Siłą wyrwano mnie zza redakcyjnego biurka i wsadzono do samolotu. Lecieliśmy na pierwszy od wielu lat prawdziwy urlop, nie na jakieś tam naukowe czy służbowe rozjazdy do Jindabyne czy Chicago.
Z ponad 300 wysepek egzotycznej krainy Fidżi mąż wybrał Malolo z jej przeuroczymi gajami palm kokosowych. Na niewielkiej wysepce znajdują się trzy kurorty: Plantation Island Resort, Musket Cove Resort i nasz najmniejszy, a zarazem najbardziej luksusowy Lomani Resort. Prognoza pogody groziła nam deszczami oraz burzami z piorunami – wiadomo pora deszczowa. Tak więc psychicznie byliśmy przygotowani na to, że pośpimy przy deszczowej symfonii przez 7 dni i nocy, nie wychodząc z apartamentu... albo że będziemy czytać książki, na co w Sydney zawsze brakuje czasu.
Na lotnisku w Nadi, dokąd dolecieliśmy w ciągu 5 godzin, powitał nas deszcz, ale miejscowi zapewniali, że na wyspach jest pogodnie. Noc spędziliśmy w hotelu. Na wyspy Malolo płynie się promem, który kursuje tylko kilka razy dziennie – ale nie wieczorem. Po naszym przylocie nie było już żadnej komunikacji, można było ewentualnie zamówić sobie za $500 łódź motorową. Postanowiliśmy, że taniej będzie zanocować w hotelu w Nadi (miejscowi wymawiają „Nandi”). W recepcji od razu rozpoznali nasz polski akcent, a to dzięki temu, że mają w Suva znajomego Polaka - Janusza. (Polski akcent rozpoznawali też potem ludzie na Malolo, ciepło wypowiadając się o Polsce i wręcz przedstawiając nas jako gości z Polski).
Na kolację w Nadi mielismy oczywiście pyszną rybę, wszak wyspa leży na jeszcze czystym ekologicznie oceanie. Wszyscy kelnerzy nosili kwiatek za uchem: frangipani lub hibiskusa. Spytałam jakim cudem kwiatek trzyma się ucha. Jeden z kelnerów przyniósł mi taki kwiatek i pokazał, jak to się robi: po prostu nadziewa się go na wykałaczkę! Od tej pory często paradowałam z kwiatkiem, obiecując sobie, że i w domu będę tak robić, wszak mam w ogrodzie niewielkie drzewko frangipani, które właśnie kwitnie.
Hotel Hexagon w Nadi. Mamy po kwiatku za uchem |
Podchodzimy do lądowania w Nadi. Pod nami błotnista rzeka |
Nadi z lotu ptaka. W dali widac wysepki. |
Port w Denarau. Stąd odpływamy na Malolo |
Wielka galeria zdjęć z Fidżi - tutaj
Rano udaliśmy się do sklepu, aby zrobić zakupy, głównie zaopatrzyć się w wodę, bo w tym kraju kranówka nie nadaje się do picia – można pić jedynie wodę butelkowaną, która pochodzi ze studni artezyjskich. Tak więc zaopatrzeni w butelki pojechaliśmy shuttle busem do innej części miasta, zwanej Denarau, gdzie mieści się port i elegancki kurort. Po drodze przejeżdżaliśmy przez rozliczne bagna i mokradła oraz mulistą rzekę, która podobno brudzi okoliczne plaże. Miasto, w większości zamieszkałe przez Hindusów wydawało się nam dość ubogie. Kontrastowo piękne było Denarau, no ale to kurort dla dolarowych turystów...W eleganckim porcie - luksusowe statki turystyczne oraz promy dowożące turystów na okoliczne wyspy.
Katamaran „Malolo Cat” zabrał nas w godzinną podróż do odległej o 20 km wyspy Malolo. Po drodze mijaliśmy długi, wąziutki cypel, na którym bielały nowe wille – oczywiście dla turystów. A dalej już tylko ocean. Słońce jarzyło i oślepiało. Po jakimś czasie pokazała się na horyzoncie wyspa Malolo. Mówiąc precyzyjniej, są dwie wyspy Malolo, duża i ta mniejsza zwana Lailai). To właśnie na tej mniejszej znajduje się kilka kurortów, w tym nasz Lomani, a tam liczne atrakcje „water sports, fun for everyone including hobie cats, kayaking, banana boat rides, windsurfing, coral viewing, dolphin spotting”, do mnie jednak najbardziej przemawiała wizja „private beachside dining”, czyli kolacja we dwoje przy stoliku pod palmą, na plaży, prawie w wodzie.
W chwili, gdy dopływaliśmy do przystani, na molo pojawił się lokalny zespół z gitarami, który zaśpiewał powitalną serenadę pod tytułem Bula (witajcie) i zawieszał nam muszelkowe naszyjniki.
Posłuchajcie fragmentu pieśni powitalnej
Większość turystów, małżeństwa z dziećmi powędrowała do dużego kurortu „Plantation Island Resort” , nas natomiast zabrano do Lomani, który przeznaczony jest for adults only. Oczarowani krajobrazem, zapomniawszy o bagażach, wsiedlismy do elektrycznej bryczki zwanej buggy i daliśmy się powieźć przez rajski park, poprzez białą bramę z napisem Lomani do naszego kurortu. Na schodkach recepcji czekał kolejny zespół (kelnerzy, kucharze i recepcjoniści), który powitał nas przepięknym śpiewem. I znów to piękne słowo BULA (witajcie).
Tuż za recepcją była restauracja ulokowana na tarasie ocienionym rozpiętymi jak parasol konarami drzewa ognistego - flame tree było w pełni rozkwitu! Z tarasu oszałamiający widok na ocean. Między nami a falami (może 20 m) był tylko gaik kokosowy z zieloniutka trawą, jaką mogą się poszczycić pola golfowe. Posadzili nas na białych kanapach i podali mleczko kokosowe, z czarkami ozdobionymi kwiatuszkami frangipani (na wykałaczkach!). Powtarzałam jak opętana: o kuchnia maciek, jak tu pięknie – o kuchnia maciek jak tu pieknie! Po jakimś czasie powiadomiono nas, że przyjechały bagaże, a recepcjonista podał papiery do podpisania. Pokojówka poprowadziła nas do naszego duplexu. Postanowilismy się rozpakować i dopiero potem zjeść lunch. Nasz apartament był na pięterku. Przed drzwiami stała miednica z wodą i kwiatkami hibiskusa. „To dla tych, którzy chcą opłukać stopy po powrocie z plaży”- wyjaśniła pokojówka.
Malolo History & Culture
Accommodation overview
Mieszkanko cudowne. Przestronny salon, sypialnia i bardzo duży balkon z widokiem na ocean. Przed domem kolejne drzewo ogniste, jakis fikus i drzewo mangowe z niedojrzałym jeszcze owocem. Do oceanu mamy jakies 20 metrów. A po prawej niezwykłe sąsiedztwo – jak dowiedzieliśmy sie w kilka dni później - w trzech skromnych, nieogrodzonych domkach obok nas mieszkali milionerzy: właściciel wyspy, jeden z jego synów oraz córka. I choć właściciel wyspy był Anglikiem, to cała jego rodzina żyje zgodnie z tradycjami fidżijskimi.
Lunch mógł poczekać, ocean – nie! Obecność miednicy z wodą zasugerowała mi, że mogę na plażę iść boso. Pierwsza wyskoczyłam na schody. Było ich 15. Jedną stopę miałam na drugim schodku, a drugą na trzecim. I nagle zawyłam! Moje stopy przykleiły się do stopni malowanych farbą olejną, a temperatura o tej porze była piekielnie wysoka. Z bólem wycofałam się do domu po sandały. Przez dwa następne dni nie mogłam chodzić nawet po miękkiej trawie, a plażowy piasek i okruszki muszelek zadawały straszny ból. Zanim stopy się zagoiły, zwichnęłam wielki palec u nogi; zresztą medyczne przygody nadal trwały, bo to i bóle żołądka (inne bakterie?) i koszmarne skurcze nóg mi dokuczały. Ale świat dookoła był tak atrakcyjny, że o bólu nie myślałam.
Oj, zapamiętam moje pierwsze wejście do oceanu... gorącego jak zupa! Niektórzy pływali, inni po prostu leżeli w wodzie. Moja lekarka nakazała mi siedziec jak najdłużej w słonej wodzie i „wchłaniać minerały”. Więc taplałam się, ile mogłam wytrzymać poza zasięgiem cienia. Najlepiej jednak było opalać się z głową w cieniu nachylonej nad wodą palmy, a nogami w morskiej pianie. Plaża zwiększała się i skracała zależnie od pory dnia. Wieczorny przypływ sięgał do leżaków i prawie do stołu. W południe plaża była tak wielka, że do głębszej wody trzeba było wędrować kawał drogi.
Po inspekcji plaży udalismy się na lunch. Ludzi na tarasie restauracji było niewiele, tak więc atmosfera bardzo kameralna. Stoły i krzesła zrobione z kokosowej plecionki, zatem można było na nich siadać w mokrym kostiumie, prosto z basenu czy oceanu. Kto nie chciał ociekać, mógł się owinąć ręcznikiem, beach towel, który można było brać z recepcji nawet po kilka razy dziennie.
Równie atrakcyjne jak taplanie się w oceanie, czy drinki i plotkowanie w basenie było siedzenie w restauracji – a spędzało się w niej po kilka godzin dziennie. Po pierwsze, przepyszne widoki na gaj palmowy i ocean, na basen, altanki i hamaki. Po drugie przemiła obsługa. Po trzecie wielka przyjemnośc studiowania menu i wybierania posiłku. Wszystko to w poczuciu jakieś nirwany, na zwolnionych obrotach, w słodkim zamyśleniu, w błogostanie. Z zamyślenia wyrywały nas ptaki z czerwonym ogonkiem, które lądowały na stole, aby się uraczyć masłem – ileż to było smiechu, jak próbowały sobie potem wyczyścic dzioby! Z baru dochodził klekot kieliszków, a z recepcji egzotyczna muzyka z radia. To w dzień, bo wieczorem była muzyka na żywo. Swoje stanowisko w restauracji miał etatowy piosenkarz z gitarą. Stojak z nutami i wielkim zapasem repertuarowym. Swiatowe standarty po angielsku oraz piosenki w rodzimym języku. Spiewał po 3 piosenki, potem chwila przerwy, i następne 3, i tak godzinami. Nic dziwnego, że nikomu nie chciało się iść do domu.
Restauracja:kelnerskie trio
Piosenkarz starał się wkomponować w tło, nie narzucał swojej obecności, nie przekrzykiwał gwaru. Spiewał jakby dla siebie. Tym bardziej nastawialiśmy uszu, żeby go dobrze słyszeć. Od czasu do czasu podchodził do niego ten czy tamten kelner i zaczynali fantastycznie spiewać swoje falsetowe serenady na dwa-trzy głosy. Odnoszę wrażenie, że na Fidzi wszyscy mają wspaniałe głosy, każdy umie śpiewać i grać na gitarze, jakiejś bałałajce czy ukelele. Etatowy piosenkarz opowiadał, że spiewania nauczył się od kogoś, gdy miał 12 lat. A więc nie w szkole. Opuścił rodzinne strony, bo dostał pracę w Lomani. Wieczorem śpiewa, a rano grabi liście w parku.
Prawie każdy pracownik ma dodatkowe obowiązki: np. masażystka zajmuje sie też praniem. Ludzkie zasoby dobrze zagospodarowane. I wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni, nikt się nie spieszy, bo i tak zdąży wszystko zrobić w odpowiednim czasie. Słyszeliśmy, jak menadżer pouczał nowego pracownika: Do not rush or you will collapse. Nie spiesz sie, bo zemdlejesz. W tropiku trzeba na siebie uważac. Tutaj nawet samo siedzenie przy stole to duży wysiłek – człek ciągle ociera pot...
Każdy posiłek ma swój niepowtarzalny urok. Na sniadanie różne przysmaki, tropikalne sałatki, owoce, soki, świeże kokosy do picia, omlety, naleśniki, kiełbaski i jajka smażone na różne sposoby np sunny side, ale mnie najbardziej smakowało jajeczko z dobrze wysmażonym chrupkim bekonem. Ha! Do profesjonalnego smażenia mieli specjalistę. Obiadom poświęcaliśmy nieco mniej uwagi, bo się było między „sesjami”, po plaży, a przed basenem, albo przed wycieczką na jakies inne wyspy...Owszem, testowało się pyszne zupki i egzotyczne przystawki, solidne drugie dania, przedziwne desery...ale to niejako w pospiechu.
Najchętniej celebrowało się kolacje przy i po zachodzie słońca (dwa razy kazaliśmy sobie nakryć na plaży), przy plusku oceanu, przy pochodniach płonących wokół tarasu, przy serenadach. Jednego wieczoru gościlismy zespół polinezyjski, prócz tańców były pokazy rąbania maczetą i połykania ogni. Zapowiadanych deszczów i burz z piorunami ani śladu! Ot, i taka to pora deszczowa. Kilka razy popadało trochę w nocy, aby podlać rajskie ogródki, które niełatwo utrzymać, bo na wulkaniczną skałę trzeba było nawieźć dobrej ziemi spoza wyspy!
Nie tylko ziemia, ale wszystko inne (z wyjątkiem kokosów) jest z „importu”, wszystko od żywności, warzyw, proszków do prania, sprzętu, maszynerii, traktorów, po materiały budowlane przywozi się łodziami i statkami. Głównie z Nadi, czyli z mainland.
To my sobie tak beztrosko siedzimy w rajskim krajobrazie i nawet nie wiemy, ile pracy i zachodu kosztuje zbudowanie i utrzymanie takiego raju. Na przykład całą instalacja elektryczna jest podziemna. Na powierzchni ani jednego słupa, bo i tak zwaliłby go cyklon. W gospodarczej części wyspy jest cały system kanalizacyjny, kurortowe pralnie, kwatery dla personelu i nawet kościół dla służby, wielkie wysypiska śmieci, które trzeba palić; są wielkie zbiorniki na wodę deszczową... i tylko gigantyczny generator stoi nie wiedzieć czemu na górce, ponad wyspą. Ten generator, zaopatrujący wszystkie kurorty i prywatne rezydencje w elektryczność i zapewniający klimatyzację, pożera podobno tysiąc litrów paliwa na dobę. Tak więc po oceanie śmigają łodzie dowożące paliwo. A więc praca wre – tylko my tego nie widzimy.
Wszystko to musiał ktoś dobrze obmyśleć i zaplanować. A kto? Właściciel wyspy. Właśnie zmarł w drugim dniu naszego pobytu. Słyszałam, jak nad wyspą przeleciał helikopter. Jak powiedział mi kelner, właśnie nad ranem zmarł Reginald Raffe; najstarszy syn zabrał ojca helikopterem na sekcję zwłok i kremację w Suva. W kilka dni później wokół wyspy przeleciał mały samolot – zapewne rozsypywał prochy zmarłego. Prawie 90-letni Reginald był przez jakiś czas w sydnejskim szpitalu, ale chciał umrzeć w domu, na ukochanej wyspie. Na dzień przed kremacją odbył się w kościele metodystów Memorial Service, podczas którego zasługi zmarłego wyliczali bliscy współpracownicy oraz najmłodszy syn. W ramach plotek słyszałam (od kelnerów!), że Reginald mieszkał ongis w Sydney, ożenił sie z Australijką, osiadł na wyspie żyjąc po fidżijsku; z czasem dzieci wyruszały z domu na zagraniczne studia, a pewnego dnia żona opuściła męża, wróciła do Sydney, gdzie powtórnie wyszła za mąż. Reginald zapisał w testamencie, że jego była żona nie ma prawa postawić nogi na wyspie. Nie wpuścili jej kilka lat temu, kiedy syn się żenił. Nie wpuścili jej teraz na uroczystości pogrzebowe.
W największym skrócie historia wyspy przedstawia się nastepująco: In the early 1960s, the island was sold to Richard "Dick" Smith, Reginald Raffe and Sir Ian MacFarlane. They parted their ways in the early 1970s to develop their own part of the island. At about this time, the airstrip was built. In 1969, Reg Raffe opened Plantation Village Resort, now Plantation Island Resort, with six rooms. In 2004 his children (Reardon Raffe, Barron Raffe, Jayson Raffe & Hannah Kirsh) opened Lomani Island Resort. źródło Wikipedia. A oto co znalazłam w internecie na temat Wielkiej Trójcy.
Fiji Sun o smierci Reginalda Raffe
Fiji Times o smierci Dicka Smitha
Kontynuacja wizji Reginalda
Pogrzeb pogrzebem, mieliśmy też na wyspie wesele. Dwoje młodych przyleciało z Virginii (USA) na Fidżi, aby wziąć ślub na rafie. Nasz kurort Lomani specjalizuje się w ślubnych ceremoniach (nota bene lomani znaczy „miłość”). Pannę młodą – w różowej sukieneczce i z bukietem frangipani – zawieziono „bryczką” na przystań, tam ją powitała asysta tubylców i honorowo poprowadziła na udekorowaną liśćmi palmowymi łódź, gdzie czekał na nią specjalny tron. I powieziono ją na ocean. Po drodze była maleńka wysepka Namotu, zwana Surfers Island. I dopiero kawałek dalej piaszczysta łacha, na której czekał pan młody. W podróż poślubną młodzi zanurkowali, aby posnorkelować i cudne rafy pooglądać. Po powrocie do Lomani czekał na nich pięknie zastawiony stół, ustawiony na plaży, a obok niego łuk triumfalny upleciony z liści palmowych misternie „inkrustowany” kwiatkami frangipani. Takie to proste, a jakie piękne!
A wedding story
Ania i Piotr z Warszawy – ślub na Fidżi
Moja relacja z Lomani byłaby niekompletna bez opisu wycieczki na Shell Village. Wioska składa sie z osadników - tubylców importowanych w ramach rządowego programu z innych wysp. Zajmują się tu głównie wyrobem masek i biżuterii dla turystów. Na brzegu, pod palmami stoi szereg kramów i straganów. Wizyta na wyspie zaczyna się od uroczystego powitania gości w Community Hall. Gospodarze na naszych oczach przygotowują napój, słynną narkotyczną kavę, którą mamy pić z kokosowych czarek.
Pyyyyyszny napój się szykuje |
Posłuchajcie fragmentu ceremonialnego powitania w Shell Village
Dzielnie wychyliłam bryję, która miała smak wody ze świętej kałuży. Przewodnik zapewniał, że możemy wejść do każdego domu, wszędzie będziemy mile widziani. Widać jednak, że życie koncentruje się przy straganach oraz na plaży, czekoladowe dzieci szaleją w wodzie i na pontonach, kąpią się i matrony, a jedna pani – o kulach – pluska się nieopodal brzegu.
Czas wracać do Lomani. I czas wracać do Sydney. Po ostatniej kolacji – na którą specjalnie dla nas sprowadzono z Nadi ogromne lobstery – kelnerzy wraz z kucharzami dali nam koncert zakończony rzewną pieśnią pożegnalną Isa Lei. Żegnaliśmy się z nimi ze łzami w oczach.
Isa Isa vulagi lasa dina Nomu lako au na rarawa kina Cava beka ko a mai cakava Nomu lako au na sega ni lasa.
Isa Lei, na noqu rarawa Ni ko sa na vodo e na mataka Bau nanuma, na nadatou lasa, Mau Suva nanuma tiko ga.
Załoga Lomani śpiewa na pożegnanie
Pozostały wspomnienia i płyta z piosenkami kupiona już na lotnisku w Nadi. Tak jak mnie wyrwano zza biurka, tak teraz ja będę Was na siłę wyprowadzac na lotnisko, abyście polecieli na Fidżi. Bo warto! Bajeczne wakacje.
Ernestyna Skurjat-Kozek
Moja ulubiona płyta |
Sega ni tadra - moja ulubiona piosenka z tej płyty
Czy już ogladaliście wielką galerię zdjęć Pulsu Polonii z Fidżi. Kliknijcie tutaj
I jeszcze kilka linków:
Raj tropików.Julita i Wojtek z Brisbane
Galeria zdjęć Julity i Wojtka nie tylko z Fidżi
|