W drugiej połowie stycznia Stanisław Zdziech (SZ) - określający się jako "były działacz pierwszej Solidarności, więziony i prześladowany, aktualnie członek ZPWP" - w publikacji "Obiektywizm naukowców" wypowiedział się szeroko na temat MEGO trzyminutowego komentarza w MEJ AUTORSKIEJ audycji nadanej 7 stycznia b.r. na falach polskiego społecznego radia 3ZZZ w Melbourne.
Nie rozumiem dwóch podstawowych spraw. Mianowicie: po pierwsze, dlaczego SZ nie przyjdzie/zadzwoni do studia z pretensjami, lecz smaży artykulik do mediów drukowanych. Przecież - jak każdemu w takiej sytuacji - użyczyłbym mu mikrofonu, aby mógł się poskarżyć słuchaczom mych audycji, których percepcję i świadomość uszkodziłem swoimi bredniami, a nie do tych czytelników np. "Tygodnika" czy
"Pulsu Polonii", którzy audycji nie słyszeli. Tym bardziej, że SZ nie zamieszcza tekstu mego krótkiego komentarza, ani nawet nie cytuje mych obrazoburczych wypowiedzi. On po prostu je omawia - oczywiście, ze swojego specyficznego punktu widzenia - niestety, zazwyczaj retuszując kontekst, pohukując, grożąc palcem, pouczając mnie (a często i innych) co i jak powinienem myśleć, a także robić widły z igły.
Po drugie, dlaczego mnie nobilituje używając naprzemiennie określeń: naukowiec i koordynator. Czyżby wyłącznie po to, aby podbić ważkość swych trywialnych i często bardzo personalno-specyficznych zastrzeżeń? Me długoletnie koordynowanie działania zarządu polskiej grupy radiowej nie ma żadnego znaczenia w przygotowywaniu mych autorskich audycji, a służy wyłącznie jako łącznik w relacji zespółu z administracją radiostacji i w sprawach organizacyjnych grupy (rozkład audycji, zastępstwa, rekrutacja członków i redaktorów, szkolenia, pozyskiwanie funduszy itp.). Naukowcem-wykładowcą przestałem być w 1985 r., czyli ćwierć wieku temu. Mogę co najwyżej uważać się za oświeconego technokratę.
Przejdźmy do konkretów. Dla ułatwienia załączam mój jednostronicowy komentarz, który tak zbulwersował SZ, że aż chwycił za pióro. Jak widać, połowa komentarza dotyczyła spotkania z Cenckiewiczem i Wyszkowskim, które odbyło się 14 grudnia ub.r. w Polskim Sanktuarium Maryjnym w Essendon, a w którym uczestniczyłem. Pozostałą częścią jest moja refleksja nad dość beztroskim felietonem, który popełnił Cenckiewicz po powrocie do Polski (też załączam). M.in. chwalił poziom dyskusji na spotkaniach w Australii. Moim zdaniem (patrz relacja) - przynajmniej w przypadku Melbourne - poziom ten był raczej niski. Nie wiem też, jak można wysnuwać miarodajne opinie o Polonii australijskiej na podstawie próbki kilku setek napotkanych (i bynajmniej nie przypadkowych) osób, ani co skłania go do widzenia tzw. "nieprzejednanych" jako kontynuatorów "najlepszych tradycji powojennego wychodźstwa" skupionych wokół SPK. Przecież SPK było i jest organizacją pracy u podstaw, budowało Domy/Kluby Polskie i tworzyło wokół nich polskie mini-społeczności, inwestowało w rekreację, wspomagało harcerstwo i Macierz szkolną.
Co zbudowali/stworzyli imigranci lat 80-tych? Uderzmy się w piersi (swoje!). Jest to ciekawy temat, który warto rozwinąć przy innej okazji.
Uważam, że S.Cenckiewicz nie potrzebuje adwokatów, aby tłumaczyli "na nasze" co autor rzeczywiście miał na myśli pisząc swój felieton. Każdy może sobie wyrobić o tym opinie samodzielnie - po prostu czytając ten tekst. Nie jest on zakodowany.
Zdziech stawia mi 3 zarzuty: zaniżanie ilości uczestników spotkania, zła ocena wieku uczestników i nieprawdę, że goście odwiedzili N.Zelandię. W tym ostatnim przypadku ma rację. Oparłem się na wypowiedziach gości jeszcze sprzed wizyty, gdy przedstawiali taki właśnie zamiar i tym tłumaczyłem sobie pośpiech w czasie tej wizyty. Podczas pisania swego komentarza nie byłem świadom tego, że tam nie dotarli. Teraz wiem, i za to publicznie słuchaczy przepraszam. Tym niemniej, jest to szczegół nie mający znaczenia dla meritum sprawy.
Co do liczby uczestników, to myślę, że jestem dobrym estymatorem. Mieszczę się w granicy plus-minus 10%. Wydaje mi się, że SZ zaliczył do nich i organizatorów, i ekipę kawiarenki, i dzieci, i wszystkie osoby przypadkowe (np. takie, które nie znaja słowa po polsku), i te, które wkrótce wyszły. Znam ludzi co najmniej z widzenia i zauważyłem wśród publiczności sporo osób towarzyszących, które przybyły razem ze współmałżonkiem w drodze na jakąś inną późniejszą atrakcję tego wieczoru (np. moja żona, z którą byłem na imprezie zakończeniu roku w 3ZZZ).
Nie potrzeba picować i konfabulować, bo ok. 70 osób zainteresowanych to - w takich warunkach i czasie - jest bardzo przyzwoitą liczbą, której nie trzeba się wstydzić. Dla przykładu: na spotkaniu z M. Chojeckim było ok. 30 osób.
I ostatnie. Człowiek uważający, że wiek 55-65 lat jest wiekiem średnim, a nie podeszłym, chyba sam siebie oszukuje. W niektórych instytucjach na emeryturę wysyłają po przekroczeniu 45 lat. Natomiast rodzic w wieku 75+ jest starcem (The Age Pension w Australii), a nie w wieku podeszłym, panie Zdziech. W Polsce znaczna większość i tego nie dożywa. W Kanadzie renta starcza przysługuje od 65 roku życia. Wg Światowej Organizacji Zdrowia za początek starości przyjmuje się 60-65 rok życia.
Czy rzeczywiście mój krótki komentarz jest " jakże tendencyjny i nieprawdziwy postrzegania tej wizyty". I jaki ma z nim związek długa pretensja Zdziecha do jakichś kilku anonimowych aktywistów Polonii melbourneńskiej, którzy coś tam zrobili nie tak, jakby sobie tego życzył?
Włodzimierz Wnuk też były działacz pierwszej Solidarności i Solidarności Walczącej, niewięziony i tylko z lekka prześladowany (więc nie narzeka, nie boleje i nie rości), aktualnie członek SPK.
Komentarz radiowy W. Wnuka
Podczas krótkiej wizyty Krzysztofa Wyszkowskiego i dr Sławomira Cenckiewicza w Australii, którą zorganizował m.in. Związek Polskich Więźniów Politycznych, odbyło się spotkanie z gośćmi. Miało ono miejsce 14 grudnia ub.r. o godz. 16.00 w Polskim Sanktuarium Maryjnym w Essendon. Na spotkanie przybyło ok. 70 osób, głównie w podeszłym wieku. Obaj prelegenci ciekawie opowiadali o kulisach okresu politycznego i gospodarczego zamętu w PRL, zwanego popularnie "epoką Solidarności". Cenckiewicz przyjechał w zasadzie na promocję swej najnowszej książki "Wałęsa - człowiek z teczki". Zaś Wyszkowski aby opowiedzieć o swoich personalnych perypetiach i związkach z Wałęsą. I o tym jak to się stało, że niepozorny, kurdyplowaty Wałęsa, który zjawił się ni-stąd-ni-zowąd na głodówce w mieszkaniu Wyszkowskiego, stał się meteorem sceny politycznej lat 80-tych.
Chodziło też o sprostowanie wielu ujęć ze świeżego, klakierskiego i lizusowatego filmu Andrzeja Wajdy o Wałęsie, gdzie wiele sytuacji przedstawiono opacznie. Być może po to, aby ubrązowić człowieka niemalże mitycznego, a który - jak udowodnili to Gontarczyk i Cenckiewicz - był tajnym współpracownikiem SB ukrytym pod pseudonimem "Bolek" i chętnie z władzą kolaborował ("współpracował"), choć udawał przed nami, że jest w całkowitej opozycji. Dowiedziałem się przy okazji, że najprawdopodobniej Wałęsa miał nieślubne dziecko, od odpowiedzialności za które uciekł, a następnie pojawia się na scenie już z żoną Danutą, która zresztą w swoich wspomnieniach opisuje swe nie najlżejsze pożycie z mężem. Obydwoje pochodzą ze środowiska lumpenproletariackiego.
Publiczność w Melbourne nie bardzo dopisała. Gdy przyszło do zadawania pytań najpierw podniósł się człowiek z pierwszego rzędu i przez długi czas opowiadał głównie o sobie i swoich światłych osiągnięciach. Wreszcie na coraz bardziej natarczywe i głośne żądania z sali "Proszę zadać pytanie! Pytanie!" autoreklamiarz z wyraźnym niesmakiem i oburzeniem demonstracyjnie opuścił salę. Zakładam, że nie pozostawił żadnego wolnego datku, choć taka była intencja organizatorów co do częściowej refundacji kosztów tego przedsięwzięcia.
Zaś następni pytający przyciskali gości do muru oczekując ich opinii na temat tego, co dzieje się obecnie w Polsce, a nie na tematy z niedalekiej przeszłości, które Cenckiewicz skrupulatnie przebadał, bądź których Wyszkowski był świadkiem. Wyraźnie oczekiwano, aby goście potępili w czambuł Tuska i PO, a także uznali katastrofę smoleńską za oczywisty zamach.
Dodatkowo dopytywano dlaczego w Polsce ludzie prawi, honorowi, doświadczeni, miarodajni i konkretni nie pchają się do polityki - tak, jakby goście byli psychoanalitykami.
Po powrocie do Polski Sławomir Cenckiewicz napisał felieton o swej wizycie na Antypodach (bo jeszcze odwiedził Nową Zelandię), w której dość kategorycznie podsumował Polonię. Mianowicie podzielił ją na "cepelię", konformistów (czy wręcz lizusów) i - uwaga ! - na nieprzejednanych. Do tych ostatnich zaliczył Związek Polskich Więźniów Politycznych, który - jego zdaniem - uważa się za kontynuatora tradycji kombatanckiej (czyli np. utrzymującego roszczenia do Kresów). "Cepelia" to nasze życie kulturalne i artystyczne, zaś jako przykład konformisty i niemalże sługusa "układu" podał prof. Wojciecha Sadurskiego (nominalnie z Sydney).
Ponieważ nie zaliczam się do "nieprzejednanych" i nie biorę aktywnego udziału w "Cepelii", więc wynika z tego jednoznacznie, że - na podstawie taksonomii Cenckiewicza należę - wraz z wieloma mymi znajomymi - do tzw. przejednanych. W tym miejscu zacząłem wątpić w obiektywizm i zmysł obserwacji Cenckiewicza.
Nasunęła mi się bowiem taka oto refleksja: jakże tragikomicznie wyglądałaby dzisiejsza Polonia - obecnie w znacznej większości urodzona na obczyźnie lub w PRL - gdyby nadal domagała się zwrotu Wilna i Lwowa. Zaś słuchaczy i popleczników Sadurskiego jest dzisiaj więcej w RP niż w Australii. Mniemam, iż Cenckiewicz po rozmowach z ludźmi krzywdzonymi przez historię, chyba wkroczył na tory myślenia charakterystyczne dla wielu Polaków, tj. albo jesteśmy całkowicie za, albo całkowicie przeciw - na każdy temat. Np. wielu moich znajomych w Polsce nie może sobie wyobrazić innej opcji poza białą i czarną.
Dla przykładu: każdy kontakt z oficjałem (w naszym przypadku będzie to konsul lub ambasador) widziany jest przez pryzmat rządzącej aktualnie partii, a w dodatku przeważnie sprawy są personifikowane. I tak wszystkiemu winien jest (niepotrzebne skreślić) albo Tusk albo Kaczyński albo Komorowski, albo Wałęsa, albo Jaruzelski czy Michnik. W ostateczności Putin lub Obama.
A nie np. przeciętny mały cwaniaczek Jan Kowalski, któremu wszystko jedno, bądź który marzy o zażywaniu życia anonimowo, na koszt innych - czyli państwa.
Obiektywizm jest obecnie w Polsce jak dawniej u Lenina: jest dobry, gdy służy słusznej polityce partyjnej.
A to właśnie z tą wszędobylską partyjniackością i niskimi czółkami ludzi władzy walczyliśmy ćwierć wieku temu. Ale nie po to, aby wymienić je na inną jedynie słuszną partię - też z niskimi czółkami, ale za to z wydatną buzią.
|
|