Australia pod koniec listopada dla kogoś Polski, kto u siebie o tej porze roku zakłada swetry i dokłada do pieca, jest miejscem magicznym. Znaleźć się tutaj, to tak, jak przejść z nocy w dzień, lub z realu w świat bajki.
Sama podróż jest doświadczeniem i przygodą. Lot długi, aczkolwiek niezwykły, olbrzymim A380 z przesiadką w Dubaju, to tak, jak świadomy sen, w którym realizują się marzenia.
Lądowanie w Sydney. Po ponad 20 godzinach przebywania nad chmurami, z przyjemnością schodzi się na ziemię. Przeczy temu jednak przybicie pieczątki w paszporcie, wszak ostatecznie daje ona pewność, że bramy do raju otwarte.
Ponieważ była to nasza druga podróż do kraju kangurów i koali, wiedzieliśmy z mężem, że najlepsze dopiero przed nami. Na lotnisku czekała córka, wnusia i zięć. Nie widzieliśmy się trzy lata.
Rano, przebudzenie nieszczególnie urokliwe. Przeszywająco wrzeszczące kakadu zarządza pobudkę o świcie. Zamykam okno, by jeszcze pospać. Jednak zapach kwitnącej za oknem frangipani nie pozwala zniknąć w pieleszach.
Wyjście przed dom oszałamia. Po przeciwnej stronie, między rosnącymi na zboczu okazałymi palmami, wciśnięte niskie domki, otoczone splotem kwitnących krzewów. Jacaranda kipi fioletem. Burza zieleni oślepia intensywnością koloru. Eukaliptusy właściwym sobie urokiem dopełniają we mnie przeczucie, że cuda się zdarzają.
Na figowym drzewku mrowie żółto-zielono-czerwonych papug. Te, mniej krzykliwe, niż kakadu, jednak w oparach wstającego dnia, w nich również budzi się dzika siła i porywa instynkt graniczący z szałem. Jednak ich nietuzinkowa uroda, wpływa idyllicznie na mój nastrój.
Teraz wiem, że na pewno jestem w Australii...
II
Most Harbor Bridge i Opera House z sielankową atmosferą wokoło, to dla mnie kapliczka. Takich kapliczek mam jeszcze kilka w Europie: - Eifel w Paryżu, Wenecja, Most Karola w Pradze. Są to te miejsca, do których chce się wracać. W Parku Królewskim drzewa sprawiają wrażenie, że się zapamiętały w ewolucji i zawłaszczyły wyłączność na urok. Do prawej strony Royal Botanic Gardens przytulone ogromne wieżowce, jakby ludzki wytwór miał ochotę konkurować z przyrodą. Jednak nie można kwestionować człowieczego geniuszu . Całość, z poziomu restauracji w Sydney Tower prezentuje się jak nadmiar potencjału ludzkiego i przyrody.
Nie dziwi, że ta część Sydney postrzegana jest jako imperium nastawione na karierę, z wakacyjnym klimatem.
Spacer między rozpoznawalnymi w całym świecie budynkami dodaje skrzydeł, a szczodrością ze strony pomyślnego biegu rzeczy wydaje się praca córki w tych rejonach.
Inna część City - Darling Harbour - nie mniej urocza. Równie dużo ma do zaoferowania turystom. Wokół Zatoki promenada, przy niej restauracje, kawiarnie, kluby, sklepy z pamiątkami, Kino Imax. W pobliżu Chinskie Ogrody. Oceanarium - z największych na świecie, skłania do spaceru między 3 metrowymi rekinami i egzotycznymi rybami.
Przechodząc po spacerowym moście, na drugi „brzeg” Zatoki rzucamy okiem na jachty sławnych i bogatych. Wcześniej, oglądaliśmy je z okna jednoszynowej kolejki na filarach, ale nie wytrzymała ona próby czasu. Nie ma też aborygeńskiego sklepu Outback, w którym odbywały się pokazy gry na didgeridoo. Jednak sushi smakuje niezmiennie, tak samo jak dawniej...
III
Góry Śnieżne. Leżą ok 500 km na południowy zachód od Sydney. Najwyższy ich szczyt - to Góra Kościuszki, odkryta przez Polaka - Pawła Edmunda Strzeleckiego. Australijczycy wymawiają Maunt Koziosko.
Jedziemy piękną, aczkolwiek prawie pustą autostradą, których tutaj w Australii jest multum. Za oknem migają urokliwe krajobrazy. Olbrzymie, pofałdowane przestrzenie porastają nieliczne eukaliptusy. Przepiękne, luźno rozwiane korony, na powyginanych w dziwne kształty konarach tworzą klimat Australii. Są rozpoznawalne, jak włoskie pinie. Zachwycają białymi, pomarańczowymi, albo różowymi, aksamitnymi pniami.
Trawa na otaczających pagórkach prawie wyschnięta. Jest druga połowa grudnia, zaczyna się lato. Wokoło multum farm z tysiącami hodowanych tu krów i owiec.
Po prawej rozległa, jeszcze zielona równina, ciągnąca się na przestrzeni ok 30 km. To wyschnięte o tej porze roku Jezioro Jerzego. Zimą wypełni się wodą.
Daleko od drogi pojedyncze domki, ukryte w zieleni drzew, przed lejącym się z nieba żarem. Temperatura dochodzi do 40 stopni Celsjusza. Niebo, w przeciwieństwie do traw nie zmienia koloru. Oscyluje między błękitem i chabrem, czyste bez jednej chmurki. Z lewej mignął pas startowy dla lekkich samolotów. Do najbliższego miasta dziesiątki , może setki kilometrów. Kompletne odludzie.
Chwilami mamy wrażenie, że podróżujemy po księżycu. Na wysuszonych do białości łąkach tysiące kamieni, wręcz głazów. Pomiędzy kikutami srebrzących się w słońcu, uschniętych drzew wygląda to tak, jak wymarła przed laty kraina, w którą Pan Bóg zapomniał na nowo tchnąć życie, ale nie poskąpił jej nadzwyczajnego uroku.
W tak morderczo uroczej scenerii stworzonej przez naturę posuwamy się w kierunku Jindabyne. Bywa, że na przestrzeni wielu kilometrów, jesteśmy sami na autostradzie.
Krajobraz jednak powoli zaczyna się zmieniać. Przytłaczające piękno ustępuje miejsca łagodniejszym i barwniejszym widokom.
Pojawiają się lasy, zieleń, jakby więcej życia. Liźnięte językiem żywiołu pnie drzew wskazują, że ” coś” strasznego się tutaj stało. Korony jednak zielone, odnawiają się, żyją.
Jedziemy w górę, drogą z licznymi zakrętami. Przy drodze znaki:- "Uwaga na kangury", "Uwaga na wombaty".
Jazda w górach ma swój urok. Droga wycięta w skałach. Siatki zabezpieczają przed spadającymi kamieniami. Przemieszczamy się serpentyną. Po prawej, na horyzoncie pojawia się srebrem porośnięte zbocze. Na przestrzeni dziesiątek kilometrów, w wysokich partiach gór - drzewa uschnięte do białości, wyglądają jak za kotarą ulewnego deszczu, albo pokryte lodem. Niezwykle urokliwy widok, aczkolwiek żal czuje się w duszy.
Niższe piętra w całej krasie zielonego. Zieleń przybiera tu odcienie od seledynu wiosennego przez ochrę, aż po głęboki malachit. Są tu również drzewa iglaste, ale prym wiodą eukaliptusy, z powykręcanymi, jakby w wielkiej fantazji różowymi, białymi, albo pomarańczowymi konarami, a na nich koronkowo utkane liściaste korony.
Po przejechaniu setek kilometrów, drogą przylegającą do wyschniętych łąk, zieleń drzew z okolicy Thredbo, zdaje się grzeszyć intensywnością. Burza liści potęguje wrażenie, że przejęły tu panowanie nad górami. Blask odbijający się w pofałdowaniach przełęczy, przypomina zaczarowany świat, a niebywała piękność gór sprawia, że chciałoby się ten widok zabrać ze sobą do Polski.
Z Thredbo, pierwszy odcinek drogi na górę Kościuszki pokonuje się kolejką. Cała podróż trwa ok. 10 min. Na górze - porozrzucane kamienie, najwyżej usytuowana na świecie kawiarnia i przepiękny widok na Góry i okolice.
Stamtąd jeszcze pieszo 7 km niezbyt forsującą drogą, ale w zupełnym słońcu i już zdobyty jeden ze szczytów Korony Ziemi. Pozostało celebrować to wydarzenie równie czymś nietuzinkowym. W Jindabyne wołowina w zielonym tajskim sosie cuury z pędami bambusa smakowała jak danie z piekła rodem. No cóż, zamiast winem przepijaliśmy wodą.
IV
Zwiedzanie stolicy połączyliśmy z wyprawą w Góry Śnieżne.
Wracając z Jindabyne spędzamy tu 3 dni.
Odnosimy wrażenie, że w buszu wycięto "parę" drzew”, w miejsce których wybudowano przepiękne drogi i budynki, a pozostałe zachwycają zielenią i naturalnością.
W Canberze nie można się nudzić. Nie ma tutaj wieżowców, ani plaż, ale jest w środku miasta sztuczne Jezioro Burleya Griffina, z czarnymi łabędziami.
Na środku jeziora fontanna. Wyrzucana w górę na 140m zburzona woda sprawia wrażenie, ze to duch pogrzebanej swobody aborygeńskiej wyrywa się z głębin bez opamiętania.
Panorama nowoczesnego miasta w otoczeniu lasów i wysuszonych stepów oglądana z Black Mountains Tower, jawi się jak utopijny sen o szklanych domach, z realnymi wstawkami z życia.
Pańskim gestem w stronę człowieka są otwarte drzwi do Parlamentu Australii, dla każdego, kto chciałby przyjrzeć się obradom. Nad wejściem - godło Australii z kangurem i z emu. W holach kolorowe marmury, na ścianie portret królowej Elżbiety, oraz portrety obecnego i byłych premierów, sztuka aborygeńska.
Budynek Parlamentu usytuowany na pięknym, zielonym wzgórzu z widokiem na miasto i okolice. Na dziedzińcu mozaika w stylu aborygeńskim.
Z Parlamentu idziemy do Muzeum Narodowego. Jest tutaj co oglądać. Zaczynamy od obejrzenia filmu w projekcji 3D poświęconemu dziejom Australii, który rzuca światło na zgromadzone tu kolekcje.
A są to eksponaty z czasów pokolonizacyjnych, oraz wystawy przybliżające kulturę i dzieje autochtonów.
Ciekawostką dla nas są te drugie. Świat malowany kropką.
Ze sztuką aborygeńską, w takim wymiarze nigdy się nie zetknęłam.
To, że jej nie rozumiem, nie przeszkadza mi, zachwycać się nią i podziwiać jej estetyczną stronę.
Jednak w każdej beczce miodu łyżka dziegciu być musi. W sklepie z pamiątkami, na parterze Muzeum Narodowego oferowane do sprzedaży pamiątki z motywem aborygeńskim, inkrustowane metką - Made in China.
Z kolei - w Galerii Narodowej, w sporą konsternację wprawiają bogate zbiory sztuki hinduskiej. Jest to moje pierwsze z nią zetknięcie.
Przepełnione motywami religijnymi obrazy i rzeźba, to artystyczne wyobrażenie idei i pojęć . Pięknie uformowane postacie nawiązują do form z życia.
Budda przedstawiony w setkach odsłon, a duchy przedmiotów i rzeczy - jako tancerki, i urocze zmysłowe kobiety. Zaś świątynie, to wielopoziomowe rzeźby pojedyncze, lub szeregi zwieńczone wieżami, tworzące całość.
Trudno powiedzieć, czy sztuka Wschodu odbiega pięknem od europejskiej. Pewne jednak jest, że wykształciła odmienny rys stylu i kultury.
W tyglu kultury, wystawa sztuk hinduskich, to zaledwie fragment całości.
W pierwszym rzędzie, zgromadzone są tu dzieła nieznanych nam mistrzów australijskich i azjatyckich, oraz pojedyncze dzieła wielkich mistrzów europejskich i amerykańskich, mimo że powszechnie rozpoznawalnych dzieł niewiele.
Nie trafiliśmy na żądną tymczasową wystawę, ale i tak spędziliśmy tu parę godzin.
Z kolei, w Galerii Portretów - sławne osobistości australijskie ze świata polityki, sztuki, biznesu, nauki i odkrywcy.
Jest tu między innymi portret australijskiej księżnej Mary, żony kandydata do tronu, duńskiego księcia Fryderyka Monpezot, oraz aborygeńskiego muzyka i pieśniarza Geoffreya Gurrumul.
W Parku Narodowym w Canberrze - najwspanialsze okazy roślin niepozbawione tropikalnego uroku .
Środkowa część - zrobiona na wzór Oudbacku. Czerwona ziemia z ledwo żyjącymi kępkami traw przywołuje potworność tamtych terenów i obrazuje sprzeczność z przyjaznymi okolicami nad oceanicznymi.
Pozostało jeszcze wspomnieć o Parku Miniatur ze sztandarowymi budowlami wybranych państw świata, wśród których ani śladu Polski. Na tle ciepłej Australii i nieujarzmionych barw natury australijskiej, wypadłaby zbyt blado!?
V
Plaże. Są tutaj wszędzie. Wokół nich kręci się życie. Na nich spędza się święta, imprezuje, celebruje ważne wydarzenia, zawiera śluby.
Małe, duże ogromne, ze złotym, pomarańczowym, śnieżnobiałym i sypkim jak mąka piaskiem. Na Hyams Beach blask piasku i słońca na wejściu ostrzegają - bez okularów nie wchodzić!
Każda z plaż wieńczy zatokę lub ocean, do każdej można maksymalnie blisko podjechać samochodem.
Grzeszna czystością ciepła woda zachęca do kąpieli. Mieni się wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni, poprzez turkus, fiolet, chaber. Często trudno odróżnić, gdzie kończy się ocean, a zaczyna niebo.
Najchętniej zakotwiczamy tam, gdzie morze w całej swej krasie okazuje urokliwe wzburzenie, nie żądając ofiar. Lekko rozhuśtany ocean, najeżony śnieżną, rozpryskującą się u wybrzeża falą, to - to, co przyciąga nie tylko nasz wzrok.
Przedział wiekowy amatorów kąpieli nieograniczony.
Z deską przywiązaną do ręki, lub nogi rzucają się na fale kilkuletnie wilki morskie, by ślizgać się na jej grzywie przez parę metrów do brzegu, a ich dziadkowie wskakują w samą paszczę fal, jakby chcieli udowodnić sobie, że jeszcze potrafią zapanować nad porywem bestii.
Bliżej brzegu - mniej sprytni i odważni czekają , aż huczący, szafirowy potwór roztrzaska się w śnieżne, buchające kłębowisko piany i przyjemnie ochłodzi rozgrzane w upale ciała.
Ocean od urodzenia rzeźbi charakter Australijczyka. Matki z niemowlakami w wodzie to standardowy widok.
Schodzimy z plaży. Przy uliczce obok - natrysk. Z boku całe zaplecze, w tym nierzadko jeden, dwa odkryte baseny ze słoną wodą.
Dalej, przystrzyżona trawka, ogromne drzewa dające cień. Na łonie przyrody jedni jedzą lancz, inni grillują, inni podziwiają widoki.
Po jednej stronie morze, po drugiej wille, ukryte wśród drzew i kwitnącej zieleni.
Opuszczamy parking, jedziemy wzdłuż morza. Panorama gór, z domkami zanurzonymi w kwiatach na zboczu po przeciwnej stronie nie znika, ale podąża za nami , jak wymarzony sen.
Puby - po drodze zachęcają, by się w nich zatrzymać. Nie możemy się sprzeciwić lokalnej kulturze. Wchodzimy. Mijamy pomieszczenia przechodnie obwieszone obrazami artystów australijskich. Są tu stoliki, bufety, schody, antresole i oto wyjście na taras. Lokal na skarpie. Sąsiedni również i cały szereg za nimi też. Urokliwe położenie. Na zielonej trawce stoliki pod parasolami z trzciny.
Plaża z góry wygląda inaczej, niż z poziomu roznegliżowanych pasjonatów słońca. Znad lampki schłodzonego shiraz, niebieskie namioty na złotym piasku plaży nabierają intensywniejszych kolorów, a i ciała walczących z falami wydają się bardziej rozgorączkowane i złote. Zdaje się, że tętni w nich namiętność i nadwyżka życia, nad którymi jak błogosławieństwo unoszą się opary piany morskiej.
Opuszczamy lokal, droga wzdłuż wybrzeża nie zachęca, by z niej zjechać. Po 1 - 1,5 km następna plaża. Nie schodzimy jednak na dół, ze skarpy podziwiamy rozbijający się o brzeg ocean. Śliczny zielony trawnik, oraz cień drzew zachęcają by spędzić z naturą jeszcze jedną chwilę.
Jeść lunch w takiej scenerii nie zdarza się nam często.
Krakersy z dipem z awokado, lub z bazylii, albo fish and chips, nie smakują jak polski schabowy, ale pozwalają poznać smak Australii. Za to, soczyste mango sprowadza smak nieba na język.
Adorują mewy i ibisy. Czas od czasu rozedrze się kakadu, jakby obdzierali ją ze skóry.
Niedogodności rekompensuje widok jak z amerykańskiego filmu. Wśród półnagich kąpiących się ciał, na skalnej części plaży grupa ludzi elegancko ubranych. Część nich ma ciemną karnację. Garnitury i eleganckie stroje pań sugerują, że nie przyszli się kąpać. Powód, dla którego znaleźli się tutaj, wyjaśnia blondynka w białej sukni ślubnej. To ceremonia ślubu na plaży.
Wobec zmagań różnych religii o pozyskanie wyznawców, przy Wielkiej Tajemnicy Istnienia, plaża wydaje się miejscem neutralnym dla rozpoczęcia nowego okresu w życiu.
VI
Galeria - Muzeum Normana Lindsaya w Faulconbrige. W zaciszu Gór Błękitnych posiadłość sprawia wrażenie przytulnej oazy. Na dziedzińcu czuć rękę architekta, artysty i budowlańca w jednym.
W galerii tajemniczy nastrój. Artystyczna magia wiedzie po wątpliwym moralnie gruncie. Ściany obwieszone olejnymi obrazami, na nich nagie kobiety w kontekście skomplikowanych zdarzeń.
Nie ma wątpliwości, że wyobraźnię twórcy rozpalały ziemskie rozkosze. Z wprawą erudyty kreuje wizerunek kobiety, łamiąc jej stereotypowe schematy .
Faun, kobieta Satyr, kobieta Sphinx - pozwalają wierzyć, że dominującym napędem w przedstawianiu istoty i wartości człowieka była albo plebejska rubaszność, albo okiem artysty widziana już sto lat temu, na rubieżach natury ludzkiej lewitująca ideologia gender.
Postacie z książki dla dzieci -" Magiczny Budyń" również intrygują oryginalnymi wizjami artysty.
VII
Minnamurra Rainforest - National Park. Idziemy przez deszczowy las po wiszącym nad przepaściami ok 2,5 kilometrowym moście . Chłodno i miło, nareszcie cień. Kukabury chichoczącym śpiewem zachęcają do spaceru. Pod nami otchłanie porośnięte burzą zieleni. Naokoło mnóstwo wzgórz, z ogromnymi, rozmaitymi drzewami. Zieleń rozbraja paletą odcieni, a roślinność formą. Zdaje się , że jedno i drugie wyrwało się spod kontroli i aż przeraża rozmiarem.
Drzewa oprócz liści obwieszone zwisającą plątaniną dekoracyjnych warkoczy.
Ogromne paprocie prawie dorównują drzewom. Sięgające chmur, postrzępione pióropusze palm, pofałdowane pnie gigantycznych fikusów, z których aż kipi nadmiar życia, to rozrzutność ze strony natury, a obwieszone pnączami skały i drzewa oraz szumiące, srebrne wodospady potęgują wrażenie, że jest bezkonkurencyjną dekoratorką.
VIII
Kiama. Stoimy na platformie widokowej. Przed nami Pacyfik. U wybrzeża okazałe resztki granitowej góry, której Ocean nie zdołał pochłonąć. Jednak nie daje za wygraną. Jakby czując lęk potęgi ciążącej nad niezłomnością skały, wgryza się w nią od spodu. Niewzruszona, z kamiennym spokojem miażdży i miksuje we wnętrzu piękne w swojej potworności fale i wypluwa przez gardziel na wszystkie strony śnieżne rozbryzgi piany, na uciechę turystów.
Szum morza, huk fal i pojawiająca się z każdym rozbryzgiem tęcza, połączone z widokiem /z naprzeciwka/ na wysoki, skalny brzeg z domkami wśród kwiatów i zieleni, odbieramy jak sen, który wyrywa z szarej codzienności i przenosi w świat bajki.
IX
Jedziemy do Jenolan Caves. Trzy Siostry, w tym rejonie podziwialiśmy przed dwoma tygodniami, przy okazji zwiedzania Galerii N. Lindseya.
Pocztówkowe pejzaże przytłaczają urokiem. Uschnięta do białości trawa oślepia blaskiem styczniowego słońca. Wysuszona ziemia prosi o deszcz.
Rzut oka z licznych punktów widokowych na piętrzące się masywy skalne i urwiska z zielonymi przełęczami i wodospadami uatrakcyjnią podróż przez Góry Błękitne. Zdecydowanie widać unoszącą się błękitną mgiełkę eukaliptusowych olejków eterycznych.
Ostatni odcinek podróży dostarcza emocji i grozy. Droga wąska pod górę, wije się serpentyną nad przepaściami, z widokiem na szczyty.
Podróż zdaje się trwać nieskończenie długo. Jednak bezkonkurencyjne widoki rozładowują stres.
Tuż przed wjazdem do pieczary, z lewej - szmaragdowe jezioro. W mętnej wodzie, jasne słoneczne refleksy.
Godzinne zwiedzanie jaskini minęło jak mrugnięcie. Kamienny perłowy świat, wydrążony przez podziemne rzeki, na przestrzeni milionów lat wygląda tak, jakby w połowie procesu rodzące się z bezkształtnej masy miasto, zastygło w nieokreślonym kataklizmie, zanim przynależne mu organizmy i rzeczy wykształciły się w idealne okazy i wydostały na powierzchnię.
Formy naciekowe urzekają mnogością kolorów i kształtów, a niebieska woda w finezyjnym oświetleniu - nieziemską czystością.
X
W okolicy Botany Bay stoimy na poboczu drogi. Niżej - rozległe wybrzeże, aż do obłędu olbrzymie i płaskie głazy. Schodzimy. I tak jesteśmy jeszcze bardzo wysoko, bo błyszczący w rozpalonym słońcu granatowy ocean jest dużo niżej. Różnica poziomów porównywalna z czteropiętrowym budynkiem. Co chwilę z szumnym hukiem Pacyfik rozbija się o skały. Czujemy na twarzach rześkie rozbryzgi morskiej wody, a w powietrzu zapach oceanu.
Z góry - do horyzontu prawie tak daleko jak do Ameryki. Przeraża surowością i oszałamia pięknem potęga żywiołu. Rozkołysana, niekończąca się wodna pustynia, wymusza akceptację swoich reguł dając wyobrażenie o małości człowieka wobec natury.
XI
Batemans Bay. Jedziemy na południe NSW, autostradą wzdłuż wybrzeża. Podziwiamy piękne plaże i położone na zboczach miasteczka.
Po drodze , w Zatoce Jervis Bay - perełka światowych plaż - Hyams Beach. Śnieżnobiały piasek oślepia blaskiem, a stopy zapadają się w "coś" w rodzaju łabędziego puchu.
Woda oddaje tu czystość z takim realizmem, że nie przystoi więcej oczekiwać. Można by w niej wyprać najświętszą sferę mózgu, bez tendencyjnych skutków dla kąpanego... no z wyjątkiem jaśniejszego myślenia.
Dalej, kolejna zatoka - Batemans Bay. Urokliwe położenie z kryształowym lazurem wód, przypomina Lazurowe Wybrzeże w Europie. Zachęca by się zatrzymać tu na kilka dni.
Codziennie, niemal od rana robimy wypady na plaże. Ponieważ są to okolice, gdzie morze spotyka się z górami, wypoczynek nabiera szczególnego charakteru. Spacer wśród skał na plaży jest wyjątkowo pociągający, mimo ostrzeżeń - Uwaga na Rekiny!
Przed wieczorem objeżdżamy okolice. Na łonie przyrody ucztują kangury. To dla spotkania z nimi ta wycieczka. Nie są płochliwe, pozwalają podejść w miarę blisko. Skubią na poboczach, czasem podnoszą małą głowę ze szklącymi oczkami, stając na dwóch łapach, oparte na ogonie.
Wieczór sprzyja wypadom do restauracji lub pubu. Tu kwitnie życie towarzyskie. Przy stolikach śmiejący się ludzie, o różnych kolorach skóry. Przy muzyce na żywo, czerpią pełną garścią z tego świata. Niewielkie kasyno - ok. sto maszyn, wypełnione do ostatniego miejsca przez tych, którzy wierzą, że los nie gra z nimi złą kartą.
|
Z oferowanego menu wybieramy dania zbliżone do rodzimej kuchni, aczkolwiek i tak wszystko przyrządzone jest tu inaczej.
Marynowana wołowina z dodatkiem szpinaku oraz buraczków, serwowana z szafranową polentą, to zlepek smaków australijskich, azjatyckich i włoskich. Trafia w polskie gusta smaku.
Jednak z powszechnymi tu daniami typowo tajskimi, indonezyjskimi, indyjskimi, japońskimi, libańskimi, marokańskimi przyprawionymi kardamonem, kolendrą, szafranem, tajskim sosem rybnym chili, bazylią czy trawą cytrynową, po których oczy wychodzą na wierzch, eksperymentujemy dość ostrożnie. Na australijską eksplozję smaków nie jesteśmy jeszcze w pełni gotowi, niemiej ciekawość nie pozwala niczemu się oprzeć. Australijskie Sauvignon Blanc jednak od początku smakuje bez zastrzeżeń .
XII
Australia - to miejsce, gdzie wszystko może się zdarzyć. Tu słońce sprzyja wyjściom do pubu, na plażę, do parku, a tolerancja nie przeszkadza kwitnąć obok siebie życiu świeckiemu i religijnemu.
Tu Chińczyk po przyjeździe odnajdzie swój Pekin, a Polak Częstochowę.
Tutaj, z cokołu przed Katedrą św. Maryi, z ręką podniesioną na wysokość czoła, pełni swoją misję Jan Paweł II, a naprzeciwko - z centralnego punktu fontanny w Hyde Park, wyciągniętym ramieniem w geście opieki rozdaje ciepło, światło, mądrość i życie całej ziemskiej naturze boski syn - Apollo.
Podobne zestawienie "świętości"- czyli gigantyczny pomnik wielkiego Ilicza Lenina naprzeciwko gmachu MacDonald - widziałam w Jałcie, jednak sądzę że krymskie sąsiedztwo, nie wynika z tolerancji, ale jest wyrazem ratowania gospodarki.
Australia - to kraj, w którym wystrojone w tęczowe pióra papugi podnoszą jazgot i szczekają jak psy, a koala wbrew ujmującemu wyglądowi - ma pazury iście z tytanu.
Tu Aborygen celnym rzutem bumerangu trafia w kangury i w strusie, a strzygacz „obrabia" barany jednym pociągnięciem nożyc.
Tu autochtoni zaklinają wiatry, by spadł deszcz, a ucywilizowani pomagają sobie ogarnąć niepoznany do końca świat obstawiając zakłady . „Która mucha pierwsza odleci ze ściany” – frapuje wszystkich ambitnych, kwitują nonsens sytuacyjny oryginalnym humorem na własny temat.
W Australii kalendarz ma swoje pory roku, a zegar wyprzedza nasz czas o dziesięć godzin.
Tu podaje się ilość kilometrów kwadratowych na osobę, a nigdy odwrotnie, tu spotyka się zwierzęta i ptaki, których nigdzie więcej na świecie nie ma, a wielokulturowość sprawia, że można popróbować wszystkich smaków świata.
Przyroda, pogoda, krajobrazy i swobodne zachowanie szczęśliwych ludzi, tworzą miejsce niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju. Tu rozmawia się z nieznajomymi, albo ludziom przypadkowo mijanym rzuca się nic nie kosztujące "Hello', lub "G'day". Tutaj w parkach godzi się chodzić po trawie, obejmować drzewa i rozmawiać z ptakami.
Australia to kraj "barbecue”, gdzie po wrzuceniu monety otrzymuje się wstęp do tamtejszej rzeczywistości.
Podczas pobytu na antypodach, zastanawiałam się co takiego ma Australia, że chce się do niej lecieć tysiące kilometrów.
Po prawie trzymiesięcznym, drugim moim pobycie na Tej Ziemi - już wiem, co ma. Ma atmosferę i klimat, których nic nie przebije.
Krystyna Mik
Reportaż powstał z inicjatywy Redakcji "Puls Polonii" w Sydney, oraz dzięki mojej córce, wnusi i zięciowi, dzięki którym mogłam na własne oczy przekonać się, że Bóg daje znaki swego istnienia, stwarzając na Ziemi tu i ówdzie miejsca, zapadające w pamięci swoją niezwykłością.
|