W początkach mojej kariery polonijnej w Australii na najwyższym szczeblu zostałem zaproszony przez Jego Ekscelencję ambasadora Tadeusza Szumowskiego na uroczystą kolację z udziałem goszczącej wówczas w Australii prezeski Narodowego Banku Polskiego Wandy Gronkiewicz Waltz. W tamtych czasach prezes Rady Naczelnej Polonii Australijskiej podróżował maleńką mazdą 121, a nocował u życzliwych rodaków, mieszkających w miejscu docelowym podróży.
Był to piątek. Wyruszyliśmy z Brisbane i po minięciu miejscowości Glen Innes, leżącej przy highwayu New England, moja żona starała się upewnić, czy zabraliśmy wszystko co było potrzebne. Okazało się, że zapomniałem zabrać pasek do spodni. Zbliżała się czwarta godzina, a my do maleńkiej miejscowości Guyra. Zajechałem na główną ulicę i w pierwszym otwartym sklepie zapytałem, gdzie tu można kupić pasek do spodni.
- A, mamy tu „op-shop” na tej samej ulicy. Wpadliśmy do maleńkiego pomieszczenia, w którym siedziała starowinka i dziergała cosik na drutach. Zapytaliśmy ją o czarny pasek do spodni.
- Mam tu jeden, trochę przybrudzony, trzeba go nieco przeczyścić, kosztuje tylko 20 centów. Zrujnowałem się. Do garnituru Armani pasek pasował jak ulał.
Następnego dnia kontynuowaliśmy podróż do Kanbery. Kolacja miała być podana o szóstej. Planowaliśmy zajechać do pana Andrzeja przed godziną czwartą, tak w sam raz, aby się umyć i przebrać. Tak byliśmy umówieni.
Zajechaliśmy więc za pięć czwarta. Gospodarza nie było w domu. Dzwoniliśmy, głucha cisza. Pewnie za chwilę wróci. Czekaliśmy do piątej, nie przyjeżdżał. O w pół do szóstej nie mogliśmy już dłużej czekać. Przed domem rosły dwa małe, ale gęste krzaczki. Ewa stanęła za jednym, ja za drugim i wymieniliśmy stroje sportowe na formalne, wymagane podczas przyjęcia w ambasadzie. Jak stało na zaproszeniu. Zasłużony prysznic musieliśmy odłożyć na następny dzień. W ambasadzie zameldowaliśmy się punktualnie za pięć szósta. Wieczorem okazało się, że gospodarz po prostu uciął sobie drzemkę, a my zbyt subtelnie stukaliśmy do drzwi.
W przyjęciu, oprócz gości (prezes NBP zaszczyciła z mężem) i gospodarzy, uczestniczyła elita Polonii kanberskiej, z profesorem Zubrzyckim na czele. Korzystano głównie z języka polskiego. W pewnym momencie zapytałem o coś kelnera, a ten rozłożył ręce dając do zrozumienia, że nie zna języka, jakim mówiłem. Siedzący obok mnie biesiadnik wyjaśnił, że kelnerzy są Hiszpanami. Pierwszą moją reakcją było zdumienie. Jak to, ambasada polska nie zatrudnia Polaków? Jakiś musiał być w tym cel. Szybko zrozumiałem, że tak było bezpieczniej. Przy zakąskach goście mówili różne rzeczy. Lepiej było pozostawić te rozmowy przy stole.
Tak było piętnaście lat temu. Obecnie zabezpieczenie w rodzaju Hiszpanów byłoby pozbawione sensu, bo nawet niegramotny ze środkowej Afryki może pracować z mikrofonem przypiętym do ubrania. Nie ma znaczenia, jakim językiem włada i w jakim odbywają się konwersacje. Ten, który zleca zadanie, doskonale sobie poradzi z nagraniem. Niezależnie, komórki wszystkich uczestników spotkania przekażą rozmowy do centrali w stanie Utah. Na tym polega postęp.
O tym nie wiedzieli ministrowie Platformy i współpracujący z nimi szefowie sektorów gospodarki, zasiadający przy suto zastawionych stołach, nieświadomi, w jakim świecie żyją, mówili szczerze co myślą o innych, w dodatku rynsztokowym, knajackim językiem.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje rozmowa ministra Radosława Sikorskiego z byłym wicepremierem Vincentem Rostowskim, ponieważ minister wyraził rozczarowanie sojuszem polsko – amerykańskim, a obaj rozmówcy pokpiwali sobie (i słusznie) z premiera Wielkiej Brytanii Davida Camerona. Obaj powiedzieli prawdę, której nigdy by nie wyrazili publicznie. Zaprezentowany pogląd na temat charakteru sojuszu amerykańsko – polskiego wydaje mi się trafny.
Ukazujący się w Polsce tygodnik „Nie” opublikował w kwietniu prima - aprillisowy artykuł będący fikcyjnym reportażem ze stadionu, na którym odbywały się zawody sportowe. Na trybunie honorowej zasiedli przywódcy państwa, którzy w filuternym nastroju pokpiwali sobie z nieobecnych kolegów, niezbyt wyszukanym językiem. Za przypisane premierowi obelżywe odzywki, ówże premier podał pismo do sądu, które broniło się, że to żart i każdy powinien zdawać sobie z tego sprawę. Prawnik reprezentujący premiera argumentował, iż premier nie wypowiada się w taki, prostacki sposób.
Niestety, nagrania rozmów polityków Platformy oraz ich kumpli przedstawiają konwersacje wyrażane dokładnie takim samym językiem, jaki dziennikarze redakcji Urbana przypisali premierowi. Nie jest to oczywiście dowód, że premier wypowiada się prywatnie w taki sposób, ale jest raczej pewne, że toleruje taki język, używany przez swoich najbliższych współpracowników.
Jednak zarówno kwestie językowe jak i wyrażanie braku zaufania do sojuszników (z pewnością znane sojusznikom, na podstawie ich własnych posłuchów) nie jest tak szokujące jak to to, co się zdarzyło po opublikowaniu nagrań rozmów przez tygodnik „Wprost”. Otóż do redakcji wtargnęła ekipa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) domagająca się przekazania taśm, które mogły ujawnić tego, kto udostępnił je dziennikarzom. W trakcie tego najazdu szef ekspedycji kontaktował się z ministrem spraw wewnętrznych Bartłomiejem Sienkiewiczem, a ponadto twierdził, że jego biuro nie podlega ministrowi, ale bezpośrednio premierowi.
W pewnym momencie agenci próbowali użyć siły, aby zdobyć laptop redaktora naczelnego tygodnika Sylwestra Latkowskiego, wykręcając mu ręce i próbując wyłamania palców. Wszystko to odbywało się w obecności licznych kamer telewizyjnych, dziennikarzy z innych mediów, a także polityków opozycji. Jeden z dziennikarzy „Wprost” na bieżąco informował publiczność całego świata o tym, co się działo w redakcji za pomocą Twittera oraz elektronicznej wersji tygodnika. W imię solidarności liczni dziennikarze przybyli na odsiecz. Do redakcji weszła także policja, która jednak zdystansowała się od akcji ABW.
Dziennikarze polscy mają zagwarantowane ustawą prawo nie ujawniania źródła informacji. Latkowski zwracał agentom uwagę, że postępują bezprawnie. W końcu, ktoś rozsądny lub przestraszony reakcją społeczeństwa i mediów, odwołał tę interwencję.
Nie wiemy, czy była to inicjatywa ministra, czy też decyzja premiera (lub jego akceptacja propozycji ministra). Jeśli okaże się, że premiera, to szanse Platformy w przyszłorocznych wyborach wydają się znikome. Po tym sukcesie dziennikarzy, premier będzie miał przeciwko sobie więcej mediów niż w wyborach poprzednich. Jeśli natomiast był to wybryk ministra, to gdybym zajmował stanowisko rzecznika prasowego premiera, zaproponowałbym krok następujący:
Rzecznik prasowy zwołuje konferencję premiera dla dziennikarzy, podczas której Donald Tusk wygłasza następujące oświadczenie: „Szanowni Państwo, zaprosiłem Was tutaj, aby podziękować redakcji „Wprost”, za ujawnienie rozmów polityków przeprowadzanych w restauracji „Sowa i przyjaciele”. Charakter tych rozmów wprawił mnie w zakłopotanie, ale to nie jest istotne. Ważne jest to, że moi ministrowie, a także inne liczące się w polskiej przestrzeni politycznej osoby, otrzymały lekcję, która powinna ich wiele nauczyć.
Decydenci, i nie tylko oni, powinni przyjąć do wiadomości, że na naszej planecie nie ma miejsca, w którym można by się ukryć i opowiadać coś, czego nigdy nie powiedzieliby publicznie. Mówmy więc publicznie jak najwięcej, nie ukrywajmy niczego i wówczas nie będziemy obawiali się, że ktokolwiek nagra nasze rozmowy i je upubliczni. Jeśli będziemy postępowali zgodnie z prawem i etyką, a do tego używali języka, z jakiego korzystamy w salonach, to nie będziemy musieli uciekać do rezerwatów przyrody, aby wymienić poglądy. Tyle w kwestii przejrzystości, uczciwości i kultury wypowiedzi członków rządu.
Inną natomiast sprawą jest nadużywanie aparatu władzy, jakie mogło zaistnieć w redakcji „Wprost”. Zbadamy to rzetelnie. Redakcja nie złamała prawa karnego. Jeśli ktokolwiek poczuł się obrażony ujawnieniem opinii, jakie o nim mają niektórzy politycy, to może ich podać do sądu. Od tego jest prawo cywilne. Nic do tego Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i policji. Jeśli jakikolwiek organ państwowy przekroczył swoje kompetencje, to zostaną wyciągnięte konsekwencje. Wprowadzimy też środki przeciwdziałające podobnym wydarzeniom w przyszłości. Dziennikarzy redakcji „Wprost” i innych mediów proszę o śledzenie postępu w tym zakresie. Jestem dumny z waszej solidarnościowej postawy i dzielnej obrony waszych dziennikarskich praw, zapewniających demokrację w Polsce. Postępujcie tak dalej.
Donald Tusk”.
Janusz Rygielski
PS Minister Sikorski nie ma ostatnio szczęścia do mediów. W tygodniku NIE (9-15 maja) ukazała się następująca informacja:„W przerwie między doniesieniami o kolejnych ofiarach rewolucji Polska żyła pizzą. „Fakt” wypatrzył, że funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu (BOR) zawieźli pizzę do pałacu ministra Sikorskiego w Chobielinie. Rzecznik ministra wyjaśnił, że minister był bardzo zapracowany, bo pisał coroczne sprawozdanie i pizza mu się należała jak psu zupa. Potem sprawa awansowała na wyższy poziom, bo odezwała się rzecznik rządu, która oświadczyła, że borowcy pizzę kupili dla siebie. Na co „Fakt” wyciągnął zdjęcie, na którym funkcjonariusze wręczają pizzę ministrowi i zapytał złośliwie, czy to było puste pudełko do wyrzucenia. Naszym zdaniem morał jest jeden: jak ktoś ma na pałac, to powinien mieć i na służbę. A jak nie, to niech mieszka w bloku i mu paszę dowożą za darmo z osiedlowej pizzerii.
|