Czwarta po południu, czwartek 17 października. Wracam z drukarni w Lane Cove. Wiozę okładki do DVDs do naszego filmu "Polsko-Aborygeńskie Loty Przyjaźni nad Górą Kościuszki". Mam jeszcze w domu wypalić dyski i rano wyruszyć z wnuczkami do Jindabyne, gdzie mamy świętować z Aborygenami ich święto "NAIDOC in the Snowy Mountains". Ale czy dojadę? Na Epping Road robi się ciemno, dymy, popiół i szybko budujący się korek. Dzwonię do męża wyrażając lęk, że ten korek to chyba z powodu pożaru. Ale jakoś ruszyło. Po samochodzie rzuca liśćmi, śmieciami i gałązkami, bo od rana wieje ohydna wichura. To właśnie ona - jak dowiem się już w domu z telewizora - roznosi pożary nad wielkimi połaciami Nowej Południowej Walii.Wracam do domu. Nie wiem, co robić - oglądać raporty w TV, fotografować przedziwne kolory słońca, wypalać dyski, redagować Puls Polonii, dzwonić do wnuczek i pakować się do podróży, gotować kolację, czy po prostu walnąć się spać, bo jestem od kilku dni niedospana?
Docierają do nas pierwsze raporty: pierwszy, że Marysia Rosiak, która mieszka w Windmalee nieopodal Springwood w Blue Mountains straciła w pożarze cały swój dom i gospodarstwo. Drugi "telegram", że Anita, która raptem kilka dni temu wróciła z Polski, jest w szoku, bo domy po drugiej stronie jej ulicy się spaliły, a jej cudem ocalał. W takiej sytuacji człowiek sobie zadaje pytania, co jest najważniejsze, co jest najcenniejsze, co należy zabierać ze sobą uciekając przed płomieniami. Kiedyś się mówiło: albumy fotograficzne, pamiątki rodzinne. Dzisiaj słyszę, jak jeden pan mówi w tv: "pal diabli dom, dobrze, że nasze psy ocalały".
Co nam przyniesie jutro?
(ESK)
Bushfire updates
|