Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
11 kwietnia 2016
Dwa smoleńskie felietony Sadurskiego
rok po roku - na portalu natemat.pl
Od Redakcji: W ubiegłym (2015) roku, z okazji 5 rocznicy katastrofy smoleńskiej Wojciech Sadurski opublikował taki oto felieton na lewackim portalu "natemat.pl". Warto porównać, co napisał rok pózniej. Oba felietony poniżej.Najpierw ten starszy.Gdzieś tak w drugiej połowie marca 2011 zadzwonił do mnie redaktor Zdort z Rzeczpospolitej i poprosił o tekst na pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej – bym napisał o tym, jak sobie wyobrażam obchody tej rocznicy. Tak powstał tekst, który miał się okazać moim ostatnim artykułem dla Rzepy, po kilkunastoletniej intensywnej współpracy. Generalna teza była taka, że 10 kwietna to powinien być – wybity w tytule artykułu - „Dzień zrównania” (w tym sensie, że śmierć zrównuje, także Prezydenta ze stewardessą, prawicowców z lewicowcami, katolików z niewierzącymi lub wyznawcami innych religii etc).

Ale znalazł się tam też passus, na który gniewnie zareagowało parę osób, w tym (opisany w tymże passusie) Łukasz Warzecha, jeden wdowiec smoleński w zniesławiającej mnie replice w Rzepie, Jan Pospieszalski w programie z moim udziałem, a także pewien drogi kolega (choć prawicowiec), który pozostanie tu anonimowy, w czasie skądinąd miłej kolacji w jego domu pod Warszawą.

Krytyczny passus brzmiał:

„Polityczne pokłosie 10 kwietnia było wśród nas, żywych, paskudne. Wyszły z nas (używam z pewną przesadą pierwszej osoby liczby mnogiej, ale wcale nie zamierzam bić się w piersi, bo nie mam powodu) cechy publiczne najgorsze: paranoja, podejrzliwość, haniebny cynizm, bezdenna głupota. Oto niektóre figury z tego marnego przedstawienia: liderzy partii, którzy po udanej (choć w końcu przegranej) kampanii prezydenckiej postanowili powrócić do Smoleńska jako głównego tematu programowego swej partii, w ten sposób upartyjniając i zawłaszczając politycznie katastrofę, której ofiarami byli wszak ludzie wszystkich opcji partyjnych. Lider opozycji, czynnie delegitymizujący demokratycznie wybrane władze, prezydenta bojkotując i sugerując jego wybór przez przypadek lub pomyłkę. Oto socjolog z niedalekiej Bremy, który w serii histerycznych artykułów wyraża swą teatralną pogardę dla tych, którzy przed katastrofą ważyli się krytykować tragicznie zmarłego prezydenta. Oto sędziwy, ale afektowany poeta, który grafomańsko nawołuje brata poległego prezydenta, by ten coś „zrobił w tej sprawie", i odmawiający atrybutu polskości tym, którzy nie głosują na partię przeżywającą zbiorowo, lecz cynicznie los „poległych" pod Smoleńskiem. Oto kiepski kabareciarz, który odreagowuje swą PZPR-owską przeszłość, piskliwie wzywając byłych krytyków prezydenta Kaczyńskiego „na kolana", jak gdyby ktokolwiek miał jakieś powody, by go słuchać z powagą. Oto była nieudolna minister i paradny bufon jadący do USA, by tam antyszambrować u polityków trzeciego sortu w sprawie „umiędzynarodowienia" śledztwa. Oto redaktor naczelny niszowego dotychczas pisemka budujący nakład swej gazety na podgrzewaniu paranoi i teorii spiskowej. Oto komentator brukowego tabloidu mnożący w swym blogu dziesiątki „pytań" i „wątpliwości" dotyczących katastrofy, w tym także o sztuczną mgłę pod Smoleńskiem, przy aplauzie internetowej publiki i nieumiejący się wycofać z żadnej insynuacji...”.

Wystarczy? Jeśli nie, mogę kontynuować obraz tej galerii paranoidalno-cynicznej, ale chyba nie jest to potrzebne. I niech mi nikt nie mówi, że to postaci marginalne, epizody nieistotne, gazetki i blogi niszowe. Tego typu postawy, wypowiedzi i opinie zatruły debatę o przyczynach katastrofy i o racjonalnych środkach, które należy podjąć, by nigdy więcej do takiego zbiegu fatalnych decyzji, niekompetencji i dezorganizacji nie dopuścić”.

Dziś, po pięciu latach po katastrofie, a czterech po napisaniu artykułu, nie tylko niczego bym w tym fragmencie nie zmienił, ale pewno bym wyostrzył jego ton. W kolejnych latach doszły do tej menażerii kolejne figury, a osobliwie – wybitni naukowcy, mianowani na tę godność dzięki wejściu do komisji Macierewicza: jakiś profesor z czwartorzędnego (bo poza wszelkimi rankingami) uniwersytetu amerykańskiego (z małżonką), jakiś laborant z innego uniwersytetu, jakiś właściciel warsztatu przy garażu na przedmieściach Sydney, mianowany na wybitnego specjalistę od wybuchów… .

Pięć lat to dosyć. Należy nakreślić grubą kreskę. Do niedawna myślałem, że jest błędem polskiego rządu, że niedostatecznie reaguje na wariactwa zamachowców i wybuchowców. Teraz zmieniłem zdanie. Już nie należy wdawać się w te głupoty, oni nigdy tego nie skończą, nie zmienią zdania, nie przestaną głosić swoich bredni o wybuchu – bo od tego zależy ich polityczny status albo – w przypadku utrzymanków medialnych PiS-u lub SKOK-ów – pieniądze. Niech robią to sami, niech się kiszą we własnym sosie, niech we własnym gronie przekonują się wzajemnie w nieskończoność, że cały naród tego się domaga, że Smoleńsk jest beczką prochu, która podpali ten rząd, niech piszą dla siebie i swoich kolegów, że jest w tym jakaś tajemnica, kłamstwo, intryga…

Raz na zawsze powiedzmy sobie kilka oczywistych faktów: ten samolot nigdy nie powinien był wystartować, wiedząc o warunkach na Siewiernym, a jak już wystartował (z zawinionym przez Prezydenta opóźnieniem, w czasie którego warunki jeszcze się pogorszyły), to powinien był zmienić kierunek i lecieć na lotnisko zapasowe, ale skoro już zbliżał się do Smoleńska, to nie powinien był podchodzić do lądowania – lecąc za nisko, za szybko, bez kontaktu wzrokowego z ziemią. Nie powinien był lecieć z tą załogą, kokpit nie powinien być jak stodoła, do której wszyscy wchodzą i gadają do skołowanych pilotów…

Odpowiedzialni za tę tragedie zginęli w katastrofie, niech im ziemia lekką będzie – a my o tym już uciszmy się raz na zawsze. Bo o czym już nie da się nic więcej powiedzieć – należy milczeć.

zródło: natemat.pl

Wczoraj, 10 kwietnia, w 6 rocznicę tragedii smoleńskiej ukazał się na tym samym portalu kolejny felieton Sadurskiego. Zapraszamy do lektury, do porównań, do refleksji.

W końcu marca 2011 zadzwonił do mnie Dominik Zdort, szef działu opinii “Rzeczpospolitej”, prosząc o artykuł na temat mojej koncepcji obchodów pierwszej rocznicy katastrofy pod Smoleńskiem.

To okazało się być moim ostatnim artykułem w “Rz”. Dziś przeczytałem ten stary artykuł i uznałem, że niczego w nim nie trzeba zmieniać. Oczywiście można dodać parę figur tej ponurej farsy, kilku „profesorów” z nieznanych uczelni, kilku wybitnych techników z podmiejskich garaży, kilka sztuczek groteskowego ministra, wymyślającego „podkomisję” nieistniejącej komisji, by obejść prawo taką marną intrygą -- ale ogólny ton pozostaje całkowicie aktualny, Zamieszczam więc ten artykuł, który ukazał się w „Rz” 31 marca 2011, bez żadnych zmian:

Chciałbym, aby obchody smutnej rocznicy 10 kwietnia były odwrotnością tego wszystkiego, co w związku z katastrofą smoleńską wydarzyło się w Polsce w ciągu ubiegłego roku. Chciałbym, by przekaz, jaki sobie wzajemnie wyślemy, wspominając zmarłych, był odwrotnością przekazu posmoleńskiego z lat 2010 – 2011.

Chciałbym zatem – używając banalnego języka dla niebanalnej moim zdaniem propozycji – by ta rocznica nas połączyła; by była okazją do zrównania pamięci o wszystkich zmarłych tego dnia pod Smoleńskiem, a w konsekwencji instrumentem zrównania godności wszystkich uczciwych Polaków, bez względu na ich przekonania, preferencje polityczne i pozycję społeczną. Paradoksalnie ta posępna okazja taką szansę nam daje – może w wyższym stopniu niż jakakolwiek inna.

Wynika to z samej istoty śmierci. Przy jej wszystkich okropieństwach śmierć ma – przepraszam za to słowo w tym kontekście – jedną wielką zaletę: ona zrównuje ludzi, a to zrównanie zmarłych może się przenieść – przy dobrej woli i pewnym wysiłku z naszej strony – także na żywych. W obliczu śmierci nie ma hierarchii: urzędu, wieku, stanowiska. Nie ma różnic płci, przynależności partyjnej, religii i stopnia naukowego; śmierć nie rozróżnia między ilością orderów zmarłych ludzi ani ich zasługami.

Śmierć jest wielkim zrównywaczem: w ładniejszych słowach, niż zdolny jest to ująć prawnik, pouczali nas o tym poeci – od Szekspira i Calderona przez Mickiewicza po Miłosza. „Król jest żebrakiem, gdy się skończy sztuka" – pisał Szekspir (wspomagany zgrabnie w tej frazie przez Barańczaka) – i na koniec tej pięknej, ale w sumie smutnej sztuki, jaką jest życie, jeden aktor zdejmuje koronę królewską, inny odkleja sztuczną brodę mędrca, inny zdejmuje czarny płaszcz i binokle szefa policji, inny jeszcze odpina tekturowe ordery dworzanina. Śmierć nie ma respektu dla szarży i hierarchii – i w tym (pewno tylko w tym) jest szlachetna. Czy potrafimy tę szlachetność śmiertelnego zrównania wykorzystać? Czy potrafimy sprawić, by nasi zmarli pod Smoleńskiem wprowadzili w nasz świat, choć na chwilę, ducha równości i pogodzenia?

Polityczne pokłosie 10 kwietnia było wśród nas, żywych, paskudne. Wyszły z nas (używam z pewną przesadą pierwszej osoby liczby mnogiej, ale wcale nie zamierzam bić się w piersi, bo nie mam powodu) cechy publiczne najgorsze: paranoja, podejrzliwość, haniebny cynizm, bezdenna głupota. Oto niektóre figury z tego marnego przedstawienia: liderzy partii, którzy po udanej (choć w końcu przegranej) kampanii prezydenckiej postanowili powrócić do Smoleńska jako głównego tematu programowego swej partii, w ten sposób upartyjniając i zawłaszczając politycznie katastrofę, której ofiarami byli wszak ludzie wszystkich opcji partyjnych. Lider opozycji, czynnie delegitymizujący demokratycznie wybrane władze, prezydenta bojkotując i sugerując jego wybór przez przypadek lub pomyłkę.

Oto socjolog z niedalekiej Bremy, który w serii histerycznych artykułów wyraża swą teatralną pogardę dla tych, którzy przed katastrofą ważyli się krytykować tragicznie zmarłego prezydenta. Oto sędziwy, ale afektowany poeta, który grafomańsko nawołuje brata poległego prezydenta, by ten coś „zrobił w tej sprawie", i odmawiający atrybutu polskości tym, którzy nie głosują na partię przeżywającą zbiorowo, lecz cynicznie los „poległych" pod Smoleńskiem. Oto kiepski kabareciarz, który odreagowuje swą PZPR-owską przeszłość, piskliwie wzywając byłych krytyków prezydenta Kaczyńskiego „na kolana", jak gdyby ktokolwiek miał jakieś powody, by go słuchać z powagą. Oto była nieudolna minister i paradny bufon jadący do USA, by tam antyszambrować u polityków trzeciego sortu w sprawie „umiędzynarodowienia" śledztwa.

Oto redaktor naczelny niszowego dotychczas pisemka budujący nakład swej gazety na podgrzewaniu paranoi i teorii spiskowej. Oto komentator brukowego tabloidu mnożący w swym blogu dziesiątki „pytań" i „wątpliwości" dotyczących katastrofy, w tym także o sztuczną mgłę pod Smoleńskiem, przy aplauzie internetowej publiki i nieumiejący się wycofać z żadnej insynuacji...

Wystarczy? Jeśli nie, mogę kontynuować obraz tej galerii paranoidalno-cynicznej, ale chyba nie jest to potrzebne. I niech mi nikt nie mówi, że to postaci marginalne, epizody nieistotne, gazetki i blogi niszowe. Tego typu postawy, wypowiedzi i opinie zatruły debatę o przyczynach katastrofy i o racjonalnych środkach, które należy podjąć, by nigdy więcej do takiego zbiegu fatalnych decyzji, niekompetencji i dezorganizacji nie dopuścić.

10 kwietnia nie będzie miejsca na taką racjonalną debatę – i nawet nie powinno jej być tego dnia. Ale będzie miejsce na westchnienie, łzy i – dla wielu ludzi – modlitwę. Chodzi o to, by tym przejawom serdecznych uczuć towarzyszyła intencja zrównania wszystkich zmarłych – a poprzez nich nas wszystkich – a nie dodatkowego podzielenia, zróżnicowania i judzenia.

Jak to zrobić? Nie wiem, do tego potrzeba wizjonerskiego reżysera lub przynajmniej doświadczonego „event managera", ale wyobrażam sobie, że można się zebrać na spotkaniach, wiecach i mszach, na których po prostu będą wyczytywane wszystkie nazwiska zmarłych – wszystkich, podkreślam – z bardzo krótkimi, ciepłymi ich sylwetkami biograficznymi.

By uczestnicy tych smutnych spotkań zaabsorbowali na dobre fakt, że w tej strasznej katastrofie zginął prezydent RP Lech Kaczyński i stewardesa Barbara Maciejczyk, szef Sztabu Generalnego generał Franciszek Gągor i funkcjonariuszka BOR młodsza chorąży Agnieszka Pogródka-Węcławek, prawosławny ordynariusz WP Miron Chodakowski i ewangelicki duszpasterz Adam Pilch, prawicowy wicemarszałek Krzysztof Putra i lewicowa posłanka Jolanta Szymanek-Deresz, rektor katolickiej uczelni ks. Ryszard Rumianek i feministka Izabela Jaruga-Nowacka... By ta jedyna dobra rzecz, która może wynikać ze zbiorowej śmierci – jej moc zrównywania – jakoś przeszła na nas, którzy jeszcze (przez chwilę przecież tylko) żyjemy. Czy chciałbym, by tak się stało? Ogromnie. Czy przewiduję, że tak się stanie? Ani przez chwilę.

zródło natemat.pl