Witold Michałowski- skrzydełko "Sporu o Bieszczady" | Po dwóch tygodniach paskudnej pogody – nieba pełnego sztucznych, trujących chmur, obudziłem się nareszcie pod czystym sklepieniem niebieskim, na którym żeglowały maleńkie białe obłoczki. Pełen optymizmu zasiadłem do pisania kolejnego felietonu, ale zanim otworzyłem Microsoft Word zajrzałem do poczty. Były dwa listy od przyjaciół mieszkających w Polsce. Oba zawierały smutną, krótką informację: ”Dzisiaj zmarł Witold Michałowski”. Kim był? Dlaczego o nim piszę? Był najbardziej oryginalnym, niezwykłym przyjacielem. Autor dwudziestu książek, w tym jednej „Spór o Bieszczady”, napisanej wspólnie ze mną.
Aby móc te książki napisać objechał niemal cały świat. A także przeszedł każdą ścieżkę i bezdroże w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Krótko po ukończeniu studiów pojechał do Mongolii, gdzie szukał śladów działalności Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego oraz skarbu barona Ungerna. W książce „Teki sarmatów” poświęcił kilkudziesięcio-stronicowy rozdział mojej skromnej osobie.
Kiedy ja zaczynałem studia w Politechnice Warszawskiej, on je kończył. Poznałem go jako fanatyka Bieszczadów. Razem broniliśmy tez zawartych w „Sporze o Bieszczady”, w publikacjach, radio, i telewizji. Obroniliśmy tę książkę gdy ją zamknięto w magazynie. Kilka lat później wywalczyliśmy jej drugie wydanie.
W tym stuleciu Witold poświęcił swój talent głównie Czeczenii. Wiele czasu w niej spędził. Przywiązał się do tej krainy. Kiedy w roku 2003 odwiedziłem go w Michalinie, ku memu zdumieniu okazało się, że jego Odysseum, czyli muzeum poświęcone polskim podróżnikom przeznaczył na czasową kwaterę tymczasowo przebywającej w Polsce grupy Czeczeńców, z przewodniczącym ich parlamentu na czele. To wówczas egzotyczni goście wręczyli mi upominek – obraz pokazujący krajobraz ich przepięknej ziemi. Rozdział poświęcony Czeczenii zawarł w obszernym tomie „Wiry mojego życia”, której manuskrypt (do tej pory niewydany) przesłał mi z prośbą o promocję. A więc Witold Michałowski pisze o Czeczenii:
|
WOJNA CZECZEŃSKA. Brodatego osobnika o znanej na całym świecie twarzy w takim samym jak reszta mundurze i ciemnogranatowym berecie specnazu otacza tłum dziennikarzy. Wśród nich wysłannicy "Gazety Wyborczej". Dzięki moskiewskim przyjaciołom ich redaktora naczelnego dotarli tu przez Inguszetię, wraz z Claudią, fotoreporterką z "PARIS MATCH". Była osobą zupełnie wyjątkową. Wysoka smukła blondyna o wielkich oczach i bardzo, bardzo długich nogach. Chodziła w obcisłych jeansach, z pękatą torbą wypełnioną aparatami fotograficznymi i różnego rodzaju obiektywami. Swoją pracę traktowała jak misję.
Artyleryjskiego uderzenia spodziewano się lada chwila. Widząc błagalny błysk w oku nieszczęsnego dowódcy przypartego do ściany okopu pytaniami Claudii poradziłem mu aby odpowiedział, że nazywa się Iwan Iwanowicz Iwanow, ma 12 żon, z każdą po 12 dzieci, jest najemnikiem z Bambuko, a z zawodu hodowcą pieczarek. Przedobrzyłem. Zorientowała się, że usiłuje się ją wpuścić w maliny. Podpadłem. W drodze powrotnej do Groznego nie odezwała się ani razu. Wieczorem zabrałem swój śpiwór ze wspólnego dotąd leża przed kominkiem i wyprowadziłem się do sali bilardowej, zamykając za sobą ciężkie dębowe drzwi. Jak wojna to wojna. Ta trwała krótko. W nocy obudził mnie krzyk.
Zarepetowałem makarowa, granat filipinkę w lewą rękę. Latarkę w zęby. Nogą otwieram drzwi. Na kominku jarzyły się jeszcze polana. Przy dosuniętym prawie do paleniska niskim stole pobojowisko zarzucone fragmentami niedojedzonych kur, butelkami wódki, niedopitymi kieliszkami i dużą ilością niedopałków papierosowych. Na skórzanej kanapie siedział w pijackim półśnie znajomy komendant górskiego posterunku przy gruzińskiej granicy. Słysząc łomot otworzył szerzej oczy i poznawszy mnie cofnął wyciągniętą już rękę po leżacy obok automat. Z rozjaśnionym licznymi złotymi zębami uśmiechem zaprasza na biesiadę.
Na materacowym łożu, gdzie samotnie spała Claudia sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli. Dziewczyna siłowała się z wielkim, ubranym w oryginalny amerykański klubowy dres drabem. Jedną ręką mocował się on z zamknięciem jej śpiwora, a drugą z obleśnym półuśmiechem osłaniał twarz od spadających mu na głowę razów. Zanosiło się na gwałt. Drab ujrzawszy mnie sięgnął po pistolet w kaburze, pozostawiony na stole wśród resztek pożywienia. Byłem szybszy. Przesunąłem broń w kierunku komendanta. Nieco zbyt gwałtownie. Spadła na ziemię strącona szklanka. Dźwięk tłuczonego szkła przywrócił obecnych do realnego wymiaru. Krótka wymiana zdań po czeczeńsku. Niefortunny Casanova chwiejąc się wstał na nogi. Poprawił rozporek i zaprosił do stołu. Czuł się gospodarzem, jako bliski krewny Abdułły.
Incydent należało puścić w niepamięć. Ktoś jednak doniósł o tym Musie. Spotkany późnym popołudniem już zupełnie trzeźwy dresiarz był bardzo nie w sosie. Uciekając oczami przeprosił dziewczynę za niewłaściwe zachowanie. Odreagowywał stres. Poskładawszy do kupy różne informacje nabrałem pewności, że to właśnie dresiarz wraz z komendantem posterunku położonego w górnym biegu dopływu Argunu tuż pod granicą przemycili z Gruzji transport rakiet stinger. Pokazywano je tego samego dnia w telewizji. Program odbierali tylko ci, co posiadali spalinowe generatory prądu. Demonstrowano nawet jak się takie rakiety obsługuje. Niestety te z ostatniej dostawy były niesprawne. W Czeczenii nikt nie potrafił ich naprawić. Trzy samochody, które je wiozły, zostały zaatakowane przez samoloty SU. Do Groznego przedarł się tylko jeden. Wróg wiedział o transporcie. Zginął najbliższy przyjaciel niedoszłego gwałciciela. Razem studiowali na amerykańskim uniwersytecie.
Niebo nad zbuntowaną republiką zionęło grozą. Z niego przychodziła śmierć, terror i zniszczenie. Taki stan rzeczy mogły zmienić tylko stingery. Niestety nie można było ich odpalić. Zabrakło jakiejś drobnostki, przełącznika, chipu. Żal mi się zrobiło dresiarza. Parę tygodni później skończył życie na polu minowym, wychodząc z oblężonego miasta. Mina oberwała mu obie nogi. Dość wysoko. Męczył się jeszcze parę godzin. Nikt go nie chciał dobić. Bano się Abdułły. Nasza znajomość z Claudią, poza paru miłymi spędzonymi wspólnie chwilami, nie przerodziła się w coś więcej. Zadecydowało o tym pewne popołudnie. Słoneczne, piękne. Wziąłem ją ze sobą na obejrzenie zniszczeń stacji pomp rurociągu Baku-Grozny-Tichoreck. Rosjanie w stosunku do poprzedniej wojny radykalnie zmienili taktykę. Zaczęli bombardować również rafinerie i instalacje naftowe. Coś nuciła pod nosem. Siniaki na przegubach obu rąk pozostałe po nocnych zmaganiach zamaskowała chusteczkami. Budziła we mnie tkliwość. Wydawała się taka delikatna, wrażliwa, wiotka. Jak źdźbło trawy, jak promień słońca, jak ważka.
Po obu stronach szosy towarzyszył nam łagodny z lekka pofałdowany step w jesiennej szacie. Pasły się na nim stada bydła. Wzbijały chmary różnorakiego, szykującego się do lotu na południe ptactwa. W oddali ostro rysowały się na horyzoncie granie Kaukazu. Mijamy jedną miejscowość, drugą. Na parę samolotów nie zwróciliśmy uwagi. Wznosiły się do góry, co było widać po pozostawianych przez nie smugach kondensacyjnych. Widać nie miały agresywnych zamiarów. W którymś momencie za zakrętem grzęźniemy wśród owiec. Przegania je pasterz siedzący na pięknym kabardyńskim rumaku, odziany w brunatną burkę. Na widok skierowanej w jego kierunku kamery uśmiecha się przyjaźnie i macha ręką. Do wnętrza samochodu przenika zapach końskiego potu, wilgotnej wełny, zwierzęcego łajna. Swojsko. Bezpiecznie. Jak na Podhalu w czasie jesiennego redyku.
Ruszamy dalej. Przed kolejną miejscowością zator na szosie. Płonie autobus. Jasne ogniki ognia strzelają wysoko w niebo. Kłąb czarnego smolistego dymu oznaczał moment, w którym wybuchł zbiornik paliwa. Smród palących się opon i czegoś jeszcze. Dominujący. Mdlący. Pozostali przy życiu pasażerowie układają na poboczu rannych. Na niektórych jeszcze tli się odzież. Cicho jęczy okutana dużą jaskrawą wełnianą chustą stara kobieta. Ale chyba nic jej nie jest? Robi pod siebie. Struga moczu spływa po odarniowanej skarpie rowu z pomiędzy szeroko rozłożonych nóg. Niespodziewanie wstaje. Na plecach zieje głęboka rana. Widać kości żeber i jasnoróżowe pulsujące płuca. Idzie parę kroków. Prostuje się i pada na twarz. Koniec. Jeszcze tylko przez pewien czas drgają w agonalnych skurczach stopy.
Nikt nie zwrócił uwagi. Zza obłoków dymu widać, że w środku autobusu są jeszcze żywi ludzie, Jacyś mężczyźni usiłują ich ratować. Wynoszą na zewnątrz. Stopnie pojazdu pokrywa spieniona bura plama. Krew. Dużo jej. Ratującym ślizgają się nogi. Gdy opadnie dym widać jak struga spływa na szosę. Człowiek to przecież sama wilgoć, trochę mięsa i kości. Mdły, słodkawy odór palącego się tłuszczu. To był ten nieokreślony zapach. Nikt nie płacze. Czeczeńcy nie płaczą. Patrzą i zapamiętują. Zapamiętują na zawsze.
To byli uciekinierzy. Jechali do Inguszetii. Większość pasażerów stanowiły kobiety i dzieci. Po drugiej stronie szosy siedział w rowie człowiek w średnim wieku. Ubrany był w skórzany płaszcz. Elegancki, brązowy. Taki najmodniejszy. Do brzucha przyciskał obiema rękami futrzaną czapkę. Taką z najdroższych. Sobole. Kosztowała co najmniej dwie pensje. Pierwszą myślą była niechęć. Zamiast pomagać wynosić rannych ten tu pilnuje czapki. Żeby mu nie ukradli. Od strony siedzenia kierowcy autobusu w kierunku tego w skórzanym płaszczu ciągnął się widoczny na asfalcie ślad. Co go pozostawiło? To coś zostało jeszcze na skraju szosy. Zielonkawo-popielate, oślizgle, oblepione miejscami piaskiem, obrzydliwe. Trzymał je kurczowo, mocno własną drogą czapką przyciskając do brzucha. Własne jelita trzyma się kurczowo. Tak długo jak się ma świadomość, że one są własne.
Gdy podszedłem, odwrócił w moim kierunku poszarzałą z bólu i strachu twarz. Błysnęły w grymasie warg złote zęby. Wyszeptał błagalnie. Dobij. W kącikach ust pojawiła się różowa piana. Dobij. Ulituj się, dobij.
Moja towarzyszka robiła zdjęcia, zmieniała filmy, obiektywy, aparaty, filtry. Spokojnie, metodycznie, profesjonalnie. Bez emocji, z chłodnym dystansem, z zaangażowaniem. Emocje pozostawiała tym, którzy będą je oglądali w kolorowych magazynach. Promyk słońca zgasł, zwiędło źdźbło trawy. Delikatna ważka przeistoczyła się w hienę. Hienę żywiącą się ludzką padliną, ludzkim nieszczęściem, makabrą. To nie była dziewczyna z mojej bajki.
Witold Michałowski odwiedził nas w Australii w 1990 r. Przywiózł paczkę książek zakazanych jeszcze rok wcześniej. Zabraliśmy go na wycieczkę z moją liczną grupą. Kameralnie wybraliśmy się we dwóch na Isolated Peak, ale nie doszedł. Rozmawialiśmy o wspólnej wędrówce na Tasmanii. Dziesięć lat później, będąc w Polsce, otrzymałem od niego właśnie wydaną książkę „Testament barona Ungerna”, z dedykacją nawiązującą do tasmańskich planów, które już się nie spełnią.
Komentarz napisał i skanował Janusz Rygielski, zdjęcie Ewa Rygielski
Z Michałowskim o Ossendowskim - Tygodnik Przegląd
|