Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
11 kwietnia 2014
W trzydziestolecie bieszczadzkiej porażki
Janusz Rygielski
Przez kilka ostatnich lat, czytając teksty autorów Gazety Górskiej, wydawanej w Krakowie, wielokrotnie zastanawiałem się, czy jedną z cech prawdziwego turysty górskiego (mniejsza o definicję) w dojrzałym wieku, jest nostalgiczny ton, w którym przebija miłość do gór naszej młodości i krytyka zachodzących w nich przemian.Ten rodzaj publicystyki dawał się zauważyć w Wierchach i książkach napisanych przez znanych turystów już kilkadziesiąt lat temu. Wywodził się on, moim zdaniem, z istoty turystyki górskiej i taternictwa i znalazł swe odbicie w programie Towarzystwa Tatrzańskiego, którego jednym z głównych celów była ochrona górskiej przyrody.

Turyści górscy walczyli o powołanie parków narodowych oraz rezerwatów przyrody z nadzieją, że na zawsze będą mogli nie tylko podziwiać piękno gór, ale co równie istotne, zachować charakter społeczny ruchu, z którym czuli się związani. Żeby była jasność, zachowanie społecznego charakteru nigdy nie oznaczało tworzenia barier wykształcenia czy zamożności. Do elity turystycznej każdy mógł wejść pod warunkiem, że kochał góry i zachowywał się w nich we właściwy sposób.

Kiedy powstawały pierwsze polskie parki narodowe, turyści górscy świętowali te wydarzenia jako kulminację ich starań, materializację pięknej idei. Bardzo szybko jednak okazało się, że ludzie, którym powierzono administrowanie obiektem kulturowym, jako zdyscyplinowani urzędnicy, wykonywali polecenia swych szefów, którzy często nie mieli pojęcia o ochronie przyrody i turystyce, a nad sobą mieli jeszcze bardziej tępych w tych dziedzinach zwierzchników. Łatwo byłoby zrzucić winę za za tę sytuację na komunę, gdyby nie fakt, że po roku 1989 r. wcale nie stało się lepiej. Raczej trzeba przyjąć założenie, iż w samej istocie administracji tkwi immanentna sprzeczność z filozofią i potrzebami prawdziwych turystów. Ich istnienie jest chyba dla administracji irytujące.

Administracje parków bardzo szybko wyeliminowały z nich tubylców razem z ich urokliwym folklorem, nawet w ograniczonej, skansenowej formie. W ślad za wyrugowaniem górali zaczęły znikać zabytki pasterskiej kultury – szałasy, przez ponad sto lat dostarczające schronienia wędrowcom. Nie jest to polityka prowadzona jedynie w Polsce. W Górach Śnieżnych, w Australii, przez sto lat zachowały się szałasy (huts) użytkowane przez prowadzących wypasy koni, bydła i owiec. Po utworzeniu Parku Narodowego Kościuszko, kiedy usunięto z niego pasterzy, obiekty te, zwykle prymitywne, stały się naturalną bazą noclegową turystów górskich i narciarzy wędrujących. Bazą kultową, podobnie jak w Polsce te schroniska, do których nie można było dojechać. W Polsce Ludowej na rzeź poszły w pierwszej kolejności schroniska prywatne. Obiekty PTTK, mające charakter społeczny, przetrwały, ale niektóre straciły swój charakter. W Australii natomiast po prostu przestano szałasy konserwować. Piękną książkę, poświęconą szałasom w Górach Śnieżnych, wydał Klaus Huenke w 1982 r., wielokrotnie wznawianą od tego czasu 1). Pisze w niej o licznym gronie fanów tych obiektów, którzy nie szczędzili czasu i pieniędzy, aby zachować je jak najdłużej.

Niektóre szałasy zniszczył pożar. Co padło, tego nie odbudowywano. Obecnie pozostał ich niewielki procent. Polska administracja ochrony przyrody uparła się, aby turystom wolno było chodzić tylko po znakowanych szlakach, a słowacka wpadła na zupełnie idiotyczny pomysł, aby szlaki zamykać zimą. Schroniska przerobiono tam na hotele. Uczestniczyłem w sporach i negocjacjach prowadzonych z dyrekcją Tatrzańskiego Parku Narodowego w latach 81-82 i trudno mi zapomnieć fakt, że instytucja postawiona na straży przyrody tatrzańskiej uniemożliwiała budowę oczyszczalni przy schronisku nad Morskim Okiem.

Problem z administracją w górskich parkach narodowych polega też na tym, że podlega ona różnym politycznym i pseudo – naukowym regulacjom. Na przykład w ślad za USA, skąd zwykle przychodzą “genialne” pomysły, nie tylko w dziedzinie finansów, i w Australii kilkanaście lat temu zdecydowano, że każdy urzędnik państwowy powienien nadawać się do wszystkiego. Zrezygnowano więc z zatrudniania specjalistów 2) i personel poddano rotacji. Dziś w dziale finansowym, za rok w personalnym, za dwa lata kontakt z klientami etc.

Skutki takiej polityki zaobserwowałem w Parku Narodowym Tongariro w Nowej Zelandii, gdzie w dziale informacji rozmawiałem z miłą skądinąd dziewczyną w stroju rangera. Usiłowałem dowiedzieć się nieco więcej jak wygląda nieznakowane wejście na najwyższy szczyt Wyspy Północnej - Mt Ruapehu. Nie udało mi się. W końcu z rozbrajającym uśmiechem dziewczę przyznało, że właśnie ją przeniesiono z finansów, a wcześniej pracowała w Urzędzie d/s Kombatantów. Konsekwencją tej polityki stało się zlecanie niemal wszystkiego, co się dało, firmom prywatnym, zatrudniającym fachowców. W Polsce przypisanie parków narodowych do Ministerstwa Rolnictwa spowodowało zatrudnianie pracowników o miernym górskim doświadczeniu, w najlepszym przypadku dostrzegających problematykę ochrony przyrody, ale bez aspektów kulturowych i wychowawczych. W dodatku zależnych od widzimisię kierownictwa resortu i partii sprawującej władzę.

Administracja ochrony przyrody wymyśliła tezę, że turyści górscy odegrali swą społeczną rolę, a obecnie nastał czas na profesjonalne podejście w kierowaniu parkami narodowymi i przejęcie całości spraw przez administrację parków. Z tym profesjonalizmem jest dokładnie tak samo jak w całej administracji. Zarówno w Polsce jak i w Australii. W lutym 2008 roku przybyli do Australii dwaj turyści z Kentucky (z których jeden zdobywa najwyższe szczyty kontynentów), by wejść Trasą Strzeleckiego na Mt Kościuszko. Ponieważ Polonia Australijska walczyła o zachowanie nazwy najwyższego szczytu kontynentu, więc postanowiła dodać splendoru amerykańskiej ekipie, przydzielając jej dwóch profesjonalistów – filmowca i fotografa 3). Rok później Oskar Kantor, autor filmów, postanowił pokonać tę trasę zimą, prawdopodobnie jako pierwszy. Jednakże administracja Parku Narodowego Kosciuszko zakazała mu tego, z komentarzem, że przepisy dla komercjalych operatorów nie są jeszcze gotowe …W rozumieniu administracji, twórca filmu, to komercjalny operator. Tę nomenklaturę opracowano chyba u Goldmana Sachsa.

W Australii od kilkunastu lat prowadzi się politykę pojednania z Aborygenami, w związku z czym odpowiedni ich procent studiuje i pracuje w administracji, zwłaszcza w parkach narodowych. Wymyślono, że wszystkie parki narodowe należy przekazać pod opiekę Aborygenów. Pomimo sympatii dla australijskich tubylców, którzy wycierpieli z rąk białych “cywilizatorów” podobnie jak wszystkie podobne ludy świata, muszę przyznać, że przewędrowałem większość gór Australii, spędzając w nich w sumie lata, i jeden jedyny raz widziałem Aborygena turystę. Prowadził on kilkoro, prawdopodobnie swoich, dzieci, których zachowanie najwyraźniej wskazywało, że nie miał talenów wychowawczych Makarenki. Aborygeni mieszkający w miastach mają niewielkie pojęcie o przyrodzie, a przebywający w rezerwatach na pustyni i wyspach nie znają się na górach.

Odpryskiem polityki pojednania było w 2000 r. wystąpienie burmistrza małego miasteczka Tumbarumby, zlokalizowanego u podnóża Gór Śnieżnych, z propozycją zmiany nazwy Mt Kościuszko na honorującą dawnych pasterzy lub Aborygenów. Mt Kościuszko nie miał wcześniej innej nazwy. Aborygeni się nim nie interesowali, bo nie nadawał się na miejsce inicjacji i w okolicach wierzchołka nie było szczelin z licznymi ćmami, dostarczającymi im pożywienia. Inne okoliczne szczyty spełniały ich oczekiwania bez porównania lepiej. Burmistrz nazwał Strzeleckiego oszustem, a Kościuszce wytknął, że nigdy nie był w Australii. Oczywiście, trochę rozgłosu na skalą krajową przed wyborami nigdy nie zaszkodzi. Tak oto polityka wkroczyła w Australii na najwyższe szczyty.

* * *

Na szczęście, można by rzec. nie wszystkie góry zostały zakwalifikowane jako parki narodowe i dzięki temu np. w Beskidzie Sądeckim, Niskim i partiach Bieszczadów można uprawiać trudniejszą i bardziej wartościową turystykę. Jednakże brak ograniczeń dla turystów górskich oznacza także pozwolenie na wszystko dla każdego – inwestorów, komercjalnych organizatorów turystyki, myśliwych, posiadaczy quadów, saneczkarzy i lotniarzy z napędem spalinowym. Trzydzieści lat temu próbowałem popularyzować w książkach i publikacjach koncepcję funkcjonalnego podziału terenów, turystycznych, według różnych potrzeb. Na łamach “Kultury” proponowałem narciarzom, abyśmy podzielili się górami.

Pochodną tej idei był projekt Rezerwatu Turystycznego w Bieszczadach, szerzej omówiony w książce “Spór o Bieszczady” (napisanej wspólnie z Witoldem St. Michałowskim). Rozpowszechnianie książki zostało wstrzymane przez Wydział Kultury KC, na życzenia ówczesnego pierwszego sekretarza KW w Krośnie. Później, z tak zwanych “wiarygodnych źródeł”, dotarła do mnie informacja, jakie były tego powody. Wbrew pozorom nie chodziło o ostrą krytykę poczynań władz w Bieszczadach. Otóż po pierwsze, przedmiotem troski tow. sekretarza było to, że Bieszczady, pozostawione w stanie w miarę naturalnym, mogły stać się miejscem spotkań dużych grup młodych ludzi o kontrowersyjnych poglądach, trudnych do kontrolowania. Po drugie, informacja o treści książki dotarła do starszego brata, który zastanawiał się, czy taki, pozbawiony opieki teren, położony tuż przy jego zachodniej rubieży, w przypadku międzynarodowego konfliku, nie mógłby przypadkiem stać się miejscem desantu sił NATO. Upowszechnianie idei prowadzących do tak ponurej perspektywy, starszy brat subtelnie odradził. To kolejny przykład polityki mieszającej w górskich sprawach.

W północnej części Nowej Południowej Walii, gdzie obecnie mieszkam, prywatni właściciele tysięcy hektarów połaci górskich buldożerami wyrywają naturalne lasy, na obrzeżach terenów wypasowych składając zamordowane drzewa na wielkie sterty i następnie je paląc. Potem orzą te biedne góry i sadzą w rządkach monokulturę. Góry wyglądają jak uczesane. Praktyka ta została wywołana przez rząd, który dotuje te przedsięwzięcia, pod hasłem powstrzymania zmian klimatu (krowy wydzielają metan). Czyli dla ochrony przyrody…Znów polityka. I znów góry na tym cierpią.

* * *

Po 1989 r. dwa zjawiska pomogły polskiej turystyce górskiej. Całkowite otwarcie granic, umożliwiające wielu Polakom atrakcyjne eksploracje, nawet na takich kontynentach jak Australia i Antarktyda oraz eksplozja wydawnictw przewodnikowych. Krótko potem nastąpiło upowszechnienie Internetu. Okazał się on równie dobry jak wydawnictwa, bo umożliwia zapoznanie się z prywatnymi relacjami z górskich wędrówek i bezpośrednie kontakty z ich autorami, które często mają większe znaczenie niż książkowa informacja. Internet można też współtworzyć. To duża atrakcja dla tych, którzy lubią upowszechniać swe górskie osiągnięcia, zwłaszcza fotografie.

Nie zdziwię się, jeśli w najbliższych latach zrodzi się “turystyka wirtualna” i uprawiający ją, bez unoszenia się ponad krzesło, będą mogli przemierzyć każdą interesującą trasę górską. Ponieważ w wersji internetowej kilkugodzinny szlak może być przebyty w wielokrotnie krótszym czasie, z pominięciem fragmentów mniej ciekawych, więc będzie on z pewnością bardzo interesujący i mniej męczący, a taka turystyka bardziej popularna.

Ale “niewidzialna ręka rynku” podzieliła społeczeństwo na dwie grupy: bogatych i biednych. Turyści górscy znaleźli się w obu. Podczas gdy jedni mogą odbywać egzotyczne podróże, innym kolegom brakuje pieniędzy na wędrowanie po Beskidach. PTTK - organizacja reprezentująca turystów i walcząca o ich interesy skurczyła się dziesięciokrotnie.

Decentralizacja podejmowania wielu decyzji spowodowała, iż o inwestycjach o znaczeniu lokalnym decyduje miejscowa władza, niemal zawsze i wszędzie popierająca inwestorów. Gdyby wszystko od tej władzy zależało, to mielibyśmy już kolejki i wyciągi niemal na każdą górę z restauracją na szczycie. Wiemy, że w ślad za udogodnieniami w góry wkracza element którego nie chcielibyśmy tam oglądać. Ale prymat pieniądza powoduje, że musimy je z nim dzielić. Kiedyś jego atrybutem był tranzystor, wzbudzający obrzydzenie rasowego górołaza. Technika poszła do przodu, a niektórym stopa podniosła się wysoko. Stąd te quady, skutery śnieżne i zmotoryzowane lotnie. Parę lat temu Sejm RP przyjął ustawę decentralizującą parki krajobrazowe. Znając polskie realia, trudno mieć raczej wątpliwości, co do tego, że ustawa pomoże deweloperom na zagospodarowanie terenów parkowych. Niezależnie od motywów, prezydent Kaczyński słusznie, moim zdaniem, ją zawetował.

I mając góry w takim stanie, w dodatku pogarszającym się, doszły do nas wieści zza Wielkiej Wody o kryzysie spowodowanym przez chciwych bankierów. Ten kryzys, w postaci oszukańczych pożyczek bez pokrycia, sprzedawanych jako solidne, amerykańskie inwestycje, rozprzestrzenia się po całym świecie. Nie wiadomo jak się zakończy w Stanach, nie wiadomo jak się zakończy w Polsce. Najbardziej pesymistyczny scenariusz przewiduje upadek cywilizacji i cofnięcie się do wieków średnich. Nastąpiłby wówczas powrót do natury. Górom by to dobrze zrobiło. Wreszcie by odpoczęły.

Mniej pesymistyczne scenariusze przedstawiają depresję, bezrobocie rzędu 30%, wielką biedę. To również pomogłoby górom, ale nie turystom.

Optymistyczy scenariusz oznacza gigantyczne inwestycje połączone z troską o środowisko. Może do niego dojść tylko wówczas, gdy kombinatorzy ustawiający amerykańskiego prezydenta zostaną odsunięci oraz spłacą ukradzione własnym podatnikom i innych krajom pieniądze. Zakładając, iż ludzie kierujący się wyłącznie zyskiem zostaną definitywnie odstawieni od władzy, znaczenia nabierze rzeczywista troska o człowieka i przyrodę. Góry będą miały szansę stać się górami młodości tych, którzy obecnie zaczynają je kochać i zdobywać.

Takiego rozwiązania należy życzyć i górom i górskim wędrowcom.

Janusz Rygielski

1. Huts of the High Country
2. Z perspektywy widać, że był to niezbędny krok, poprzedzający “outsourcing”, czyli prywatyzację usług specjalistycznych
3. Uczynił to zespół "Pulsu Polonii"