Pora pożarów czyli nie czas żałować róż gdy płonie busz... Żyjąc aktywnie w tzw. aglomeracjach miejskich z grubo ponad milionem mieszkańców, nie można się dziwić marzeniu, trwającym od ponad pół wieku, o zamieszkaniu w odludnym miejscu. Marzenie spełniło się. Mieszkamy na odludziu, nie tylko z widokiem na góry, ale w ich sercu. W miejscu tym praktycznie nie istnieją cztery pory roku, bo jakże zakwalifikować zaledwie kilka dni o charakterze typowej wiosny, za trzymiesięczną wiosnę. Wybitne są tutaj tylko dwie pory: lato i zima, ale życie toczy się wokół bardziej liczących się czterech pór roku:
pora suszy, pora pożarów, pora powodzi, pora huraganów.
Po długotrwałej męczącej porze suszy, z temperaturami sięgającymi 40-42 stopni Celsjusza, wreszcie pod koniec listopada nastąpiło załamanie pogody. Bezdeszczowa burza z tysiącami intensywnych wyładowań elektrycznych (oh, gdyby tylko można było wyłapać je i przechować na zapas ten potencjał wysokiego napięcia).
Cztery uderzenia pioruna spowodowały groźne pożary buszu, które wypaliły ponad 4 tysiące hektarów lasów i łąk w naszym najbliższym sąsiedztwie, niemal ze wszystkich stron naszego buszowego gniazdka. W powietrzu, niczym płatki śniegu, wirowały czarne spopielone fragmenty traw, kory i drzew. W oczach szczypało, w gardle drapało.
Widok z naszej werandy |
Reportaż w Drake Village Voice: "Scooping water from Timbarra (Rocky River) for the Long Gully bushfire". Zdjęcie robione z naszej werandy. |
WESTPAC chopper w akcji: musiał w czasie gaszenia pożaru zrobić 20 kursów po wodę, mozolnie odnajdując w Rocky River to jedno jedyne miejsce,gdzie była woda. |
Zapowiadane dojście pożaru zwiastowały zbliżające się ponure chmurzyska. Czas na „Aniele Boże, stróżu mój” pomyślałam i o ochronę poprosiłam.
Nie mogłam uwierzyć wszystkim swoim zmysłom, kiedy gromki pomruk zaczął zbliżać się ku nam. Silny, nieustannie zmienny wiatr kręcił koronami drzew, słaniającymi się na wszystkie strony jak w dzikim tancu i ...NAGLE nie, nie deszcz spadł, ale LUNEŁO, jak z przysłowiowego cebra. Kieliszkiem ekologicznego shiraz celebrowałam ten moment, gapiąc się z Januszem na strugi prawdziwej utesknionej ulewy.
Potem oglądałam jej konsekwencje wzdłuż około 15-to kilometrowego odcinka drogi. Po raz pierwszy zobaczylam skały, zwykle skryte za zieloną ścianą roślinności, czarne kobierce gleby, która pozbawiona przez pożar traw, zielsk, krzaków spływała z niezwykłą siłą w postaci czarnej cieczy. W drodze do najbliższej wioski musimy przekraczać ich szesnaście. Drogę nie tylko wypełniły mazie czarnego błocka ale i powalone drzewa.
Odcięci od cywilizacji, na połączenie telefoniczne czekaliśmy niemal dwa tygodnie. Niemniej NIGDY do miasta, nawet bezludnego, nie ruszę. Tutaj jestem bliżej nieba.
Z mojego raju, świątecznie pozdrawiam Ewa
Zdjęcia: Ewa Rygielska Janusz Rygielski Lauren Menager
Odwrotność jajka: białe w srodku, żołte na zewnątrz |
Słońce jak malowane... a gardło podrapane |
Błota u sąsiadki: "Rivers of sand. This is actually not a river at all, but our 'mountain' tops flowing down the gullies" |
Lauren: "Rivers of black, as seen by us on our way home from Lismore.Bit of a mess". |
Sielski widok: Rocky River po deszczu |
Rocky River... wreszcie glazy toną w wodzie |
|