Tego wieczoru w knajpie “Pulpit”1) zalatywało nudą. Ostatni dzień stycznia był dniem bezalkoholowym i z wyjątkiem towarzystwa siedzącego pod oknem, które nieco wcześniej zdążyło się zaopatrzyć w wysokoprocentowe napoje, reszta biesiadników musiała kontentować się podłym piwem zarszyńskim, mile wspominając lato, kiedy to – z uwagi na dewizowców – „Perła Bieszczadów” była zaopatrywana w wysokiej jakości piwo żywieckie.
Siedzieliśmy w czwórkę: Staszek – docent ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, Marcin – urlopowany student Politechniki Gdańskiej, sportowiec, Henryk – zawodowy brydżysta i ja. Kilkudniowa odwilż zohydziła nam świat. W podobnym nastroju był Józek Jordan z Limanowej, zwożący ciągnikiem bale świerkowe i buki, „takie po sześć, osiem kubików” z jeszcze istniejących bieszczadzkich lasów. Po paru minutach kolega Józka spał z łokciem w krzepnącym rosole, a my słuchaliśmy opowieści o leśnej robocie, leśnej gastronomii (wódka i konserwa) i leśnych zarobkach.
Nasz rozmówca to obieżyświat. Pracował już w czeskich Szumawach, gdzie „większe zadupie niż tutaj”. Teraz robi w Siankach i Beniowej, na wschodnich stokach Halicza, gdzie – co prawda - turystów się nie wpuszcza, ale tartak pracuje pełną parą. Jutro jedzie tam po deski i gdybyśmy chcieli, to może nas podwieźć, wprawdzie na platformie i na własną odpowiedzialność, bo o wypadek nie trudno, ale jest to okazja, aby poznać rzadko zwiedzane okolice i można dokładnie obejrzeć krowy kołchozowe na drugim brzegu Sanu. Do Mucznego jest szosa, dalej zobaczy się jak pojedziemy.
Księżyc wielki, niczym czerwona dynia, wisiał jeszcze wysoko nad Semenową, gdy na przystanku autobusowym czekaliśmy na pierwszy autobus. Józek, w Pszczelinach, szykował swój parowóz („ma silnik od czołgu, przez metr śniegu przekopie się, więcej nie da rady”).
Autobus spóźnił się. Na świeżym szronie oglądamy w Pszczelinach ślady gąsienic. „Pojechał z dyrektorami do Sianek, ale nie martwcie się. Jutro też będzie jechał.” Pocieszają nas miejscowi. Plan: Sianki – Halicz – Ustrzyki Górne uznajemy za skreślony. Wyspać się, czy mimo niepowodzenia iść w góry? Szarość świtu nie zachęca do wędrówki, ale w schronisku zdążyliśmy pochwalić się projektowanym wyczynem. Wracać do łóżek głupio, maszerujemy więc do leśniczówki, gdzie podejmiemy ostateczną decyzję. Przy leśniczówce sprawa jest jasna. Idziemy na Widełki, wracamy przez Krzemień.
Kawałek puszczy, buki takie po kilka kubików, toruję drogę do pierwszego wzniesienia. Śnieg tylko po kolana, brnie się dość wygodnie. Narty na ramieniu nieco uwierają, ale czymże to jest wobec perspektywy zjazdu z Krzemienia. Gęstwa poplątanych drzew, stok staje się stromy i szybko przybywa śniegu. Za chwilę śródleśna polanka i czuję, że muszę odpocząć. Na prowadzenie wychodzi następny. Już nie pada, przekopujemy się jeszcze wyżej i nagle błysk słońca, widok na połoniny oraz pierwszy niewielki zjazd ku Widełkom. Szreń łamliwa, „nawet Francuzi po tym nie jeżdżą” – twierdzi Marcin, ale my – musimy. Znów kopanie śniegu z nartami na ramieniu. Wreszcie słońce wita nas zdecydowanie na dłużej. Jesteśmy na Widełkach. Trzy godziny i piętnaście minut od leśniczówki., w lecie nie idzie się dłużej niż godzinę.
Z rozległej polany kierujemy się w dół. Zakładamy narty, Marcin posunął pierwszy. Wpasowałem się w jego ślady i po kilkunastu sekundach jesteśmy kilkaset metrów dalej. Podejście przez las, ale już czujemy połoninę. Buki rzedną i stają się karłowate. Zaraz skończy się śnieżna toń, po zlodowaciałym i przewianym śniegu pobiegniemy wprost na Bukowe Berdo.
Jak niewinnie wygląda Połonina Dydlowska, gdy kończy się las. Śnieg staje się twardy, wracają dobre humory. Jeszcze tylko kilka kroków do góry i nagle skąd ten huraganowy wiatr? Spycha w dół, zapiera oddech, drobinami śniegu tłucze z wściekłością po policzkach. Gdy zdejmuję futrzane rękawice, aby wyjąć z plecaka aparat fotograficzny i uwiecznić amatorów połonin w zimie, ręce drętwieją mi jak przemrożone na wylot. Chowam je natychmiast, a oszalały zefirek szarpie za to kurtkę i niemal rozrywa zamek błyskawiczny.
Kładziemy się na śniegu, gdzie mniej wieje, i wcinamy śniadanie, oceniając szanse kontynuacji wędrówki. Wycofać się – głupio. Marcin ma najlepszą kondycję, idzie pierwszy i niknie za skałką. Ruszam i ja do ataku. Grańką iść nie sposób, próbuję północnym stokiem, śnieg tu nawiany, sypki, głęboki. Każdy krok to ogromny wysiłek. I tak przez trzy kolejne godziny. Co sto kilkadziesiąt metrów odpoczynek. Leżymy na śniegu, patrząc na dolinę Mucznego i osiedle, które i tam zdążono postawić. Grańka Bukowego jest nastroszona skalnymi nosami, najgorzej dmucha na przełączkach, za skałkami tworzy się dla odmiany próżnia i śnieg atakuje nas schowanych przed wiatrem z przeciwnej strony.
Po pewnym czasie prawe ramię drętwieje, a na lewe przełożyć narty nie sposób. Natychmiast dostaję skrzydeł. Decydujemy się na trawers od południa, po skale. Chwilę idzie się nieźle, już niedaleko kulminacja. Wtem, nie mogę zrobić kroku do przodu. Wiatr uparcie przypomina, że on jest tutaj panem sytuacji. Przymierzam się drugi raz, trzeci, mocniejszy zamach i już jadę w dół, początkowo po skalnej trawce, a niżej po twardym śniegu, po którym Francuzi pewnie też nie jeżdżą. Nic groźnego, tylko strata wysokości, tak ciężko wywalczonej. Gdy dochodzimy pod szczyt Bukowego, skąd już można zjechać bez dłuższego odpoczynku, mamy trudności z założeniem nart.
Zjazd, nogi drewniane. Nieco drogi w poziomie i znów jazda, pod sam Krzemień – drugi co do wysokości wierzchołek polskich Bieszczadów.
Wiatr uciszył się nieco. Łatwe podejście i szczytowe skałki, długiej kilometrowej grańki. Znów mozolne zakładanie nart. Przed nami niemal bezgraniczna przestrzeń. Jesteśmy ponad najpiękniejszym kotłem bieszczadzkim. Tarnica, Halicz, Rozsypaniec, na horyzoncie Pikuj i dalekie Gorgany. W sylwetkach ośnieżonych szczytów dopatrujemy się himalajskich olbrzymów. Pustka, śladu życia na horyzoncie nie widać. Poniżej nas, hen w dole, przełęcz i lodem pokryte, strome stoki. „Lepiej tu niż na Kasprowym” – pociesza Marcin. Wiatr wyje. „Może zagramy roberka” – proponuje Heniek.
Zakos, drugi , trzeci i wreszcie szus w dół, prosto i daleko jak tylko można. Zostało ostatnie podejście. Aby tylko wdrapać się na Szeroki Wierch. Pod śniegiem warstwa lodu. Kopię się do góry i zjeżdżam. Popełniam błąd – zakładam narty. Wolno posuwam się do przodu. Zawodnicy giną mi z oczu. Wreszcie pokonuję pierwszy garb. Widzę śnieg wirujący w promieniach słońca, a wzdłuż grzbietu czarne punkciki. Po drodze skałka, a pod nią... siedzi Staszek. Jemy czekoladę i regenerujemy siły. Dochodzi trzecia, obiad mamy z głowy, a być może, że kolację też.
Na Szerokim Wierchu, w słońcu, należy się pamiątkowe zdjęcie. Wiatr korzysta z okazji, aby porwać mi rękawice. Gonimy je z Marcinem.
I nareszcie ten, tak oczekiwany prawdziwy zjazd. Połonina długości dwóch kilometrów. Stok stromy, wierzyć się nie chce, że narty po prostu nie pociągną nas w dół. A jednak poddały się naszej nawigacji.
Jedziemy ku Ustrzykom, kierując się w dolinę Wołosatki. Już za chwilę las i dzioby nart wraz z własnym nosem wbijam głęboko w śnieg. Znowu szreń łamliwa.
Dalej była golgota. Ani skręcić, ani zahamować. Podcinając dolną nartę można nieco zmniejszyć szybkość, pod warunkiem że się jedzie bardzo wolno. No i na to trzeba mieć siły. Tych już nie mieliśmy. Zjeżdżam jako ostatni i nagle widzę, że jestem pierwszy. Pozostali usiłują wygrzebać się ze śnieżnej topieli. Potem na mnie kolej i tak na przemian. Nawet instruktorowi zdarzało się leżeć.
Po polanach przyszła kolej na młode buki, można było się ich trzymać. Aż zdjęliśmy dechy i ostatkiem sił zaczęliśmy opuszczać się coraz niżej. Szczęśliwie trafił się potoczek, którym lżej szło się do zbawczej doliny. Było szaro, kiedy w dolinie Wołosatki zakładaliśmy narty, a ciemno, gdy po długiej jeździe drogą wylądowaliśmy pod dachem „Pulpitu”.
Staszek, który krótko przed tą wycieczką powrócił ze stypendium w Stanach, zauważył przy piwie: „Nie cierpię już na nadmiar cywilizacji”.
Następnego dnia zdecydowaliśmy się na powrót do domów.
* * *
W Polsce Ludowej za wczasy dla pracowników odpowiadały związki zawodowe, które dysponowały domami wczasowymi dla klasy robotniczej. Gromadzono ją w dużych obiektach, na ogół zlokalizowanych w pobliżu wartościowych obiektów przyrodniczych, dewastowanych przez wczasowiczów. Wieczorem odbywały się dancingi, o których śpiewał Wojciech Młynarski „Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach”.
W roku 1973, dowiedziawszy się, że Polskie Towarzystwo Turystyczno Krajoznawcze (PTTK) organizuje wczasy narciarskie w schroniskach górskich, zgłosiłem się do Rady Zakładowej Politechniki Warszawskiej, aby zechciała sfinansować moje wczasy w schronisku na Magurze Małastowskiej. Związkowców wprawiłem ich w osłupienie, ale w końcu ulegli moim argumentom, bo jak na prawdziwą klasę robotniczą przystało, chciałem spędzić dwa tygodnie w tanich i prostych, proletariackich warunkach, a nie w wytwornym domu wczasowym dla burżujów. Magurę Małastowską, położoną w Beskidzie Niskim, wybrałem dlatego, że było to najbardziej odludne miejsce ze wszystkich możliwych ofert.
Po przyjeździe autobusem na Przełęcz Małastowską i dalszej, pieszej wędrówce dotarłem do schroniska. Czekali już na mnie instruktor, wieczny student, czyli Marcin oraz Henryk i Staszek. Ponadto w schronisku była gospodyni i piwo. Płatka śniegu nie dawało się znaleźć w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, ale za to trzej panowie posiadali znakomite kwalifikacje brydżowe. Ja byłem brydżystą raczej przeciętnym, ale musiałem grać, bo potrzebowali czwartego. A zresztą, co innego można tam było robić?
Jeden z trójki wspaniałych musiał zawsze grać ze mną, czyli brydżowym niedołęgą. Brydżyści wysoko kwalifikowani w jednej parze grali wyrafinowanymi licytacjami, które często się nie udawały. Natomiast każdy z nich grał z uczniem ostrożnie, co okazało się bardziej skuteczne. Graliśmy na pieniędze i efekt był taki, że to ja, „sierotka”, wygrałem najwięcej. Jednocześnie prowadziliśmy telefoniczne negocjacje z Zarządem Głównym PTTK, aby nasze „wczasy” przeniósł tam, gdzie śnieżyło. W końcu padło na Ustrzyki Górne, w których spędziliśmy końcówkę turnusu.
Ze Staszkiem wracaliśmy razem pociągami do Warszawy. Za Przemyślem zajrzało do naszego przedziału dwóch pułkowników. Zapytali, czy aby przypadkiem nie ma w nim dwóch grających w brydża. Byli wyraźnie zadowoleni, kiedy nie odmówiliśmy im przysługi. Mieli chłopcy szczęście, że wysiadali w Lublinie, bo do tego miasta zdążyli przegrać po dwieście złotych każdy.
Był to jedyny przypadek w moim życiu, iż wracając z urlopu byłem bogatszy niż przed nim.
Janusz Rygielski
1. Nazwa knajpy pochodzi od imienia żubra przesiedlonego z Puszczy Białowieskiej w Bieszczady.
|