Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
7 stycznia 2014
Prosto z buszu: Spór o Bieszczady (part One)
Janusz Rygielski

W roku 1958 wybrałem się autostopem z moim bratem ciotecznym i jego trzema kolegami w Beskidy. Przy tej okazji zawadziliśmy nieco o tereny przypominające Bieszczady. Stało się tak dlatego, że pierwsza ciężarówka, jaka się zatrzymała, jechała do Krasiczyna przez Przemyśl. Byłem najmłodszym w tej grupie, ale jedynym znającym Gorce i Beskid Sądecki. Przypadło mi więc w udziale przywództwo. Już za Przemyślem zaczęła się przedziwna, górzysta i pusta kraina. Było to Pogórze Dynowskie, przez wiele lat równie dzikie jak Bieszczady i Beskid Niski, ale o którym wówczas nawet nie słyszałem.

Następnego dnia, kilkoma okazjami, przez Dynów, Krosno i Gorlice dojechaliśmy do Grybowa. Naszym miejscem docelowym była Krynica. Było już późne popołudnie. Staliśmy na szosie do Krynicy, kiedy zatrzymała się ciężarówka, to znaczy kabina z platformą, bez burt. Kierowca powiedział, że jedzie do Izb. Ta nazwa nic nam nie mówiła. Uprzejmie wyjaśnił, że to przysiółek leżący przy samej granicy. Z niego tylko parę kilometrów do Mochnaczki, a z niej do Krynicy droga była prosta. Brat cioteczny i jego dwaj przyjaciele postanowili poszukać noclegu w Grybowie. Ja, z nowym kolegą, zdecydowałem się jechać. Lubiłem poznawać nieznane. Z resztą grupy umówiliśmy się następnego dnia o godz. 11.00 w Krynicy na deptaku, przy wielkiej mapie Beskidu Sądeckiego. Zabraliśmy się z uprzejmym kierowcą i zmotoryzowani ruszyliśmy w dalej.

Droga była gruntowa, wyboista, z dziurami. Staliśmy za szoferką i wpatrywaliśmy się w niezwykły krajobraz, jakiego nigdy wcześniej nie oglądaliśmy. Ogromne, zdawało się, zalesione góry i płaskie pustkowia. Żadnej budowli, żadnego światła na horyzoncie. Samochód stękał, kwiczał i podskakiwał, a my z nim, trzymając się mocno deski przymocowanej do kabiny, aby nie spaść. Przejechaliśmy kilkakrotnie przez rzekę (Białą). Po godzinie pojawił się jakiś budynek, a przed nim dość szeroka ścieżka skręcająca w prawo, na zachód. Samochód zatrzymał się. Kierowca powiedział „To droga do Mochnaczki. Powinniście tam zajść za godzinę.”

Robiło się coraz ciemniej. Zdobyliśmy jakiś grzbiet górski, zeszliśmy z niego i wylądowaliśmy na normalnej, choć podłej, drodze. W najbliższej chałupie zaoferowano nam nocleg, a rano pokazano szlak wiodący do Krynicy. Przed mapą stawiliśmy się o czasie. W pobliżu miejsca naszej zbiórki jakiś dziadek malował śmieszne obrazki. Po dwóch – trzech latach dowiedziałem się, że był to sam Nikifor. Od czasu tej wieczornej jazdy przez zachodni kraniec Beskidu Niskiego i pierwszej nocnej wędrówki w nieznanym terenie, zawsze ciągnęło mnie do obszarów dzikich i pustych.

Dziesięć lat później, w marcu 1968 r., w Politechnice, podczas publicznej prelekcji, po zadaniu pytania dlaczego bito studentów, moja ówczesna szefowa prof. Zofia Kietlińska udzieliła mi natychmiast urlopu i kazała pojechać w Bieszczady na dwa tygodnie. Z przyjacielem Stanisławem Szczepańskim weszliśmy wówczas na Wielką Semenową, górę graniczną, na której stał słupek graniczny z godłem Kraju Rad. Nie pamiętam już jaka groziła kara za chodzenie po tej granicy. Scyzorykiem odkręciliśmy ten emblemat i Staszek, kolekcjoner osobliwości, zabrał go do domu. W sumie byłem w Bieszczadach kilkanaście razy, jako turysta i jako opiekun praktyk studenckich. Znałem te góry dobrze. Zdałem egzamin na społecznego przewodnika po ich terenie.


Janusz Rygielski na Wielkiej Semenowej przy słupku granicznym

Kiedy patrzyłem jak je zagospodarowywano i jakie szykowano imperialne plany rozwoju tego uroczyska, rodził się we mnie sprzeciw. Bardzo szybko zorientowałem się, że podobnie myślących jest wielu. Z Jackiem Mazurem, wówczas asystentem w Politechnice Warszawskiej, dyskutowaliśmy koncepcję właściwego zagospodarowania Bieszczadów. W końcu wzięliśmy się do roboty. Jako kartograf przygotowałem program Rezerwatu Turystycznego w Bieszczadach, a Jacek, jako architekt opracował mapę tego Rezerwatu. Opublikowaliśmy ją w 1973 r. w Tygodniku Studenckim „Politechnik”, razem z artykułem

„Chwila uzasadnionej fantazji”.

Polegała ona na tym, aby w Bieszczadach wstrzymać zwykłe, konwencjonalne zagospodarowanie i przeznaczyć te góry na formy wypoczynku nie szkodzące przyrodzie, a więc turystykę górską, rowerową, narciarską, konną etc. Dopuszczaliśmy wędkarstwo, ale nie zabijanie zwierząt dla przyjemności. Noclegi przewidywaliśmy tylko w formie schronów turystycznych oraz indywidualnego kempingu w dowolnym miejscu, poza parkiem narodowym. Wszelkie masowe spędy miały być zakazane. Samochody miały pozostać na parkingach, na jego obrzeżach. Gastronomię i inne usługi należało lokalizować poza rezerwatem. Podobnie osadnictwo i produkcję rolną. Oczywiście, z Bieszczadów należało wyrzucić ośrodki dla więźniów.

Aby uzyskać przychylność miejscowych władz, z naczelnym "Politechnika" Andrzejem Ziemskim tłukliśmy się całą noc pociągiem osobowym do Leska na rozmowę z I sekretarzem PZPR eksperymentalnego powiatu bieszczadzkiego Wojciechem Grochalą. Wysłuchał i powiedział, że jest tym projektem bardzo zainteresowany. Władze centralne same zwróciły uwagę na ten projekt. Po powrocie z Leska zaprosił nas na rozmowę do KC starszy instruktor odpowiedzialny za Bieszczady - Władysław Kandefer. Poprosił o zreferowanie naszych planów, wysłuchał i powiedział, że jest to interesująca koncepcja. Projekt Rezerwatu Turystycznego w Bieszczadach otworzył publikację kilkudziesięciu artykułów pod hasłem „Odkrywamy powtórnie Bieszczady”.

Niemal wszyscy autorzy odnieśli się do tej propozycji entuzjastycznie. Na łamach Politechnika wypowiadali się w tej sprawie naukowcy oraz legendy polskiej turystyki górskiej i taternictwa, m. in. Władysław Krygowski, redaktor naczelny "Wierchów". Temat został pozytywnie podjęty przez wiele czasopism. Kilka natomiast zajęło stanowisko krytyczne. Np. "Polityka" wydelegowała trójkę dziennikarzy w Bieszczady i przepytała lokalnych bonzów, tych którzy popierali inwestycje. Poprosili także o opinię kierownika bazy studenckiej w Bieszczadach Krzysztofa Ołtarzewskiego. Rozmowa odbyła się w restauracji. W odpowiedzi Ołtarzewski zdjął but, postawił na stole i zapytał „Ładny?”. Jeden z zaskoczonych dziennikarzy odpowiedział „No, ładny.” Na co Ołtarzewski „No właśnie, ale dlaczego na stole?”1).

Media lokalne, a przede wszystkim Radio Rzeszów, z naczelnym Adolfem Jakubowskim, było przeciwko nam. Także Życie Warszawy, z którego odszedł Henryk Korotyński, a na jego miejsce skierowano zastępcę naczelnego Trybuny Ludu, o ile dobrze pamiętam, Rowińskiego. Zaczął on porządki od wyrzucenia Stefana Bratkowskiego z funkcji naczelnego Życia i Nowoczesności, powołując na jego miejsce dotychczasowego kierownika działu rolnego Zbigniewa Lubaka. Ten napadł na mnie publikacją „Krowy nie przeszkadzają motylkom”, promującą budowę ferm przemysłowych w Bieszczadach. Nie przypominam sobie, aby w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia odbyła się w polskich mediach bardziej żarliwa dyskusja na jakikolwiek temat. A wszystko za sprawą jednej publikacji w studenckim tygodniku.

W telewizji szedł wówczas program „Krajobrazy Polski”, tworzony przez Redakcję Kultury. Zaproszono mnie do udziału w programie poświęconym Pieninom. Oprócz mnie uczestniczyli w nim dwaj profesorowie, z których jeden reprezentował gospodarkę wodną. Rozmowa zeszła na budowę zapory w Czorsztynie. On był za budową, a ja przeciw. Następnym tematem były Gorce. Zapytano mnie, czy je znam. Znałem je jak własną kieszeń. Kiedy przyszło do filmowania okazało się, że prowadzący zachorował. Zaproponowano mi tę rolę. Następnie przez kilka tygodni, przygotowywałem koncepcje kolejnych programów, proponowałem uczestników i prowadziłem dyskusję. W „Krajobrazach Polski” wystąpili wszyscy, najbardziej aktywni, buntowniczy członkowie Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Warszawie.

Kiedy na wizji pojawiły się Bieszczady i padło pytanie, czy należy je zachować w stanie zdziczałym, naturalnym, Jacek Mazur powiedział: „Postawmy się w roli ludzi, którzy w 1945 r. decydowali o odbudowie Warszawy. Czy którykolwiek z nich, widząc że zachował się stary pałac, odważył by się powiedzieć, że należy go wyburzyć, bo właśnie przez to miejsce ma przechodzić nowa trasa komunikacyjna?” Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało mi pierwszą nagrodę za roczny dorobek w zakresie ochrony środowiska, w grupie telewizji.

W dużym stopniu dzięki popularności spowodowanej tą publikacją, tuż przed publiczną obroną pracy doktorskiej, zaproponowano mi stanowisko rzecznika prasowego w nowopowstałym Ministerstwie Ochrony Środowiska. Pod koniec lat siedemdziesiątych, z uczestnikiem serialu „Krajobrazy Polski” i jednym z założycieli Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, a także wziętym pisarzem Witoldem Michałowskim, postanowiliśmy podsumować bieszczadzkie boje w książce pt. „Spór o Bieszczady”. Napisaliśmy krótką historię turystyki studenckiej w Bieszczadach, zaprezentowaliśmy koncepcję Rezerwatu Turystycznego oraz spór medialny wokół tej koncepcji.


Spór o Bieszczady, wyd. I

Rozdział poświęcony zagospodarowaniu tego regionu kończy się fragmentem przemówienia ministra ochrony środowiska Jerzego Kusiaka, jakie wygłosił w Rzeszowie, podczas narady poświęconej Bieszczadom: „Przechodząc do spraw związanych z przyszłością regionu, pragnę wyrazić pogląd, że ochrona środowiska nie powinna hamować, ale przeciwnie, może stymulować jego rozwój. Tatry od dwudziestu lat są parkiem narodowym, a sytuacja materialna mieszkańców Podhala przedstawia się znacznie lepiej niż przeciętnie w Polsce. Problemy związane z Tatrami i Podtatrzem mamy stosunkowo nieźle zbadane. Najlepsze wzory warto wykorzystać w Bieszczadach.

Do podniesionego przez publicystów problemu bieszczadzkiego należy podchodzić z optymizmem. Dotychczasowe osiągnięcia powiatu bieszczadzkiego pozwalają ufać, że dalsze poczynania jego kierownictwa będą zgodne z interesami jego mieszkańców oraz przydatne dla całego społeczeństwa. W tych działaniach deklaruję poparcie resortu i – w razie potrzeby – pomoc.” Po czym - dodaliśmy z Michałowskim - „Ważkie, godne zastanowienia słowa”.

Po czterdziestu latach mogę chyba ujawnić, że jako rzecznik ministra napisałem to jego wystąpienie, które on zaakceptował. Nie mógł mi sprawić większej przyjemności. W 1975 r. wprowadzono w Polsce nowy podział administracyjny, tworząc 49 województw (fama głosiła wówczas, że Edward Gierek wzorował się na Francji, która miała 49 departamentów). Bieszczady znalazły się w województwie krośnieńskim. Przy tej okazji, moim nowym ministrem został Tadeusz Bejm, były I sekretarz KW PZPR w Gdańsku, a w Urzędzie Rady Ministrów premier Jaroszewicz zwołał naradę z udziałem wszystkich nowych wojewodów i mojego szefa. Ten zabrał na naradę swego rzecznika.

Przy stole prezydialnym zasiadł premier z ministrem i ktoś tam jeszcze, a naprzeciwko nich cały tabun wojewodów. Przysiadłem samotnie, przy bocznym stoliku dla służby, słuchałem, zrobiłem nieco notatek. Kiedy przyszła pora lunchu, ściana za plecami prezydium zamieniła się w drzwi, które rozjechały się. Ukazały się czteroosobowe stoliki z zastawą. Zdany byłem na własne wyczucie, co w takiej sytuacji robić. Zostać samemu w tej wielkiej sali – chyba nie. Więc kroczyłem za szefem. Siadł obok Jaroszewicza. Po chwili jakiś dobrze odżywiony delikwent dosiadł się z drugiej strony premiera. Jedno miejsca naprzeciwko szefa rządu pozostało wolne. Ukłoniłem się i zająłem je. Mój szef nie przedstawił mnie, ale zaczęto polewać zupę. Po niej nastąpiła delicja – pieczona, chrupiąca kaszanka z knajpy w Pyrach.

Mój szef ze swoim wymieniali jakieś zdawkowe uwagi, a ja rozpracowałem sąsiada z lewej strony. Był nim nowo mianowany minister handlu wewnętrznego i przemysłu lekkiego – Jerzy Gawrysiak. A jeszcze kilka dni wcześniej I Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Rzeszowie, z którym toczyłem spór. Więc skorzystałem z okazji i zadałem mu gospodarskie pytanie „Co nowego w Bieszczadach, panie ministrze?”. Właśnie podnosił do ust kostkę kaszanki wpatrując się w nią z zadowoleniem, ale zreflektował się, odłożył krwawy produkt na talerz i ręką wycelował we mnie. „To wy, to wy jesteście ten Rygielski od Kusiaka!” W ten sposób zostałem przedstawiony premierowi dużego kraju, znajdującego się w Europie. Kaszanka zakończyła libację.

Mój minister już nigdy więcej mnie ze sobą nie zabrał. Przyniosłem mu wstyd. Zresztą, po roku go odwołano. Przyszła, też na rok, Maria Milczarek, która podpisała głupią ustawę zmieniającą nazwy w Bieszczadach. Podobno z polecenia premiera. Naprawiłem to zło w 1981 r., publikując w Kulturze artykuł „Poprawiacze tradycji.” Krótko potem nazwy zostały przywrócone.

Książka ukazała się w 1979 r., w nakładzie 10 tys. egzemplarzy, z czego jedną trzecią przekazano do Krakowa z nadziałem na południową część kraju, a reszta wylądowała w Centralnej Składnicy Księgarskiej, skąd miała trafić do księgarń w pozostałej części Polski. Autorzy, w ramach kontraktu, otrzymali 100 egzemplarzy, z których część przekazali do ważniejszych redakcji w Warszawie. Książka rozeszła się na południu błyskawicznie. Jeden z pierwszych egzemplarzy trafił na biurko I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krośnie, którym przypadkiem był Władysław Kandefer, ten sam który sześć lat wcześniej był instruktorem w KC i powiedział o koncepcji, że była interesująca.


„Spór o Bieszczady” zawierał nie tylko koncepcję zagospodarowanie Bieszczadów, która w 1979 r. różniła się radykalnie od planowanej przez władze, zauroczone zasobami grubizny drewna i perspektywą zabudowania każdej dolinki domami wypoczynkowymi dla świata pracy, ale także ostrą krytykę dotychczasowych poczynań władz. Więc nie dziwię się, że sekretarz odpowiedzialny za politykę w regionie mocno się zdenerwował. Zadzwonił on do Wydziału Kultury KC, który odpowiadał za wydawnictwa, i zażądał wstrzymania rozpowszechniania książki. Dyrektor Centralnej Składnicy Księgarskiej otrzymał odpowiednie polecenie. Czytelnikowi tego tekstu należy się wyjaśnienie skąd wiedziałem o tym, co jeden sekretarz mówił do drugiego. Odpowiedź jest prosta. Kuzynka Michałowskiego pracowała w KC. Wiedzieliśmy wszystko, co dotyczyło naszej książki.

Janusz Rygielski

CIĄG DALSZY NASTĄPI

1) Zespół "Polityki" w składzie Marta Wesołowska, Lech Stefański i Andrzej Krzysztof Wróblewski (ten sam, który uczył mnie dziennikarstwa, i którego nadal cenię) opublikował reportaż, po którym napłynęły krytyczne listy. Zespół wziął udział w burzliwym publicznym spotkaniu ze studentami, po którym opublikował na łamach Polityki następujące oświadczenie: „Listy, które publikujemy...oraz spotkanie ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich każą nam nieco zmienić stanowisko zaprezentowane w artykule. Być może, nie najlepiej wybraliśmy Bieszczady, jako miejsce na którym należałoby wystartować z nową koncepcją wczasów pracowniczych. Daje jednak wiele do myślenia, że otrzymaliśmy liczne i bardzo ogniste listy w sprawie Bieszczad – a tylko jeden właściwie zajmujący się organizacją wakacji świata pracy. Artykuł zatytułowaliśmy „Bieszczady i cała Polska”; odezwali się obrońcy Bieszczad, cała Polska milczy.”


Mała Semenowa, Wielka Semenowa - widok z Ustrzyk Górnych. Na terenie BdPN można poruszać się wyłącznie po szlakach znakowanych, Wielka Semenowa leży na samej granicy i chodzi tamtędy wyłącznie Straż Graniczna, szlaku tam nie ma. Podobnie jest z Przełęczą Beskid - leży poza szlakami. Więc jak widzisz bez łamania prawa nie da się tam przejść. Ale jeśli interesują Cię podobne tereny to przejdż szlakiem z UG na Wielka Rawkę a potem szlakiem granicznym do Wetliny. Najlepiej kup sobie dobrą mapę z zaznaczonymi szlakami i napewno coś znajdziesz bez łamania prawa.
Forum Bieszczady.info.pl