Na łamach Pulsu Polonii zarzucono mi, że niegdyś pisałem uległe teksty, a odważny zrobiłem się na emeryturze. Jest to zwykłe kłamstwo, które traktuję jako pomówienie. Aby nie zanudzać czytelników odszczekiwaniem na kąsanie, przedstawiam felieton opublikowany w 17 numerze Tygodnika Studenckiego „Politechnik”, w roku 1970, czyli 43 lata temu.
Byłem wówczas asystentem w Politechnice Warszawskiej. Prowadziłem zajęcia na wydziale Inżynierii Lądowej, w katedrze kierowanej przez prof. Zofię Kietlińską, która jednocześnie była z-cą prorektora d/s wychowawczych, a więc odpowiedzialną za wysiłki pedagogiczne całej uczelni. Było to krótko po Wydarzeniach Marcowych, czyli buntach studenckich. Partia i ministerstwo przyznały się do niedostatecznej troski o młodzież i obiecały poprawę.
W Politechnice utworzono wówczas wspomniane stanowisko z-cy prorektora, a w komitecie zakładowym partii funkcję sekretarza d/s wychowawczych (który zablokował publikację mojej książki „Portret asystenta”, mającej ukazać się nakładem Książki i Wiedzy). Główne media grzmiały i dopingowały uczelnianych wychowawców do wytężonej pracy. Politechnik, w którym byłem wówczas kierownikiem działu naukowego, miał w tej sprawie odmienne zdanie.
Mój felieton ukazał się w ramach stałej rubryki „Technika i Ty”. Jego skan przesyłam do wiadomości redakcji, aby mogła potwierdzić zgodność z przepisanym tekstem.
NIECO FUTUROLOGIIOdbywała się właśnie ostatnia, jubileuszowa sesja Rady Wydziału, którą zaszczyciłem swą obecnością. Tego dnia przechodziłem, nie bez pewnego oporu, na zasłużoną emeryturę. Miałem zabezpieczoną zimę życia, w perspektywie comiesięczny dopływ niebagatelnej sumy gotówki, możliwość odbycia dalekich podróży, pisania pamiętników lub robienia czegokolwiek, co mogłoby mi sprawić przyjemność lub zapełnić dłużący się starczy czas.
Znajdowałem się w pełni sił witalnych, mogłem jeszcze pracować po szesnaście godzin na dobę, do czego przyzwyczaiłem się w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to pełniłem funkcję pomocniczego pracownika nauki. Dziś, jak zły sen, powracają przez mgłę obrazy młodego człowieka, czyli niegdyś mnie, o wychudzonej twarzy i podkrążonych oczach, biegającego z jednych korepetycji na drugie, wbrew srogim zakazom Jego Magnificencji i zapowiedzianym groźnym restrykcjom. Nie miałem wyboru. Nic to – jak mawiał pewien popularny bohater czarno – białej serii telewizyjnej. Czułem swe posłannictwo. Byłem biedny, ale wolny. Może nawet piękny.
Nieobce mi zrozumienie słabości ludzkich. Woda sodowa nie uderzyła mi nigdy do głowy. Niemal od momentu kiedy skończyłem z wyróżnieniem studia i stałem się cenionym fachowcem w rzadkiej specjalności uczyłem się skromności i pokory. Nauczyłem się też szybko zaradności. Przetarte łokcie zakrywałem gustownymi łatkami ze skóry. Konieczność noszenia wyblakłych dżinsów tłumaczyłem młodzieżową modą.
Dziwne to były czasy. W kawiarniach tłok potworny, ludzie bili się o dewizy, umożliwiające podróż do Jugosławii. Kwitł handel na czarnym rynku samochodami. Młodzież wysportowana, elegancka. Dziewczyny były prawie tak piękne jak dziś, a moi studenci podwozili mnie czasami wozami swoich ojców, gdy stojąc w słocie, w oczekiwaniu na tramwaj, zwróciłem ich uwagę. Rosła wtedy we mnie duma z młodego pokolenia i zapominałem o codziennych kłopotach.
Gdy przetrwałem najtrudniejszy okres, a moje pobory nie były już wiele mniejsze od zarobków kolegi, który jeszcze w technikum powiedział, że „naukę ma w...” – i poszedł do roboty w prywatnym zakładzie, próbowałem się zająć ambitną pracą naukową. Byłem pełen wigoru i chęci działania. Chciałem zmienić świat na lepszy, piękniejszy. Wtedy, dziwnym zbiegiem okoliczności, zwalił się na moje barki nadmiar pracy dydaktycznej, wychowawczej i administracyjnej.
Zamiast czynić odkrycia naukowe powielałem ten sam wzór ćwiczeń w n-krotnym wydaniu, chodziłem kilka razy na różne bezsensowne zebrania opiekuńcze, wiele też czasu zeszło mi przy organizowaniu studenckich praktyk robotniczych. W chwilach wolnych zajmowałem się przepisywaniem tekstów profesora na maszynie, inwentaryzacją sprzętu katedralnego lub też zaopatrzeniem w niezbędne do pracy materiały.
Próbowałem uczyć w sposób ambitny. Przekazywałem wiele, ale też stawiałem wymagania. Bawiłem się w różnego rodzaju eksperymenty dydaktyczne. Do czasu, kiedy efekty mojej pracy zaczęto oceniać na podstawie liczby uznanych przeze mnie niezaliczeń. Początkowo starałem się podnieść wskaźniki własnego nauczania, nakładając sobie dodatkowe obowiązki. Nie samą dydaktyką jednak człowiek żyje. Gdy przekonałem się, że moi podopieczni widzą, że i tak muszą zaliczyć, wybrałem oportunistyczną drogę.
W dwa lata później otrzymałem nagrodę za wyniki w pracy dydaktyczno – wychowawczej. Zbliżał się termin rotacji i musiałem szybko zrobić doktorat. Zdecydowałem się na prosty, wymagający tylko pracy temat. Główne tezy dysertacji uzgodniłem z recenzentami, tak że ich późniejsze opinie były czczą formalnością. Zostałem doktorem nauk technicznych. Wzrósł wtedy mój udział w dodatkowych pracach organizacyjnych.
Gdy czuprynka moja zaczęła się cofać jak niegdyś lodowiec skandynawski, zostałem mianowany docentem. Jako kierownik powierzonego mi zakładu mogłem nareszcie realizować dawne młodzieńcze ambicje. Z drugiej strony jako prezes kilku towarzystw oraz członek szeregu komisji i rzeczoznawca nie bardzo miałem czas na to. Ustaliłem pewne schematy naukowo – organizacyjne, które ułatwiały mi znacznie kierowanie podległą jednostką.
Coraz trudniej było mi znaleźć wspólny język z młodymi ludźmi. Jednego z asystentów musiałem zwolnić: zachował się w sposób absolutnie niedopuszczalny, próbował opublikować pracę bez porozumienia się ze mną, w dodatku ocenił krytycznie metody, omówione w przeznaczonym do wykładów skrypcie.
Z pozostałymi nie miałem kłopotu. Posłusznie wykonują swoje obowiązki, ciekawe skąd wezmą następcę na moje, wakujące obecnie stanowisko? Poprawiłem swą pozycję w fotelu i z zainteresowaniem słuchałem referatu poświęconego sytuacji młodej kadry naukowej.
Zanotował: Janusz Rygielski
Nie ma co do tego wątpliwości, że tekst, jak powyższy, opublikowany w określonym środowisku i określonej atmosferze politycznej, świadczy dobitnie o kunktatorstwie, asekuranctwie, podlizywaniu się i – generalnie – o łajdactwie autora.
W polemikach z moją odpowiedzią na Przesłanie (i w samym Przesłaniu) przewija się sprawa wydarzenia, które w najbardziej ogólny sposób można scharakteryzować następująco: coś się zdarzyło, rząd przeprowadził dochodzenie i ogłosił wyniki. Opozycja kwestionuje te ustalenia i twierdzi, że rząd ukrywa prawdę. Niezależni eksperci podjęli analizę wybranych aspektów wydarzenia. Ich konkluzje współgrają z opinią opozycji, która twierdzi, że w rezultacie spisku doszło do ogromnej zbrodni.
Powyższy schemat w 100% współgra z okolicznościami zabójstwa prezydenta Kennedyego, powalenia dwóch wież (T1 i T2) w World Trade Center (zginęło około 3 tys. przypadkowych osób), a także zamordowania ok. 20 tys. ludzi (plus skutki napromieniowania setek tysięcy) w japońskiej prefekturze Fukushima.
We wszystkich czterech przypadkach, im więcej czasu upływa od wydarzenia, tym więcej pojawia się wątpliwości, co do oficjalnej wersji. Najważniejsze wiążą się z faktami. Mniej istotne dotyczą ich interpretacji. Główny dylemat dotyczy rozstrzygnięcia: przypadek, czy konspiracja. Jeśli konspiracja, to kto za nią stoi. W dwóch przypadkach (Kennedy, wieże nowojorskie), stawiana jest kwestia, czy rzekomi sprawcy są sprawcami prawdziwymi lub jedynymi.
Ideę samotnego zabójcy Oswalda, strzelającego ze składnicy książek w Dallas, zakwestionowano kiedy okazało się, że strzały padły z różnych kierunków. Dowód znajdował się na karoserii samochodu, który poddano niefortunnym przeróbkom przed zabójstwem, a po nim nie zabezpieczono dowodów. Później patriota amerykański, gangster Ruby, tak się przejął zabójstwem prezydenta, że zabił Oswalda. Z kolei Rubyego ktoś inny i lista kolejnych zabójców tych, krórzy zabili wcześniej,jest dość długa.
Nalot samolotów na dwie wieże, które zapadły się „w siebie”, nie byłby może wątpliwy, gdyby nie fakt, że w siedem sekund później zapadła się również w ten sam sposób wieża T7, licząca 47 pięter, odległa od T1 i T2 o ok. 800 metrów. Nie tknął jej żaden samolot. Dodatkową sensację spowodował fakt, że jej właściciel (Larry Silverstein) ubezpieczył ją krótko przed 11 września 2001 r. W rezultacie ataku na World Trade Center wprowadzono w Stanach niezgodny z konstytucją Patriot Act, ograniczający prawa obywatelskie. Był on gotowy przed 9-11.
Najtrudniej pokazać w kilku zdaniach złożoną sytuację w Fukushimie. Głównym powodem powstałych wątpliwości jest porównanie trzęsień ziemi w pobliżu Kobe w 1995 r. (6,8 w skali Richtera) i w pobliżu elektrowni Daiichi w 2011 r. (9,0 w skali Richtera). Zdjęcia i filmy pokazujące oba te wydarzenia (YouTube) udowadniają zdumiewający fakt, że w Kobe nastąpiły zniszczenia jak po nalocie dywanowym, podczas gdy w Fukushimie nie zatrząsł się nawet jeden budynek. Owszem, na filmach widać jak fala tsunami porywa małe domki, podobnie jak samochody, ale wszystkie większe budynki, mosty, drogi etc. pozostają nietknięte.
Mało tego, w Japonii, w kraju licznych wulkanów i trzęsień ziemi, w przeciwieństwie do Indonezji czy Filipin, istnieje znakomity system ostrzegawczy. W przypadku trzęsienia ziemi i następującego tsunami, mieszkańcy terenów zagrożonych informowani są natychmiast wszystkimi możliwymi środkami i uciekają wyżej. Tymczasem w Fukushimie nic takiego nie miało miejsca. Ludzie spokojnie spacerują po ulicach i nagle zalewa ich piętnastometrowa fala. Amerykański Urząd Geologiczny (USGS) podaje, że w przypadku Kobe epicentrum było odległe o 20 km i miało miejsce na głębokości 16 km, podczas gdy w Fukushimie epicentrum było odległe o 129 km i znajdowało się na głębokości 30 km.
Oczywiście to duża różnica, ale aby ją właściwie interpretować, trzeba dobrze rozumieć skalę Richtera. Ma ona charakter logarytmiczny. Jeden punkt więcej na tej skali oznacza dziesięciokrotnie silniejsze trzęsienie. Przy różnicy stopni 2,2, jak w tym przypadku, okazuje się, że siła trzęsienia w Fukushimie (w epicentrum) była ok. 110 (sto dziesięć) razy większa od siły w epicentrum, w pobliżu Kobe. W Fukushimie ludzie siedzieli w wysokich budynkach, na najwyższych piętrach, i nawet nie poczuli, że jakieś trzęsienie ziemi miało tam miejsce. Jedyny z tego logiczny wniosek, że przyczyna tsunami musiała być inna. Otwiera on drogę do spekulacji i łączenia różnych faktów w całość, co wykracza poza objętość i popularny charakter tych felietonów. Zainteresowanemu czytelnikowi polecam witrynę Kanadyjczyka i znawcy Japonii, który przez kilka lat był wydawcą miesięcznika Forbes w wersji japońskiej – Benjamina Fulforda. Pisze on m. in. o związku puczu przeciwko Ruddowi z tsunami w Japonii.
Czy można wierzyć, że za jednym z powyższych czterech przypadków kryje się konspiracja, a za pozostałymi trzema nie?
Janusz Rygielski
|