Niewielkie wspomnienie o Wielkiej Osobie. Kiedy wychodząc z kościoła w pierwszą niedzielę stycznia składałam Pani Danusi o 3 dni spóźnione, ale niemniej serdeczne życzenia imieninowe – odpowiedziała ze śmiechem – To nie są co prawda moje imieniny, ale życzenia przyjmuję, bo swoich prawdziwych imienin (w październiku) mogę już nie doczekać. Potraktowałam to wtenczas jako żart. Wyglądała zupełnie dobrze, po prostu normalnie.
Jednak podczas prawie sześciotygodniowego pobytu w Polsce w okolicy Świąt Wielkanocnych mimo woli wracałam myślą do tamej rozmowy. Pamiętałam, że to dokładnie rok wcześniej, tuż przed Świętami, ta znana i ceniona w naszej społeczności Polka, Danuta Moskałowa, nieoczekiwanie zachorowała. Jako lekarka doskonale wiedziała, z czym przyszło jej się zmierzyć.
Z prawdziwą więc ulgą i niekłamaną radością dostrzegłam Panią Danusię tuż po powrocie z Polski, na procesji 3- majowej w Marayong i na zorganizowanym później przyjęciu pożegnalnym ks. Zbigniewa Pajdaka. Przyjechała do Marayong z przyjaciółmi. Mąż, Pan Jurek chociaż bardzo sobie cenił przyjaźń z księdzem Zbigniewem, w tej uroczystości udziału wziąć nie mógł. Jako jeden z głównych powierników Fundacji hm. Szupryczyńskiego uczestniczył w zorganizowanej o tej samej porze Akademii 3-majowej w Ashfield.
Dana Moskała z księżmi Pajdakiem i Bojdą w Marayong. Fot. V. Skrzypiec |
Siedziałyśmy w Sali Jana Pawła II przy tym samym stole. Pani Danusia była jak zwykle pogodna. Wspominała żartobliwe sytuacje z obozów młodzieżowych, organizowanych wspólnie z ks. Zbigniewem. Mąż, Jerzy - nieoceniony znawca lokalnej przyrody i ona – lekarka byli wtenczas prawdziwymi filarami wielu obozów, w których uczestniczyły ich córki – Hania i Ela. W tamto niedzielne popołudnie, 5 maja wydawało mi się, że krążące opinie na temat postępu choroby Pani Danusi są zdecydowanie przesadzone.
Korzystając z lipcowych wakacji szkolnych, wybraliśmy się z mężem do Nowego Jorku, aby odwiedzić najmłodszego syna, który tam pracuje. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że po niespełna trzytygodniowej nieobecności nie zastaniemy już Pani Danusi - spóźnimy się nawet na jej pogrzeb.
Odeszła cenna osoba, która potrafiła przenieść swoją wiarę i polskość ze Śląska, przez socjalistyczną Nową Hutę, rozpaloną tropikalnym słońcem Ghanę, aż do Sydney aby tutaj tę polskość przez wiele lat pielęgnować i zarażać nią innych.
Spotkałam Danutę Moskałową po raz pierwszy, kiedy tuż po przyjeździe do Australii (początek roku 1971) zaczęłam uczyć polskiego w Ashfield. Przyprowadziła do klasy dwie urocze, doskonale władające polskim dziewczynki – Hanię i Elę. (Z nimi spotkałam się później także i w australijskiej szkole średniej, Betlehem Collage, gdzie przez parę lat uczyłam).
Pani Danusia była życzliwą, bezpośrednią osobą. Chętnie służyła nie tylko medyczną poradą, ale także i zdroworozsądkowym doświadczeniem. Kiedy zauważyła, że moja pięcioletnia wówczas Ewa zbyt długo chodzi zimą z mokrym noskiem, natychmiast doradziła, żeby wieczorem zagrzać dziecku łóżeczko. Małe ciałko, mówiła, nie jest w stanie wytworzyć sobie wystarczająco dużo ciepła. Nagłe obniżenie temperatury ‘otwiera drzwi bakteriom’, które natychmiast atakują. Nie, nie koc elektryczny, ale zagrzać butelką. Pomogło!
Nie była naszym lekarzem rodzinnym, ale wiadomo było, że zawsze w razie potrzeby można będzie liczyć na jej pomoc.
Szczególnie jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci. Było to w latach 80. Zostałam poproszona jako tłumacz do polskiej rodziny. Zachorowała niedawno przybyła z Polski młoda kobieta - matka małych dzieci. Była w szoku. Udało mi się wyperswadować australijskiemu lekarzowi ideę zabrania tej pani do szpitala. Zadzwoniłam po dr Moskałową. Przyjechała natychmiast, chociaż był to już wieczór. Czuwała przy chorej kobiecie, aż do powrotu jej męża (pracował na drugą zmianę). Na drugi dzień Pani Danuta skierowała ją do mówiącago po polsku specjalisty – tym samym przywracając dziecim matkę.
Pani Danuta, to nie tylko lekarz. Była ona także wielkim społecznikiem. Była duszą organizowanych przez Koło Akademików konkursów polskiej poezji i piosenki. Wraz z mężem przygotowywała doskonałe audycje polskiego programu Radia 2000 FM, pisała ciekawae reportaże i felietony do polskojęzycznych środków masowego przekazu. Długo można byłoby wymieniać jeszcze listę jej osiągnięć.
Trudno będzie pogodzić się z faktem, że już nie obydwoje Państwo Moskałowie będą uczestniczyć we wszystkich polskich uroczystościach i imprezach kulturalnych – w kościele, w klubie, w konsulacie. Odeszła, ale nie całkowicie. Zostaje przecież w swoich córkach i we wnukach.
Miałam przyjemność przygotowywać do matury z j. polskiego Joasię Geras – wnuczkę Państwa Moskałów. Podobna do Babci. Tak samo inteligentna, prostolinijna, nie przyklaskująca innym, ale raczej gotowa do wyrażenia swojej opinii. Chętna do pomocy, bez zadawania zbędnych pytań – czy to konieczne i co ja z tego będę mieć? Lubiana i ceniona przez tych, którzy wyznali się na wartościach, jakie reprezentuje.
Podobnie dzieci drugiej córki, Eli. Kiedy organizując bal polskich maturzystów potrzebowałam znależć chłopca w stroju ludowym do asystowania przy prezentacji (był to okres egzaminów szkolnych i uniwersyteckich), Ela Kukiełka bez wahania zaproponowała swojego syna – Tomka, który akurat był już po egzaminach. Tomek doskonale wywiązał się z powierzonej mu roli, a Ela także wzięła udział w Balu, by służyć synowi transportem.
Być może dla wielu osób te przykłady będą wydawać się zbyt trywialne – ale to przecież z drobnych rzeczy składa się codzienność. Rzeczy wielkie zdarzają się rzadko. I właśnie taką osobą była Danuta Moskałowa. Można było liczyć na nią tak w rzeczach wielkich, jak i w prostych, codziennych. Nie piastowała żadnych społecznych funkcji, nie oczekiwała hołdów ani zaszczytów. Po prostu była wszędzie tam, gdzie trzeba było pomóc, zrobić coś konkretnego. Zostanie w pamięci wielu, wielu osób, które miały przyjemność zetknąć się z nią przez bliso 50 lat jej pobytu i pracy w Sydney. To właśnie o takich ludziach mówi się „Non omnis moriat” – Nie odchodzą całkowicie. Oni zostają w owocach swej pracy.
Marianna Łacek
|