, pozostałe tematy zawsze były mi bliskie. Wielokrotnie mówiłem o nich publicznie, na różnych forach i w różnej formie. Zasiadłem więc do lektury z poczuciem obowiązku człowieka, któremu wydaje się, że też ma coś do powiedzenia w tych sprawach. Jednak bardzo szybko czytanie stało się prawdziwą przyjemnością, dzięki ożywiającej tekst strukturze (listy od matki i przyjaciół), polemicznym charakterze i powściągliwym poczuciu humoru autora. Nie znaczy to jednak, że porusza on sprawy banalne. Czytając „Na falach życia” odnosiłem wrażenie, że pan Lech Paszkowski często zmagał się z podstawowym pytaniem dotyczącym podstaw ludzkiej egzystencji – po co jestem, co właściwie robię na tej planecie i co chciałbym osiągnąć?
Dowiadujemy się z lektury, jak zarabiając na życie i studiując samodzielnie, musiał podejmować decyzje z czego zrezygnować, aby móc realizować jeden z głównych celów swojego życia – pisanie i publikowanie. W rezultacie poniósł pewne koszty osobiste, a Polonia australijska straciła potencjalnego wartościowego działacza, ale tym tomem swoich wspomnień udowodnił, że dokonał właściwego wyboru.
Książka zaczyna się opisem dopływania statku wypełnionego uchodźcami do portu Fremantle w Australii Zachodniej. Autor płynie z żoną do wuja mieszkającego w Melbourne. Myślę, że ogromna większość towarzyszy tej podróży nie liczyła na takie oparcie. Zdani byli wyłącznie na siebie i z pewnym niepokojem zbliżali się do nieznanego lądu. Był to dzień wolny od pracy i w porcie oczekiwał półtysięczny tłum, wyłącznie mężczyzn, ubranych świątecznie, na czarno. Stali w milczeniu i nie wyrażając żadnych uczuć patrzyli na ludzkie cargo. Scena godna uwiecznienia w filmie poświęconym powojennej imigracji. Na statku młody człowiek dobijający do portu, wypełniony nadzieją, ale i niepewnością, na początku doświadcza zderzenia swych oczekiwań z murem pokazowej obojętności.
Zachęcam wszystkich, którzy przyjechali do Australii podobnie jak ja, w latach osiemdziesiątych, aby przeczytali książkę Lecha Paszkowskiego. Autor walczył w obronie Polski. Wzięty do niewoli, przez kilkanaście godzin oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci. Spędził lata w obozie niemieckim i dipisowskim, po czym kierując się pryncypiami politycznymi, z symboliczną kwotą w portmonetce, popłynął po nowe życie w Australii. W Warszawie pozostawił matkę – znaną artystkę malarkę i szkolnych przyjaciół, którzy pokończyli studia i rozpoczynali aktywne życie zawodowe, w wielu przypadkach w twórczych dziedzinach. Na brzegu ziemi obiecanej powitały go kamienne oblicza.
O zdolnościach autora świadczy fakt, że w gimnazjum nauczył się języków – francuskiego i hiszpańskiego. Opanował je w takim stopniu, że mógł ich nauczać po wojnie. Świadczy to również o poziomie przedwojennej matury.
Niestety, język angielski znał słabo. Nie było wówczas zasiłków dla bezrobotnych, a rodzina, zgodnie z przyjętymi zwyczajami, zaoferowała utrzymanie przez dwa tygodnie i bezterminowe zakwaterowanie. Wystarczyło aby znaleźć pracę. Oczywiście fizyczną. Warunki na początku były bardzo trudne. Autor odnotowuje swoje i żony dochody oraz ważniejsze wydatki.
Jednym z szoków po przyjeździe był chleb australijski - biała nie do zniesienia wata, którą przypalano, co nieco miało poprawić jej smak. Dokładnie ten sam niesmak miałem od pierwszego dnia pobytu w Australii. Po wspaniałym polskim razowym chlebie, musiałem przez miesiąc jeść to paskudztwo, i co gorsza, za każdym razem grzecznie za nie dziękując. Niedawno wyczytałem, że już w 1962 roku Anglicy zmodyfikowali pszenicę genetycznie i od pół wieku rozprzestrzeniają swe osiągnięcia po świecie. W roku 1948 GM prawdopodobnie jeszcze nie istniało, ale intencje były oczywiste. Mąka wyprana ze wszystkich składników odżywczych i to zapewne szkodliwymi metodami jest nic nie warta. Może tylko przyśpieszyć choroby.
Pod koniec lat czterdziestych ubiegłego stulecia, oprócz Polaków, do Melbourne docierali uchodźcy żydowscy. Większość z nich mówiła płynnie po polsku, a wielu wręcz piękną polszczyzną. Byli to ludzie wysoko wykształceni, biorący udział w życiu kulturalnym Polonii. Stosunki układały się dobrze. Zwykle pomagano sobie nawzajem. Zrodziły się nawet przyjaźnie. W książce został opisany przypadek polskiego imigranta, któremu, podczas niemieckiej okupacji, życie ocalił Żyd. Autor opisuje zabawny folklor, z jakim spotykał się w zakładach pracy, np. kłopoty pana Glikmana w fabryce E. W. Davey & Pty. Ltd. Dżentelmen ten pożalił się następująco:
„Panie Paszkowski, do jakiego kraju myśmy przyjechali? – Ja mam taką ładną żonę i ona ma śliczne ząbki! Zabolał ją jeden. To ja jej powiedziałem – idź do dentysty, niech ci zaplombuje! Czy pan zgadnie, co jej powiedział? – Trzeba wyrwać wszystkie zęby i założyć sztuczne szczęki!! Bo tutaj w Australii wytwarzają się bakterie w zębach, które wędrują wprost do serca, z najgorszymi prognozami na przyszłość!!”
Odpowiedź autora: „Ja w te bakterie nie wierzę...słyszałem to samo co pan mówi, ale mnie się wydaje, że tutejszym dentystom nie chce się leczyć zębów. Łatwiej jest wyrywać. Pewnie takie tradycje przynieśli z pionierskiego buszu. Nie mam zamiaru pozbywać się swoich zębów i zamawiać sztuczne szczęki – Istotnie wstrząsnęło mną, gdy usłyszałem, że wyrywają zęby szesnastoletnim dziewczynkom.”
Lech Paszkowski nie boi się krytykować australijskiego establishmentu. Odnoszę wrażenie, iż uważa, że nie powinno być świętych krów. Zgadzam się całkowicie z tą opinią.
Na początku swej długiej australijskiej przygody autor działał w Gronie Młodych w Melbourne i reprezentował tę organizację na zjeździe Rady Naczelnej w Sydney. Przy okazji poproszono go o zabranie ogromnej liczby pocztówek, których sprzedaż miała pomóc w zebraniu pieniędzy na Dom Polski w Melbourne. Na miejscu dowiedział się, że Polacy mieszkający w Sydney nie dadzą nawet pensa na obiekt polonijny w Melbourne i podczas upału oraz długiego transportu targał ten ciężki bagaż z powrotem.
|
Nieco miejsca zajmuje ilustracja tego, co się dzieje w Polonii australijskiej, gdy na jej postępowanie mają wpływ polskie zamorskie kłótnie. Spory w Londynie spowodowały pod koniec 1949 r. rozbicie Związku Polaków w Wiktorii. Odbyło się to w taki sposób, że jeden z członków organizacji, inżynier Szustkiewicz, przyprowadził na walne zebranie popleczników, którzy do Związku nie należeli. Dzięki nim wygrał wybory, a upojony zwycięstwem oświadczył „Skoro nie wróciliśmy do kraju, wszyscy jesteśmy faszystami”. Wielu obecnych, zwłaszcza tych, którzy z faszyzmem walczyli lub cierpieli z jego powodu, nie identyfikowało się z tą opinią.
Pan Paszkowski był członkiem komisji skrutacyjnej. Policzono głosy. Okazało się, że oddano ich więcej niż organizacja liczyła członków. Nastąpiła awantura, podczas której uzgodniono przeniesienie obrad na inny dzień, do neutralnego budynku (głosowanie odbyło się w restauracji, której współwłaścicielem był Polak). Lech Paszkowski został wybrany przewodniczącym zebrania. Znów doszło do awantury, po której zwolennicy Szustkiewicza opuścili salę. Wybrano zarząd podobny do ustępującego. Szustkiewicz zorganizował swoje własne zebranie, podczas którego powołano konkurencyjne Stowarzyszenie Polskie. Został jego prezesem.
Dodam, że podobne wydarzenie miało miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych w dzielnicy Darra, w Brisbane, gdzie jednak nie doszło do powołania rywalizującej organizacji. W latach czterdziestych ubiegłego stulecia obiekty polonijne były nieliczne, organizacje małe, nieposiadające majątku. Walczono o prestiż, przywództwo. Po kilkudziesięciu latach, kiedy na kontynencie australijskim stało dwadzieścia kilka obiektów polonijnych, a ich twórców i fundatorów pozostało niewielu i to w podeszłym wieku, celem spisku był zwykle majątek.
W minionych latach wydano wiele opracowań poświęconych stanowym i mniejszym organizacjom polonijnym. Zwykle znaleźć w nich można niekończące się listy członków zarządu, sprawozdania finansowe i podobnie fascynujące fakty dotyczące często tryskających energią organizacji, które podejmowały oryginalne inicjatywy i przechodziły przez spory wewnętrzne. Te spory oznaczają zwykle, że dotychczasowy model spełnił swoją rolę i należy szukać lepszych rozwiązań, na skalę potrzeb (ambicji?) i czasu (nowych metod).
Pan Lech Paszkowski nie boi się przedstawiania faktów, jakie miały miejsce i komentowania ich w sposób, jaki uważa za słuszny. Nie stara się pisać tak, aby usatysfakcjonować wszystkich i żeby to było dobrze widziane. W zamian stara się, aby było prawdziwe. W tym celu wielokrotnie sprawdza wszystkie fakty, dociera do źródeł, porównuje różne relacje. Jego osobiste zapiski mają walor dokumentu takiego, jak jego fundamentalne książki - Polacy w Australii i Oceanii 1790 – 1940 oraz Sir Paul Edmund de Strzelecki – Reflections on his life.
Pamiętniki Paszkowskiego będą dobrze służyły przyszłym badaczom życia polonijnego i losów twórców polonijnych w Australii.
Wspomniałem na początku, że te atrakcyjne wspomnienia zawierają kilka wątków, a poruszyłem zaledwie dwa. Wrócę jeszcze kiedyś do innych, a przede wszystkim do Strzeleckiego i roli prasy polonijnej.
Życzę Państwu miłej lektury.
Janusz Rygielski
Od redakcji: Książka Lecha Paszkowskiego NA FALACH ŻYCIA, CZĘŚĆ lll, BRZEGI MÓRZ DALEKICH Wydana przez Naczelną Dyrekcję Archiwów Państwowych Cena w Polsce 28 zł
|