Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
11 czerwca 2016
Prosto z buszu: Strategia polityczna Polski
Janusz Rygielski. Mal. Jacek Lipowczan
Na witrynie amerykańskich kombatantów „Veterans Today” zauważyłem artykuł zatytułowany „Strategist Lays Out Key to Poland’s Geopolitical Relevance in 21 st Century”. www.veteranstoday.com/2016/05/03/strategist-lays-out-key-to-polands-geopolitical-relevance-in-21st-century/ Autorem tekstu pod tym tytułem jest Polak, analityk polityczny Krzysztof Rak. Dlaczego jego publikacja w języku angielskim zyskała aprobatę organu światowej renomy? Wyjaśnia to na wstępie stwierdzenie wydawcy: „Krzysztof Rak przedstawił kluczowe problemy geopolityczne stojące przed jego krajem w 21 stuleciu oraz rekomendacje, jak Warszawa może stopniowo przez nie przejść i na nowo umocnić swój status jako główna regionalna potęga.” Dalej pojawia się informacja, że artykuł ten ukazał się na portalu fronda.pl, a Rak jest dziennikarzem i pracownikiem badawczym warszawskiego Centrum Analiz Strategicznych. Recenzent, a właściwie prezenter Veterans Today, który podpisał się inicjałem GPD, informuje, że publikacja Raka zaczyna się od stwierdzenia, że „Warszawa przede wszystkim musi przyznać się do niektórych trudnych prawd dotyczących jej obecnego statusu geopolitycznego.” W wersji polskiej artykuł jest zatytułowany „Polska dyplomacja – między mirażem potęgi a pokusą appeasementu.” www.fronda.pl/a/polska-dyplomacja-miedzy-mirazem-potegi-a-pokusa-appeasementu,69919.html

Polski strateg stwierdza, że „III RP jest państwem słabym, znajdującym się w strefie wpływów dwóch mocarstw euroazjatyckich i dlatego – satelickim.” Zdając sobie sprawę z faktu, że ta opinia mocno odbiega od popularnych przekonań w Polsce (i wśród Polonii), wyjaśnia, że „Zrozumienie tego stanu rzeczy utrudnia fakt, że nie istnieje jedno centrum władzy politycznej, a także to, że część mocarstw starannie ukrywa swe hegemonialne dążenia.” W dodatku „Polska leży na peryferiach Zachodu...który nie ma jednolitego centrum politycznego. Stąd nie podlegamy wpływom jednego mocarstwa, lecz wielu. Na dodatek zależność od niektórych państw przeceniamy, a od innych ledwie postrzegamy.”

Okazuje się, że „Przeceniamy wpływy Niemiec, ponieważ ich siły zbrojne są relatywnie słabe, a...po doświadczeniach wojennych nie ma przyzwolenia społecznego do używania ich do innych celów, poza czysto obronnymi.” Rak twierdzi, że w 1989 r. Stany Zjednoczone zdecydowały, że Niemcy będą spełniały rolę ich pełnomocnika. Zostało to nazwane „partnerstwem w przywództwie” (partnership in leadership – co za dziwoląg, albo partnerstwo, co oznacza równość, jest rzeczywiste, albo, jak w tym przypadku, tylko na papierze - JR). Tak więc „Dominacja gospodarczo-polityczna Niemiec w regionie jest dominacją z upoważnienia Stanów Zjednoczonych.”

Ponieważ „Waszyngton i Berlin nie obnoszą się ze swoją współpracą w przywództwie” więc „partnerstwo w przywództwie jest nad Wisłą zazwyczaj niedostrzegane. I tu szpilka pod adresem polskich elit politycznych, które „nigdy nie grzeszyły zbytnim zmysłem politycznego realizmu. Dlatego wygodnie im wierzyć w ideologię amerykańskiego przywództwa, które rzekomo ma na celu tylko i wyłącznie zaprowadzenie dobra, pokoju i dobrobytu na świecie.”

Ciekawie odniósł się autor do problemu rosyjskiego. „Nasza zależność od Rosji jest tematem tabu. Zupełnie nie mieści się w głowach naiwnych Polaków. No bo przecież skoro Zachód, czyli Amerykanie i Niemcy walczą niestrudzenie o wolność i demokrację na arenie międzynarodowej, to na pewno nas obronią przed imperium zła oraz nie pozwolą, aby w naszym regionie mogło ono realizować swoje nieczyste interesy. O sancta simplicitas! (O święte uproszczenie!) Zapominamy, że dla Stanów Zjednoczonych największym koszmarem nie jest wcale odbudowa imperium przez W. Putina, ale jakikolwiek scenariusz dezintegracji postimperialnej Rosji. Wywołałoby to ogromną destabilizację w Eurazji i groziłoby tym, że część ogromnego arsenału jądrowego wpadłaby w niepowołane ręce. Trzeba robić wszystko, aby temu zapobiec. Gdyby w grę wchodziło sprzedanie interesów państw środkowoeuropejskich, to z pewnością uznane by to było w Waszyngtonie za niewyśrubowaną cenę.”

Wydaje mi się, że Rak ma rację. Przecież można przyjąć, że w 1918 r. Polska odzyskała niepodległość głównie dlatego, że Ameryce (i Anglii) zależało na zmniejszeniu roli Niemiec i Rosji. Reakcja zachodnich mocarstw na odkrycie zbrodni w Katyniu też była wymowna. A jak to było w Jałcie też wiemy. Aliantom było potrzebne wielomilionowe mięso armatnie na froncie wschodnim. Za poświęcenie milionów własnych ludzi, Związek Radziecki otrzymał nadzór nad Polską i resztą demoludów.

Autor tej interesującej publikacji twierdzi, że „współpraca Berlina i Moskwy trwa w najlepsze” i powołuje się głównie na politykę energetyczną, której „celem jest utrzymanie uzależnienia naszego regionu od rosyjskiego gazu. Obydwa mocarstwa mają też nadzieję, że gazociąg (Nord Stream) zablokuje powstanie nowego gracza w regionie, czyli Polski.” Dowiadujemy się też, że „W Polsce nie rozumiemy, dlaczego tak często mocarstwa zachodnie przedkładają interesy barbarzyńskiego imperium kosztem swych mniejszych sojuszników. Zapominamy o regułach koncertu mocarstw, które polegają na tym, że kraje mniejsze i średnie stanowią rodzaj łupu mocarstw. Ich przydatność sprowadza się do tego, że mocarstwa na ich koszt zawierają między sobą kompromisy.”

No, ta prosta konkluzja robi wrażenie. Jeśli ambasady amerykańska i rosyjska złożą dementi, to znaczy, że dr Rak wypalił im prawdę. A jeśli nie złożą, to znaczy, że się myli, albo że postanowiły zignorować jego tezy. Dalej autor stwierdza, że „Moskwa jest mocarstwem, ale drugiego lub trzeciego sortu. W istocie jest mocarstwem peryferyjnym Zachodu. I ten stan rzeczy jest zarówno w interesie głównych mocarstw, jak i samej grupy trzymającej władzę na Kremlu. Reżym putinowski jest gwarantem tego, że Rosja pozostanie krajem peryferyjnym i nie będzie w stanie stanąć w szranki globalnego współzawodnictwa geoekonomicznego. Putin i jego drużyna nie inwestują bowiem ogromnych zysków z handlu surowcami w rozwój Rosji, ale część ich zawłaszczą, a inną część przeznaczą na utrzymanie się u władzy. Nikogo więc nie powinno dziwić, że dla mocarstw Zachodu trwanie Putina na Kremlu jest po stokroć ważniejsze niż interesy małych i średnich, a na dodatek bardzo słabych krajów, leżących gdzieś daleko na peryferiach.”

Po czym zauważa on, że „Elity postkomunistyczne, które miały największy wpływ na kształtowanie polskiej polityki zagranicznej ostatniego ćwierćwiecza, świadomie lub nie, przyjmowały że nic lepszego, aniżeli status peryferyjnego kraju Zachodu, nie może nas spotkać. I nie można im odmówić choćby częściowej racji...Tzw. transformacja przełomu lat 80. I 90. XX wieku polegała na zmianie statusu Polski. Z kraju będącego peryferium imperium peryferyjnego staliśmy się peryferium centrum systemu światowego (Zachodu). To był niewątpliwy dziejowy awans i dlatego elity przywódcze III RP uznały, że trzeba się nim zadowolić. Uznały, że na nic więcej nas nie stać. Polska w ich mniemaniu jest zbyt słaba, aby awansować w hierarchii międzynarodowej. To był niewypowiedziany aksjomat polityki zagranicznej III RP.”


Tak to autor widzi kształtowanie się polityki państwa polskiego po transformacji systemowej, zapoczątkowanej w roku 1989. Państwo słabe, peryferyjne, którego egzystencję determinują inni. Jest w tym sporo racji, ale czy rzeczywiście kolejne „elity przywódcze” dokonywały podobnej, jak on, analizy i na jej podstawie określały rozmiar ambicji? Tak się złożyło, że miałem parę koleżanek i kolegów, którzy po roku 1989 zajmowali stosunkowo wysokie stanowiska. Brałem udział w dyskusjach z ich udziałem w latach 1980-82 i wcześniej. Poznałem ich sposoby myślenia. Nasłuchałem się opinii dotyczących moich publikacji. Wszyscy byli odważni, krytyczni. Chcieli lepszej Polski.

Dla przykładu. Kiedy zostałem wybrany wiceprezesem do spraw programowych Zarządu Głównego PTTK, Tadeusz Syryjczyk został wybrany wiceprezesem do spraw gospodarczych. Po roku 1989 był ministrem w rządzie Hanny Suchockiej. Dr Marek Dąbrowski był członkiem prezydium ZG PTTK oraz przewodniczącym Komisji Turystyki Kolarskiej. Po 1989 r. był wiceministrem finansów, ale ponieważ jego przełożonym był wicepremier Marek Balcerowicz, więc Dąbrowski był praktycznie szefem ministerstwa. Zanim jednak nim został, powierzono mu funkcję sekretarza Unii Demokratycznej, który miał duży wpływ na skład pierwszego rządu po 1989 r. Marek napisał do mnie dwa listy, zachęcające do powrotu do Polski. Po głębokich przemyśleniach i licznych rozmowach z żoną, dwukrotnie nie zdecydowałem się na taką decyzję.

Siedem lat poza Polską, to był zbyt długi okres. Miałem stabilną, przyzwoitą pracę i dom, który musieliśmy spłacać. W Polsce, przed wyjazdem, musiałem oddać spółdzielcze mieszkanie. Dziewięcioletni syn doskonale czuł się w australijskiej szkole. Kiedy po osiemnastu latach, po raz pierwszy odwiedziłem Polskę, zrozumiałem, że to był inny kraj, niż ten, który opuściłem. Upewniłem się, że podjąłem właściwą decyzję. Moje kwalifikacje fanatyka gór, za jakiego uchodziłem, nie na wiele by się przydały w kraju, w którym rządził kapitał.

Moim kolegą w Instytucie Kształtowania Środowiska był dr Janusz Radziejowski. Pracowaliśmy w tym samym pokoju, należącym do Pracowni Zagospodarowania Turystycznego w Zakładzie Planowania Przestrzennego. Naszym szefem był docent Jan Smogorzewski. Z Januszem mieliśmy te same zainteresowania, owocujące wspólnymi publikacjami, więc wprowadziłem go do Komisji Ochrony Przyrody ZG PTTK, której przewodniczyłem. W burzliwych latach 1980-81 Janusz był przewodniczącym instytutowej Solidarności. Przed wyjazdem do Australii koledzy z PTTK zapytali mnie, kogo bym zarekomendował na funkcję przewodniczącego Komisji. Zaproponowałem Janusza. W roku 2001, kiedy delegacja Polonii australijskiej1) przebywała w Warszawie, Janusz był wiceministrem ochrony środowiska i elegancko przyjął nas w ministerstwie oraz wprowadził w kulisy polityki państwa. Sprezentował mi przy tej okazji swoją książkę „Ochrona Gór”, w której powoływał się na moje książki. Ucieszyłem się, ale i zrobiło mi się nieco smutno, z powodu wyjazdu do Australii. Gdybym pozostał w Polsce, to po „Sporze o Bieszczady”, „Fiatem na Rysy” i „Niekochanych Górach”, naturalną konsekwencją byłaby właśnie „Ochrona gór”. W wersji naukowej jako rozprawa habilitacyjna i popularnej – dla czytelników. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Przy tej samej okazji, delegacja australijska odwiedziła siedzibę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a w niej urzędującego wiceprezesa Andrzeja Ziemskiego, po 1989 r. przewodniczącego Polskiej Partii Socjalistycznej (piłsudczyków). W latach 1968 – 1975, oprócz pracy asystenckiej w Politechnice Warszawskiej był członkiem kolegium Tygodnika Studenckiego Politechnik. Najpierw jako kierownik działu politycznego, a później jako naczelny pisma, który wielokrotnie ryzykował akceptując publikacje młodego, ambitnego zespołu, w tym teksty niżej podpisanego. Po moim odejściu z Politechnika (i Politechniki) do Ministerstwa Ochrony Środowiska, Andrzej został naczelnym Sztandaru Młodych, które to pismo, jako pierwsze, opublikowało w 1981 r. postulaty gdańskich stoczniowców. Andrzej stracił pracę.

Z redakcją Politechnika związała się początkowo asystentka, a później adiunkt Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego Józefina Hrynkiewicz. Początkowo jako kierownik działu studenckiego, a po moim awansie na zastępcę szefa - szefową działu naukowego. Publikowaliśmy z Józefiną wspólnie napisane artykuły, zamawiane przez Stefana Bratkowskiego dla Życia i Nowoczesności, dodatku do Życia Warszawy. Po 1989 r. została doradcą premiera Jana Olszewskiego.

W roku 2003 odwiedziłem Witolda Michałowskiego, założyciela Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, wybitnego znawcę Bieszczadów, autora dwudziestu kilku książek, w tym jednej napisanej wspólnie ze mną – Spór o Bieszczady. Książka narobiła sporego hałasu w latach 1979 – 1981 i przez rok była zamknięta w centralnym magazynie. Witold, nieustanny podróżnik, który wcześniej odwiedził mnie w Australii, zaprosił mnie do restauracji przy Alejach Jerozolimskich, a następnie na spacer między Kruczą i Nowym Światem. W pewnym momencie stwierdził, że chciałby mnie z kimś poznać. Skręciliśmy do bramy, zadzwoniliśmy do jednego z mieszkań na pierwszym piętrze, i po chwili okazało się, że jestem w biurze Andrzeja Leppera, przewodniczącego Samoobrony. Spędziliśmy z gospodarzem ponad godzinę. Mój przyjaciel, z wykształcenia inżynier od wielkich rur, okazał się doradcą Andrzeja, tak go tytułował, do spraw ochrony środowiska i dywersyfikacji dostawców ropy naftowej i gazu. Takich życiorysów blisko mi znanych, zwłaszcza ze sfer naukowych, mógłbym dodać więcej.

Do czego zmierzam? Otóż te kilka przykładów pokazują młodych ludzi, którzy chcieli zmienić Polskę Ludową na lepszą. Po 1989 r. albo weszli do elity albo jej doradzali. Nie sądzę, aby stosowali jakiekolwiek samoograniczenia. W ich naturze były próby „czy nie da się zrobić czegoś więcej i lepiej.” Z pewnością nie zadowoliło by ich przekonanie, „że nic lepszego, aniżeli status peryferyjnego kraju Zachodu” nie mogło Polski oczekiwać. A to, że nie mogli spełnić swych zamiarów musiało mieć jakąś inną przyczynę.

Janusz Rygielski

1. Skład delegacji: Lucyna Artymiuk, Jacek Cholewski, Zbigniew Sudułł, Janusz Rygielski.