Ten festiwal był wręcz niezbędny! Wystarczyło wziąć udział choćby tylko w paru imprezach festiwalowych, spośród ponad stu, żeby pozbyć się jakichkolwiek co do tego wątpliwości.
Powodzenie PolArt-u, a także popularność listopadowych festiwali w Melbourne, dowodzi czegoś bardzo ważnego: że tworzymy trwałe i silne środowisko, chętne do wspólnej pracy i zabawy - niezależnie od tego, co się akurat rozgrywa w Polsce i na świecie.Umocniło się nowe pokolenie działaczy tak potrzebne dla przyszłości Polonii. Środowisko twórcze dostało zastrzyk energii. Przez rynek sztuki przepłynęła ładna sumka pieniędzy. Melbourne znów pokazało, że jest stolicą kultury polonijnej.
Publiczność, która niekiedy stała pod ścianą z powodu braku miejsca na widowni, promieniujący zapałem wykonawcy, organizatorzy, pomocnicy - wszyscy razem dowodzili, że raz puszczona maszyna kręci się zgoła jak jakieś perpetuum mobile. Chwała temu, kto skonstruował tę maszynę i puścił ją w ruch!
Mieliśmy do czynienia z nadmiarem aktywności częściej niż jej niedoborem. Ujawnili się debiutanci, a także artyści, których Festiwal obudził po wielu latach uśpienia twórczego. Żal jednak tych, którzy nie mogli albo nie chcieli wziąć udziału w Festiwalu - choć przecież przez media zaproszenia popłynęły do wszystkich chętnych. Być może nie byli zachęcani wystarczająco mocno. Ja odczuwam wyraźny niedosyt, że w książce TA ZIEMIA zabrakło kilku nazwisk, o których ostatnio było cicho i o których PolArt jakoś zapomniał. Do polonijnych mediów kieruję niniejszym poważną pretensję o niedostateczne promowanie polonijnych artystów na co dzień.
A przecież ta część, która ujrzała światło dzienne, to czubek góry lodowej; jej szeroką podstawę utworzyły masy ochotników, którym nie ma nawet jak podziękować, bo są niestety jak zwykle przed naszymi oczami ukryte.
Czy PolArt zrealizował swoje najważniejsze cele pod takimi hasłami, jak: patriotyzm, wizerunek Polski i Polonii, świadomość narodowa, itp? Przekonany jestem, że tak, choć trudno to wymierzyć w krótkim czasie - zbiór z tych żniw ma starczyć na lata. Liczby imponują już teraz.
A co widzimy w perspektywie lat nadchodzących? Mogą okazać się potrzebne jakieś korekty priorytetów. Odchodzenie wraz z całym światem od polityki multi-kulti w stronę przyśpieszonej asymilacji i większej globalnej wspólnoty wydaje się być kierunkiem koniecznym do obrania. Dla odmłodzonej Polonii, posługującej się sprawnie nowymi wynalazkami w sferze komunikacji, nie będzie to trudne. A dla polonijnych festiwali oznacza to, iż w trójkącie Polska-Polonia-Australia trzeba będzie wzmacniać wierzchołki „Polska” i „Australia”, co oznacza jeszcze śmielsze zapraszanie artystów z Polski i australijskich spoza Polonii.
Takiego kształtu właśnie nabrał PolArt tegoroczny. Oto przykłady tych dwóch wzmocnionych „wierzchołków”, pierwszy: Anna Maria Jopek, Andrzej Jagodziński Trio, Marian Sobula i inni; drugi: wystawa sztuki Aborygenów, Premier Wiktorii Daniel Andrews i Magda Szubanski jako twarze Festiwalu.
Tak więc argumenty, że teraz globalizacja przecież i nie tylko Polska, a cały świat jest w telefonie osobistym, że zamiast pamięci o przodkach wystarczy Wikipedia, że tak naprawdę nie ma się dla kogo wysilać, bo stara Polonia już wymiera i inne podobne „dobre rady” - wobec takiego zjawiska, jakim okazał się Festiwal PolArt2015 - nic, tylko z hukiem roztrzaskać o ...podłogę.
Wśród znajomych mam takich, którzy nie ominęli ani jednego dnia Festiwalu!
Ten wspaniały kicz Słyszałem głosy narzekań (Paweł Król) na nadmiar jakoby komercyjnego kiczu. Istnieje taka teoria, że prawdziwa sztuka powstaje z talentu wspartego żmudną albo jeszcze lepiej: cierpiętniczą pracą nad doskonałością, natomiast rezultatem spontanicznej i niepohamowanej twórczości może być tylko grafomaństwo i kicz.
Ale przecież w formule festiwalu bardzo dobrze się mieści swobodna radość i zabawa z artystami bez sprawdzania im dyplomu magistra sztuki i ile potu wylali na swoje dzieła. Tym, którzy skłonni są takim igrzyskom przykładać zbyt wysoką miarkę, proponuję organizowanie seminariów SnobArt (przyjdę z przyjemnością).
Znaczenie kiczu dla wielkiej sztuki omawiano już w wielu opracowaniach. A w nich przewijały się takie nazwiska, jak: Presley, Dali, Warhol, Szymborska, Chaplin, Fellini... (o zgrozo!).
Poproszono mnie, bym koniecznie poruszył sprawę błędów pisowni w wielu polartowskich publikacjach. Pomylić się może każdy, więc nie chodzi tu o przypadkowe pojedyncze błędy, ale o potraktowanie polskiej pisowni wręcz per nogam. Czy oddalenie od ojczyzny może nas w tej kwestii usprawiedliwiać – czy całkiem odwrotnie: nakłada na nas w tej materii obowiązek szczególny? Przytoczę tutaj tylko jeden niechlubny przykład spośród setek: wielki artysta polski Jerzy Stuhr właśnie tak się nazywa, a nie Sthur.
Ciąg dalszy nastąpi. Druga część będzie o ludziach „urodzonych w tańcu”, o słoniu i smokach.
Henryk Jurewicz
„W tej okolicy jest zbyt uroczyście (...) Wtedy się nagle mój kraj komuś przyśni z chłopcem pod lasem i z koniem u studni (...)”
|