Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
6 kwietnia 2014
Magia bieszczadzkiej przygody
Janusz Rygielski

twojapogoda.pl
W Dołżycy przybył nam worek kartofli, który wrzuciliśmy do autokaru. W chwilę potem zjechaliśmy z popularnej szosy, kierując się sfatygowanym traktem w przełomową dolinę Solinki. Miało się ku nocy. Deszcz dogorywał i tylko resztki kropel padających w olbrzymie kałuże i mokre liście roszące panoramiczne szyby – przypominały, iż pogodę mamy latoś dżdżystą i niepewną. Z rzecznego koryta szedł opar wszechogarniający cały parów, otulając wraz z wieczorną oćmą resztki widocznego krajobrazu.

Jakieś porośnięte lasami stoki, nowe mosty i nieliczne, słabo oświetlone chudoby. Za kolejnym zakrętem, gdy minęliśmy gustownie urządzone gospodarstwo resortu sprawiedliwości1), skręcamy w jeszcze węższy parów – dolinę Łopienki. Teraz jedziemy tunelem, ocierając się bezustannie o bujną roślinność porastającą stoki. Wyżej zaczynają się łąki. W szarości majaczą się resztki zabytkowej cerkwi i budynek bacówki, spod którego niesie się czujne szczekanie psów.

Jeszcze wyżej! Autokar sapie i leśną drożyną pokonuje ostatnie wzniesienie. Wreszcie stajemy przy prowizorycznym składzie drewna, podtopionym w błocie. To tutaj. Trzydzieści osób wyładowuje sprzęt pomiarowy, namioty i wiktuały, składając to wszystko na wielkiej kupie o wartości prawie miliona złotych. Dziesięciu ochotników pozostaje w ciemnościach, z zadaniem rozbicia obozu w nocy. Reszta – głównie dziewczęta – wsiada do autokaru, by uniknąć mokrego noclegu pod zachmurzonym niebem. Życząc kolegom – ochotnikom pomyślności w pracy i przestrzegając ich – w imię ochrony przyrody – przed maltretowaniem wilków i niedźwiedzi, jadą przespać się wygodnie w schronisku na Łopienniku. Zawiodły się srodze.

Od redakcji: W latach 1972-74 Janusz Rygielski prowadził w Bieszczadach praktyki wakacyjne studentów Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. Relacja z jednej z nich pokazuje egzotykę tamtego regionu i tamtych czasów. Dziś, kiedy Bieszczady są pełne inwestycji oraz turystów, przenieśmy się na krótko w prawdziwą dzicz.

Marsz potokiem uchodzącym za ścieżkę, a pod koniec mozolna wspinaczka skalnymi schodami. Jeszcze kilka godzin temu jadły wytworny obiad2) w restauracji „Rzeszów”, a teraz, o północy, przemoknięte i wybłocone, z dobytkiem na plecach, dochodzą do samotnej chatki pod szczytem Łopiennika. Tu kolejny szok. Brak światła, miejsc do siedzenia, a w pomieszczeniach imitujących sypialnie bezwstydne psy schroniskowe pozałatwiały się na podłodze...

Pan na Łopienniku
Olgierd Łotoczko, zawiadujący Łopiennikiem od kilku lat, umyślił sobie w Bieszczadach wioskę turystyczną, założoną na surowym korzeniu przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Idea pomysłu jest prosta i czytelna. Nie potrzeba nam w Bieszczadach moteli i parkingów, ale jakieś zagospodarowanie powinno tam istnieć. Zbudujmy więc skansen, położony w odludnym miejscu i dostosujmy jego wyposażenie do ambitnego sportowo – turystycznego programu. Niech będą tam miejsca do spania, kuchnie turystyczne, wanny do kąpieli i wodopoje. Niech powstaną stajnie i zapełnią się arabami pod wierzch. Niech narciarze –wędrowcy buszują po okolicach w zimie, a łazikowie i trampy w pozostałych częściach roku. Kto spragniony ciszy i przestrzeni, ten, niezależnie od wieku, pochodzenia i przynależności, proszony będzie do Łopienki. Od Łopienki wara będzie samochodom.

Olgierd Łotoczko jest artystą z wykształcenia i z zamiłowania. Gdy tak przez parę lat siedział w w Bieszczadach i patrzył na ich zmieniający się krajobraz, to szlag trafiał go często i systematycznie. Giną w Bieszczadach lasy, giną zwierzęta, ginie architektura ludowa i świątki, ba nawet nazwy giną. Wszystkiego uratować się nie da, ale gdyby choć kilka starych chat o niepowtarzalnym uroku przygarnąć gdzieś życzliwie, to można by ocalić im życie. I to właśnie zadanie ma spełnić Łopienka. Skansen będzie żywy. Nie odpicowany trup, wystawiony na pokaz dla niedzielnych wycieczek, ale tętniący organizm, pełen krwi i ikry. Kompleks złożony z obiektów przypisanych tej ziemi i włączonych do jej krwiobiegu poprzez kompozycję przestrzenną i zgodne z naturą przeznaczenie. Poprzez program aktywnego wypoczynku, jaki w Bieszczadach potrafią realizować studenci.

Olgierd Łotoczko jest pełnomocnikiem Zarządu Stołecznego SZSP d/s Łopienki. Posiada inwentaryzacje zabytkowych obiektów, do jednych chodzi po ziemię, do innych po pieniądze. Jeszcze innych mobilizuje do pracy w Łopience. Teraz, gdy już projekt zagospodarowania przestrzennego znalazł się na mapach wykonanych przez studentów, dopina niezbędnych formalności związanych z frontem robót. Gdy są mapy i projekty wtedy łatwo o mecenasa. Łatwiej prowadzi się rozmowy w sprawie sensownego wykorzystania leżącej odłogiem ziemi.

Zrób to sam
Najpierw postawcie namioty, potem rozpalcie ognisko. Jedzenie trzeba przynieść, ale przecież do Cisnej nie jest daleko. Tylko dwie godziny drogi przez góry. Sklep w Buku jest nieco bliżej, ale pieczywo można tam dostać tylko w środy i piątki. Z innych produktów sprzedaje się tam tylko czekoladę, mydło szare i kompoty. Tak więc pójdziecie we dwóch do Cisnej i kupicie czterdzieści kilogramów żarcia. Powinniście wrócić około południa, uwzględniając godzinne stanie w ogonku.

Juhasi z bacówki nie chcą sprzedać nam sera, bo się boją bacy. Trzeba iść po kartkę do Krywego. To tylko dzień wędrówki. Jest kartka, proszę:„ Bronek sprzedaj panom ten ser na razie jeden, bo bardzo proszą i przeszli kawał drogi – pisze Maria Zubek – bo Andrzej pasie owce.” Przynieście ten ser we dwóch, bo waży dwadzieścia cztery kilogramy. Warto pogadać z Bronkiem w sprawie baranów, które szwendają się po łące. Mogliby zrychtować ze dwa na wieczór. Dawno nie jadłem pieczonego barana. Pamiętajcie o czosnku i słoninie.

Dzień odpoczynku
Kiedy praca w upał i deszcz od świtu do nocy, w piątek i świątek, pod górkę i przez krzaki – staje się nieznośna, a z pobliskich wzniesień kuszą wdziękami Bieszczady, czas najwyższy, by ochotnikom do roboty na ugorach pokazać w całej krasie tę górską krainę.

Nie śpiesząc się wchodzimy na Łopiennik i lekkim truchtem zbiegamy do Cisnej. Tam, nie śpiesząc się, obiadek i tuż po południu startujemy na Jasło, wznoszące się w grzbiecie granicznym. Idzie szesnastka. Kreślarzy i słabych zostawiliśmy w obozie. Z Jasła na Okrąglik, z Okrąglika zbiegamy do wsi Smerek. Tu sfatygowaną dwójkę odsyłamy szosą do Dołżycy i o wpół do piątej rozpoczynamy podejście na szczyt Smerek, pierwszą od zachodu połoninę. Burzy się, chmurzy i mgła naciera. Na Smereku chwila postoju i już w deszczu szaleńczy bieg do Jaworca. Znów słońce, tym razem zachodzące. Pijemy wiadro żętycy i ponownie pokonujemy w bród spienioną Wetlinkę.

Idziemy do Zawoju. Już ciemno, upiorna droga do nikąd, wyrżnięta po chamsku budldożerem w górskim stoku, wstrząsa swą brzydotą. Niedługo i ona się kończy. Stoimy nad potężnym urwiskiem, w dole spieniona rzeka. Po jej drugiej stronie ciemna ściana lasu. Zamierzamy ominąć zakole rzeki. Idziemy przez łąki, jeżyny, pokrzywy. Przeciskamy się przez krzaki i forsujemy urwiska. Mija równo godzina. Wróciliśmy do tego samego punktu nad Wetlinką.

Zbliża się północ. Szesnasta godzina wędrówki. Szósta bez suchej nitki na grzbiecie. Liczę uczestników. Nadal czternastu. Stoimy długim wężem i wszyscy rozcieramy się nawzajem na rozgrzewkę. Z dwiema, ledwo tlącymi się latarkami, idziemy nadal urwiskiem. Po drugiej rano, gdy już świtało, doszliśmy do rzeki Solinki. Ostatni bród, szał radości i w godzinę później grzaniec przy ognisku. O piątej przystąpiliśmy do zwijania obozu. O ósmej byliśmy już w drodze do Warszawy.

* * *

Dwa dni wcześniej, przy ognisku, przy szampanie i pieczonych baranach, przy udziale reprezentacji Koła Przewodników Beskidzkich, studenci Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej powołali koło naukowe, którego zadaniem będzie realizacja projektu zagospodarowania Łopienki w Bieszczadach. A więc koło naukowe, którego członkowie pragną urzeczywistnić pewną ideę. Powołali je studenci, którzy w ramach swej programowej praktyki upracowali się ochotniczo bez porównania więcej niż ich koledzy zaliczający stereotypowy plan zajęć.

Janusz Rygielski

1. W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia Bieszczady stanowiły polską, łagodną odmianę Archipelagu Gułag. W więzieniach o złagodzonym rygorze odsiadywali końcówkę kary przestępcy, którzy jej większość odbyli już w normalnych więzieniach i nie opłacało się im uciekać. Ponadto przebywali tam więźniowie skazani za fałszerstwa i oszustwa. Przydzielone prace były wykonywane w warunkach pół-wolności.

2. Daniem wchodzącym w skład tego obiadu była „ostryga po polsku”. Kiedy zapytałem kelnera co to znaczy, odpowiedział – „Żółtko z pieprzem”.

Bieszczady, wielka miłość - fotoreportaż Szymona Narożniaka

Niszczenie krajobrazu powinno być karalne - wywiad ze Stanisławem Krycińskim


Dedykacja Krycińskiego dla J. Rygielskiego