Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
4 maja 2015
Prosto z buszu: Nauka przez małe n
Janusz Rygielski
Swego czasu w tygodniku „Kultura” opublikowałem artykuł pod powyższym tytułem. Dotyczył on sytuacji w instytutach naukowo-badawczych, funkcjonujących pod nadzorem różnych ministerstw. Miałem nieco doświadczenia, aby podjąć taki temat. Przez osiem lat pracowałem w Politechnice Warszawskiej (plus staż asystencki) i prawie trzy lata w Instytucie Kształtowania Środowiska. W Politechnice, w liczącej kilka osób katedrze, po zmianie struktury nazwanej zakładem, szefem był profesor. W Instytucie, szefem kilkunasto-osobowego zakładu (w którym znajdowały się pracownie, będące odpowiednikami politechnicznych katedr) był magister inżynier. Moim bezpośrednim przełożonym i kierownikiem pracowni był docent. Rektorem i prorektorami w Politechnice byli profesorowie. Instytutem resortowym kierował adiunkt.

Jednak w nauce formalne kwalifikacje szefów nie są najważniejsze, lecz to w jaki sposób się nią kieruje. Uczelnie nadzorowało ministerstwo, którego szefem był z reguły profesor, który wiedział, że jeśli chodzi o dobór tematyki badawczej, naukowcom trzeba pozostawić maksymalną swobodę wyboru, a jeśli chodzi o metody, to w ogóle nie należy się wtrącać. Instytuty resortowe nadzorowali ministrowie, którzy o funkcjonowaniu procesu badawczego zwykle nie mieli zielonego pojęcia. Na ogół pojmowali naukę jako element zadania administracyjnego. Wystarczyło nieco odwagi, aby stosunkowo łatwo obnażyć mankamenty tego sektora nauki. Zwłaszcza jeśli miało się kolegów nastawionych równie krytycznie.


Mój artykuł narobił sporego zamieszania. Wspominam o tym, aby podkreślić, że w tamtych latach z zazdrością myślałem, jak i wielu, wielu innych do mnie podobnych, o krajach zachodnich, a zwłaszcza o Stanach Zjednoczonych, w których nauka ówcześnie świeciła mądrością, tysiącami wspaniałych patentów i licznymi nagrodami Nobla. Filmy amerykańskie pokazywały świetnie wyposażone uczelnie, a w kampusach studenckich tylko dwóch studiujących wypełniało przyzwoity pokój z łazienką.

Podczas studiów mieszkałem z rodzicami na ulicy Filtrowej, naprzeciwko akademika, w którym mieszkali moi koledzy z prowincji. W maleńkiej klitce były cztery łóżka, w tym dwa „na piętrze”. Toalety i kąpiele były wspólne. Studiującym marzyły się warunki, jakie mieli ich zaoceaniczni koledzy. Od mojego wyjazdu z Polski minęły już 33 lata. Na samym początku osiedlenia starałem się o pracę na uczelni. Zaproszono mnie na kilka rozmów: w Brisbane, Kanberze, Melbourne i Newcastle. Uniwersytety w Kanberze i Armidale zaproponowały mi po jednym płatnym wykładzie. W końcu University of Queensland zaoferował mi pracę „na próbę”.

W tym czasie miałem już ustabilizowaną pozycję w Ministerstwie Imigracji. Zanim podjąłem tę pracę, musiałem zaliczyć dwumiesięczny kurs o Australii, dotyczący tematów imigracyjnych, prowadzony przez uczelnię w Brisbane. Dziesięć lat później sam prowadziłem wykłady z teorii tłumaczeń na jednej z uczelni w tym mieście. Mam przyjaciela, profesora Jerzego Kozłowskiego, wówczas kierującego Zakładem Planowania Przestrzennego na Uniwersytecie Queenslandzkim, z którym planowaliśmy wydanie wspólnej książki o błędach popełnionych w zagospodarowaniu Tatr (tatrzański odpowiednik „Sporu o Bieszczady”). Napisaliśmy wspólnie jej szczegółowy projekt i Jurek spowodował, że została ona ujęta w planach wydawnictwa w Polsce. Niestety, z mojej winy nie zrealizowaliśmy tego projektu. Brakowało mi wówczas czasu, aby pracując i ucząc się jeszcze pisać książkę. Kiedy już miałem go więcej, Jurek przeszedł na emeryturę i powrócił do ukochanego Krakowa oraz na Gubałówkę.

Wspominam tutaj moje kontakty z tutejszymi uczelniami, ponieważ wyniosłem jak najlepsze wrażenie o organizacji szkolnictwa wyższego w Australii. Z oczywistych powodów nie byłem w stanie ocenić wartości badań naukowych i poziomu dydaktyki.Kiedy jednak w Australii wprowadzono opłaty za studia, sukcesy uczelni zaczęto oceniać na podstawie zarobków absolwentów (oczywiście najlepszą jest ta, która prowadzi kierunki zapewniające bardzo dobrze płatną pracę), a w ramach oszczędności proponuje się przejście na przyśpieszoną emeryturę profesorom w pełni twórczych sił, ta percepcja australijskiej nauki i dydaktyki zaczęła się zmieniać.

To samo dotyczy także nauki amerykańskiej. Szybko okazało się, że nauka w tym kraju staje się niczym innym tylko towarem. Kiedy doprowadzono do światowego szwindla finansowego, okazało się, że „naukowcy”, i to w dużej liczbie, maczali w nim swoje naukowe palce. Autor oskarowego filmu „Inside Job” Charles H. Ferguson (członek Council on Foreign Relations) powiedział w nim, że Wydział Ekonomii na Universytecie Hardvardzkim jest instytucją skorumpowaną. Milton Friedman z University of Chicago, wiodąca postać w Chicago School of Economics i oczywiście laureat Nagrody Nobla, dokonał epokowego odkrycia, twierdząc, że rynek sam ureguluje wszystko, a udział państwa w tworzeniu reguł gospodarczych powinien być znikomy.1) Był on głównym doradcą ekonomicznym prezydenta Reagana, który twórczo rozwinął tę tezę opowiadając, że państwo tylko ludziom przeszkadza.

Teorie Friedmana doprowadziły do tego, że kontrolę nad polityką ekonomiczną największego mocarstwa przechwycili kryminaliści (banksterzy), narzucając amerykański model ekonomiczny wszystkim „postępowym” krajom, a zwłaszcza tym, które zrzuciły okowy komunizmu. Wolny rynek błyskawicznie został zastąpiony monopolem, własność społeczną sprywatyzywano, czyli tanio sprzedano zagranicznym koncernom, a giełdę, która wcześniej w naturalny sposób determinowała wartość akcji, przekształcono w instrument manipulowany przez i w interesie korporacji finansowych.

Ponieważ koncepcje Friedmana nie podobały się wszystkim krajom, więc trzeba było je do nich przekonać za pomocą zamachów, różnych rewolucji, w tym kolorowych, i innymi, niezupełnie legalnymi środkami. Państwa poddane tej transformacji szybko popadły w długi, które leczono i leczy się kolejnymi zadłużeniami. Ponieważ wierzyciele uzależniają kolejne pożyczki od oszczędności i prywatyzacji, więc perspektywa zwrócenia coraz to większej pożyczki (plus odsetki), w oparciu o coraz mniejszą bazę kapitałową i podatkową (mniej zatrudnionych osób) przesuwa się w nieskończoność.

Witryna Zero Hedge zamieściła informację, że nawet wyjątkowo rozwinięte państwo, jakim jest Japonia, wydaje 43% dochodu z podatków na spłatę odsetek od długu2). Być może Friedman wcale tego nie wymyślił, ale pomysł podsunęli mu ci, którzy dostrzegali w perspektywie ogromne zyski. On tylko ubrał ideę w matematyczne formuły. Podobny chwyt kryje się za derywatami, które wyrażone zostały skomplikowanymi wzorami, a ich istota polega na tym, że są to czyjeś długi. Sprzedawano je i nadal sprzedaje się osobom trzecim jako bardzo intratne inwestycje. „Nauka”, która się za nimi kryje, nie służy prawdzie, ale interesom biznesu.

Od dwóch tygodni w moich okolicach upał i do tego wysoka wilgotność. Dla ochłody, pies kładzie się na drewnianej podłodze, bo chłodniej, a ja, w garniturze Adama, piszę ten tekst. Popijając przy tym dwa litry wody deszczowej dziennie. Globalne ocieplenie ktoś powie. Niezupełnie, bo w tym samym czasie, na dużym obszarze Stanów Zjednoczonych, panują nienotowane w historii mrozy i nadzwyczajne opady śniegu. Zamarzł wodospad Niagara. Średnio wychodzi raczej na ochłodzenie. Ale główne media amerykańskie nie informują o tym, że opady śniegu we wschodniej części kraju sięgają dwóch metrów.

Globalne ocieplenie zostało wcześniej skompromitowane przez hackerów, którzy przechwycili maile sławnych „naukowców” z West England University, z instrukcją jak należy dobierać punkt odniesienia w pomiarach temperatur, tak aby wyszło na ocieplanie. Kiedy korporacjom zależy na określonym rezultacie badań, i zwłaszcza jeśli mają udział w ich finansowaniu, to można podejrzewać, że badania zostaną zgrabnie dopasowane do założonej tezy.

National Geographic przejął się faktem, że tak wielu sceptyków kwestionuje stanowisko oficjalnej nauki w sprawie zmian klimatycznych, szczepień czy dosypywania fluoru do wody pitnej.3) Przypomniał czytelnikom, że w filmie Stanleya

Kubricka „Dr Strangelove” zwariowany generał pouczał kapitana, iż „dosypywanie fluoru jest najbardziej potwornie stworzonym i niebezpiecznym spiskiem komunistycznym, przed którym obecnie stoimy.”

Komedia Kubricka, z udziałem Petera Sellersa, nie umniejsza geniusza reżysera, który głównie ośmiesza decyzję podjęcia ataku nuklearnego przeciwko ówczesnemu Związkowi Radzieckiemu. Reżyser, będąc dobrym strategiem, wykorzystuje drobniejszą sprawę, aby wzmocnić wyśmianie głównej. Film powstał w roku 1964. Autor publikacji twierdzi, że wówczas „zalety” fluorowania wody były już oczywiste. A jednak dwa lata temu, w Portland, stolicy Oregonu, mieszkańcy zdecydowali w głosowaniu, że nie będą korzystać z fluoru. Autor sugeruje: są równie głupi jak ów generał.

Artykuł na temat krzywdzenia nauki napisał dla National Geographic Joel Achenbach, dziennikarz The Washington Post, pisma które nie przypomina gazety o identycznym tytule, wydawanej w okresie afery Watergate. Mogę więc przypuszczać, że jego tezy na temat nauki są równie trafne jak poglądy koleżanki z łamów - Anne Applebaum na temat Ukrainy. Sprawdziłem, co się zdarzyło w Portland.

Na hasło „Portland fluoridation” reaguje 94 800 witryn. Reprezentowane są obie strony – rządowa (jak National Geographic , a więc w tym przypadku The Washington Post) jak i społeczna. Przyjrzałem się pierwszej dziesiątce. Wyszło mi cztery za, sześć przeciwko, co niemal dokładnie odzwierciedla wynik referendum, 39% za fluorem, przeciwko 61%. Okazuje się, że wojna o zdrową wodę w Portland toczy się już ponad pół wieku 4). Pierwsze głosowanie w tej sprawie miało miejsce w 1956 r., kiedy to przeciwnicy dodawania fluoru wygrali 105 191 do 75 354. Podobnie było w roku 1962. Ale w roku 1978 mieszkańcy zmienili zdanie, po czym dwa lata później odrzucili fluorowanie. W roku 2013 władze miejskie postanowiły wprowadzić fluor do wody pitnej cichcem, bez rozgłosu. Rzecz wydała się i stąd ubiegłoroczny rezultat.

Jeśli nauka nie potrafi obronić swoich tez publicznie, a władze mimo wszystko forsują ich wprowadzenie, to zawsze można się dopatrywać czegoś podejrzanego. Na przykład, władze mogą dać się skorumpować korporacji, która ma kłopoty z utylizacją odpadów przy produkcji aluminium i środków ochrony roślin. Tym odpadem jest właśnie fluor. Zamiast utylizować go w kosztowny sposób, czyż znacznie lepszym rozwiązaniem nie jest sprzedanie go władzom miasta w celu przepuszczenia kłopotu przez systemy pokarmowe mieszczuchów. To przekształcenie kosztów w profit musiał wymyślić geniusz. Mieszkańcy Portland okazali się niegorsi. W swej kampanii posłużyli się rezultatami badań Narodowej Rady Badawczej (National Research Council) oraz Harvardu. Obie te placówki miały poważne zastrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa czyli negatywnego wpływu tego biznesu na zdrowie ludzi5). Nie wspomniano, a może mieszkańcy Portland nie wiedzieli, że zarówno więźniów hitlerowskich jak i stalinowskich poddawano m. in. kuracji fluorowej.

Na koniec zajrzałem do Wikipedii, aby sprawdzić co się dzieje w tej materii na świecie. Otóż fluor aplikuje się 5,7% ziemskiej populacji. W Europie, liczącej trzy czwarte miliarda ludzi pije fluor czternaście milionów. Ciekawy jest przykład Izraela, w którym zakazano fluorowania w ubiegłym roku 6). Oni wiedzą, co im dobrze służy. Czyżby tam mieli lepszych naukowców? Czy ktokolwiek w Stanach Zjednoczonych ośmieliłby się temu zaprzeczyć?

Janusz Rygielski

1. http://en.wikipedia.org/wiki/Milton_Friedman
2. http://www.zerohedge.com/news/2015-03-05/japan-now-spends-43-tax-revenue-fund-interest-debt
3. http://ngm.nationalgeographic.com/2015/03/science-doubters/achenbach-text
4. http://www.slate.com/articles/health_and_science/medical_examiner/2013/05/portland_fluoride_vote_will_medical_science_trump_fear_and_doubt.single.html
5. http://fluoridealert.org/articles/portland_victory/
6. http://en.wikipedia.org/wiki/Fluoridation_by_country