Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
1 stycznia 2016
Prosto z buszu: Przygody Importerów
Janusz Rygielski

Pół roku temu nasz system energii słonecznej, jedyny możliwy, a więc niezbędny na odludziu, zapewniający funkcjonowanie lodówek i pralki, zaczął się dziwnie zachowywać. Nie było tygodnia, aby nie pozbawiał nas światła i wszystkich innych wygód konsumujących energię. Na wszelki wypadek zakupiliśmy sporo świeczek i na początku było nam romantycznie, ale na dłuższą metę ta sytuacja nie zadowalała nas. Mieliśmy też trudności z korzystaniem z komputera, bo nie wymyślono jeszcze takiego, który dałby się podłączyć do świeczki, o modemie satelitarnym już nie wspominając. W naszej czarnej skrzynce, niedawno przemalowanej na niebiesko, znajduje się urządzenie kontrolujące system słoneczny. Możemy odczytać ile prądu weszło do baterii i ile zeń wyszło. Jaki procent pojemności baterii został naładowany. A także ile wynosiło minimalne i maksymalne napięcie prądu każdego dnia, do trzydziestu dni wstecz.

Panele na dachu pracują na 24 voltach, więc idealnie napięcie w bateriach powinno być bliskie tej wielkości. Jeśli jest ono nieco wyższe, to nie szkodzi, natomiast zejście poniżej 23 voltów zapowiada problem. W naszym przypadku kilkakrotnie napięcie obniżało się do 22,4 volta. Urządzenie kontrolujące informuje również w jakim stopniu została wykorzystana pojemność baterii. Ten procent zależy głównie od pogody. Im więcej słońca, tym bliżej setki. Dwa, trzy dni zachmurzenia i procent przechowywanej energii może się znacznie obniżyć.

W takiej sytuacji należałoby włączyć prądnicę i podładować system. Ale w przypadku naszych baterii, miało miejsce przedziwne zjawisko. Procent sygnalizowany w niebieskiej (dawniej czarnej) skrzynce zaczął przekraczać 100. Rekord wyniósł 107 procent. Odkryliśmy zjawisko porównywalne do możliwości wlewania cieczy o pojemności większej niż litr do litrowego pojemnika, bez uronienia kropli. Osiągnięcie na miarę odkryć Newtona, Tesli i Einsteina. Chyba, że na drodze cieczy z jednego pojemnika do drugiego, siła nadprzyrodzona zmniejszyła jej objętość. Przekładając to wielkie osiągnięcie na wniosek praktyczny - moglibyśmy spalić hektolitry benzyny, a i tak wieczorem trzeba by było sięgnąć po świeczki.

Odważyliśmy się na postawienie tezy: Jeśli zachowanie baterii odbiega od praw fizyki, to należało by je wymienić na nowe. Oczywiście baterie, a nie prawa. Skontaktowaliśmy się z firmami sprzedającymi baterie słoneczne, w tym z położoną najbliżej, czyli 160 km od domu, i dowiedzieliśmy się ile będzie kosztowała ich wymiana. Okazało się, że same baterie 9-12 tys. dol. plus transport (jedna waży ok. 70 kg) i robocizna. W sumie co najmniej 10,5 tys. Uff, nieco za dużo. Zaczęliśmy szukać tańszego rozwiązania. Nie znaleźliśmy.

I wówczas okazało się, że nasi przyjaciele i od niedawna sąsiedzi, Halina i Jurek Kornaccy, którzy ostatnio zakupili działkę i zamierzają zbudować na niej dom, również potrzebują baterie. Jurek poczynił nawet pewne starania i nawiązał kontakt z wytwórnią baterii w Chinach. Nasz system jest 24. voltowy. Ponieważ każda bateria jest dwu-voltowa, więc potrzebujemy ich aż dwanaście. Jurek zaplanował system 12. voltowy, więc potrzebował tylko 6 sześć baterii. Szybko wspólnie doszliśmy do porozumienia, że najlepszym rozwiązaniem będzie partnerstwo. Zaoszczędzimy na transporcie, GST, cłach i honorarium brokera celnego, kontaktującego się z przedstawicielem chińskiej firmy i pilnującego, kiedy importowany towar przypłynie do portu w Brisbane, zostanie wyładowany i przejdzie kontrolę celną. Od tego momentu mamy trzy dni czasu na odebranie towaru. Jeśli się nie wyrobimy, to będziemy płacić karę za każdy metr sześcienny i dodatkowy dzień korzystania z magazynu.

Jurek, nauczyciel z zawodu, a ponadto utalentowana alfa i omega w sprawach technicznych, który wie, jak operować każdym narzędziem i sprzętem, zajął się stronę techniczną, a ja kontaktami z Lindą - przedstawicielką zakładu wytwórczego w Chinach oraz dyrektorem Davidem Rabbitem i jego pracownicą Amandą (Brisbane Custom Brokers). Zostałem też formalnie klientem, kupującym 18 baterii, który zajmował się wypełnianiem formularzy i drukowaniem nadsyłanych dokumentów. Firma Ciyi Group Limited przesłała nam katalog. Po dziesięciu dniach konsultacji i dyskusji, Jurek ustalił, że kupujemy najnowsze baterie żelowe, do których, w trakcie eksploatacji, nie potrzeba dolewać wody. Pojemność baterii wynosi 1000 amperogodzin, co oznaczało poprawę naszego byłego systemu o 25%. Firma udzieliła nam gwarancji na osiem lat, ale w korespondencji napisano, że baterie są projektowane na 15 lat egzystencji. A więc nasze baterie będą miały szansę przetrwania do roku 2030. Razem z kosztami transportu do portu w Brisbane i ubezpieczeniem cena 18 baterii wyniosła 4564 dol. amerykańskich (ok. 6,5 tys dol australijskich). A więc około połowy ceny za dwanaście baterii żelowych, proponowanych na miejscu, w moim sąsiedztwie. Do tego trzeba dodać GST (10% wartości towaru) i opłatę celną w wysokości 5%.

Jurek zwrócił uwagę, że będą nam potrzebne połączenia. Zapytałem Lindę, prosząc o dodanie ich ceny do rachunku. Odpowiedź otrzymałem po godzinie, z informacją że rachunku nie będą zmieniać. Połączenia otrzymamy bezpłatnie, natomiast proszą o przekazanie całej opłaty. Zwykle idę do sklepu, biorę towar i płacę. Czasami, w przypadku większych zakupów, płacę zaliczkę. Czasami dzwonię do firmy, podaję numer karty kredytowej i po pewnym czasie odbieram towar. Książki i filmy zamawiam w Fishpondzie. Płacę kartą kredytową i przesyłkę zawsze otrzymuję. Kiedy potrzebuję nową butlę z gazem, to jadę do najbliższego pubu, którego właściciel trudni się, między innymi, sprzedażą gazu, płacę i informuję, że taki i taki sąsiad wpadnie tam kiedyś ją odebrać. W każdym przypadku wiem z kim rozmawiam, z jaką firmą i osobą mam do czynienia i co robić, gdyby sprzedano mi towar felerny.

Ale jak postąpić w przypadku transakcji, która ma miejsce w dalekim, nieznanym mi kraju, jeśli coś nie zagra tak, jak oczekuję. Owszem, firma ma profesjonalną witrynę, ale przecież nie jest konieczne posiadanie ukończonych studiów IT, aby tego dokonać. Produkuje profesjonalne dokumenty, a personel, znana nam Linda, reaguje profesjonalnie na pytania i życzenia klienta. Dowiedzieliśmy się, że biuro firmy mieści się w Hong Kongu, a zakład wytwórczy w Chińskiej Republice Ludowej, w mieście Shenzhen. Tam znajduje się port, w którym nasze baterie zostaną załadowane na statek. Po ważnych rozmowach z małżonkami uścisnęliśmy sobie z Jurkiem dłonie i pozostała mi tylko wityta w banku. 4 sierpnia powierzyłem sześć i pół tysiąca dolarów Internetowi, za pomocą systemu SWIFT. W domu zeskanowałem potwierdzenie wysłania pieniędzy i pocztą elektroniczną wysłałem do Hong Kongu. Już następnego dnia otrzymałem potwierdzenie otrzymania wpłaty przez Lindę. Poprosiłem ją o dokumenty dotyczące przewozu, nazwy statku i jego trasy.

Wcześniej poinformowano nas, że podróż baterii statkiem będzie trwała 21 dni. Po tygodniu, 11 sierpnia otrzymałem następujący list od Lindy: „Cześć Janusz, dzień dobry. Obecnie zaczniemy produkować te baterie, a kiedy będą gotowe, to zaaranżujemy ich wysyłkę. Wówczas prześlemy CI, PL, deklarację dotyczącą paczki i także BL. Tak więc bardzo Cię proszę, bądź cierpliwy i czekaj. Z najlepszymi życzeniami Linda Zhang”


Jurek Kornacki

Mina mi zrzedła i przetarłem oczy. To oni jeszcze nie mają tych baterii? Dopiero teraz będą je produkować? Pamiętam, że w PRL-u, w latach siedemdziesiątych, mistrz Śliwka, rezydujący przy Marszałkowskiej, szył piękne buty na miarę i już wtedy płaciło się z góry, ale żeby ta sama zasada odnosiła się do tak kosztownych baterii w Chinach? Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Davida. Potwierdził, że takie rzeczy zdarzają się w tym państwie. Ulżyło nam. Linda wyjaśniła, że produkcja baterii będzie trwała 4-5 tygodni od otrzymania wpłaty. Czekamy, czekamy...i czekamy. W międzyczasie miał miejsce ogromny wybuch w porcie chińskim. W miejscu wybuchu powstało jezioro. MSMy pisały o chemikaliach. Media alternatywne twierdziły, że to mała bombka atomowa, kara dla Chin za obniżenie kursu yuana. Zastanawialiśmy się, czy to już początek Trzeciej Wojny Światowej i jaki wpływ na import naszych baterii z Chin będzie miało to wydarzenie.

Skrupulatnie wyliczyliśmy, że 9 września minie pięć tygodni od naszej zapłaty. Tego dnia otrzymałem list: „Cześć Janusz, baterie są gotowe, ale teraz mamy małe trudności z zaaranżowaniem załadowania baterii na statek, z powodu wielkiej eksplozjii w Tianjingu, w sierpniu. Wiele domów zniszczonych, zginęło około 50 osób. Obecnie baterie są traktowane jako niebezpieczne produkty i sprawdzamy z wieloma przedsiębiorstwami żeglugowymi, czy mogą one przewozić baterie. Z najlepszymi życzeniami Linda Zhang.”

Odpisałem: „Cześć Linda, czytałem o tej ogromnej eksplozji, która stworzyła jezioro. To jest nieprawdopodobna zbrodnia i sprawcy powinni zostać odpowiednio ukarani, niezależnie kim są. W świetle takiego wydarzenia, nasze małe problemy stają się jeszcze mniejsze. Ale rozumiem, że życie musi toczyć się dalej. Twoje przedsiębiorstwo funkcjonuje i Ty pracujesz. Statki nadal płyną z Chin do Australii. Wierzę, że Twoje kwalifikacje i profesjonalizm pomogą wkrótce uczynić nasze przedsięwzięcie owocne. Janusz”

27 września baterie zostały załadowane na statek w porcie Shenzhen. Tydzień później dotarły do Singapuru, gdzie zostały przeładowane na statek płynący do Brisbane. Linda przysłała list, w którym stwierdziła, że od tego momentu, gdybyśmy mieli jakiś spór, to będzie on rozstrzygany przez Sąd Najwyższy Singapuru. Zaciekawiła nas ta ewentualność, ale już nie spędzała snu z naszych oczu. Problemów nie było. Dalszą podróż śledziłem w Internecie i w towarzystwie atlasu. Baterie zostały wyładowane w Porcie Brisbane w piątek, 30 listopada. Od poniedziałku wzięli się do roboty celnicy. Dyrektor Rabbit zadzwonił w czwartek i oznajmił, że następnego dnia możemy odebrać baterie. Byliśmy przygotowani na taką sytuację. Wczesnym piątkowym rankiem wyjechaliśmy z Jurkiem półciężarówką z przyczepą. Mieliśmy odebrać dwie skrzynki, ważące razem ponad jedną tonę.

W drodze do Brisbane zanudzałem Jurka, opowiadając o wszystkich widocznych na horyzoncie górach. Od Brown Plains pomagałem kierowcy, śledząc trasę w atlasie Brisbane, a on dodatkowo słuchał instrukcji GPS-u. Przez dłuższy czas jedno z drugim zgadzało się, ale na autostradzie „Port Of Brisbane”, przy kolejnym skrzyżowaniu, atlas wskazywał mi, aby jechać prosto, a miły głos spikerki upierał się, aby skręcać w prawo. A to dylemat! Miałem wydanie atlasu z 2011 r., a Jurek dysponował najnowszym GPS-em. Wokół widać było place budowy. W ciągu czterech lat wiele mogło się tutaj zmienić. Zatrzymaliśmy się na chwilę, ale kiedy za nami pojawił się samochód i GPS-owska nawigatorka upierała się, że jednak powinniśmy skręcić w prawo, Jurek pojechał za jej poleceniem. Dojechaliśmy do cichego, spokojnego osiedla. Niedaleko widać było port, oddzielony od nas zatoką. To wprowadzenie nas w błąd przez milutki głosik kosztowało nas stratę o około pół godziny.

Zameldowaliśmy się w recepcji przedsiębiorstwa Chalmer Industries, gdzie wylegitymowałem się dokumentem Sea Freight LCL Delivery Order, otrzymanym poprzedniego dnia mailem od Davida. Ubrano nas w gustowne żółto-zielone kamizelki i przypięto do nich wizytówki gościa. Następnie podjechaliśmy do miejsca, gdzie musieliśmy uiścić odpowiednie opłaty, po czym przydzielono nam operatora wózka widłowego, który po pół godzinie przywiózł pojemniki z bateriami. W międzyczasie podziwialiśmy gigantyczne dźwigi, które były w stanie podnieść duży kontener z ładunkiem i z pełną gracją przenieść go w inne miejsce, na wysokości aż kilku pięter.


Janusz Rygielski

W drodze powrotnej do domu, na odcinku między Urbenville i Old Bonalbo, znajduje się piękny fragment lasu deszczowego. Zanim do niego wjechaliśmy, zauważyliśmy zbliżającą się sporą, niemal czarną chmurę. Chwilę później, w lesie zrobiło się ciemno i ponuro. Pocieszyliśmy się, że to tylko kilka minut jazdy. Kiedy jednak wyjechaliśmy z uroczyska, zaatakował nas deszcz z silnym wiatrem. Pojawiło się mnóstwo liści i gałązek, a po nich potężne konary dwukrotnie zawalały nam niemal całą drogę. Z tych zasadzek Jurek prawie po omacku wyprowadził swój ociężały samochód z przyczepą. Wyjechaliśmy już na otwarte pastwiska, deszcz znacznie osłabł, wiatr zamilkł.

Przejechaliśmy kilkaset metrów i NAGLE musieliśmy stanąć przed wiekowym drzewem tarasującym całą drogę w poprzek. Z naprzeciwka nadjechała ciężarówka i jej ambitny kierowca wyskoczył z liną, obwiązał nią drzewo przy jednym końcu i próbował odsunąć je na pobocze. Drzewo jakby nieco drgnęło, ale lina niestety pękła. I tu wkroczył Jurek. W kabinie kierowcy, za naszymi plecami miał cały magazyn pasów na różne okazje. Wyciągnął ten najmocniejszy. Kierowca ciężarówki podjął próbę ponownie. Wolno, wolno, udało się skręcić przeszkodę na tyle, aby na pechowym odcinku drogi zmieścił się jeden samochód. Australijsko – chińskie zaklęcie doprowadziło nas do powalonego drzewa we właściwym momenie. Baterie udało się sprowadzić do naszych górskich ostępów. Okazało się, że pracują i to, odpukać w niemalowane drewno, dobrze.

Janusz Rygielski