Kto z Polaków mieszkających w Australii, zna wydarzenia polskiego Marca 68, kto pamięta co się wówczas działo, kto był tych wydarzeń aktywnym uczestnikiem? Ponieważ nie wydaje się, aby w Polonii australijskiej było zbyt dużo takich osób, warto tu chyba przypomnieć niektóre fakty z tamtych czasów. Jako studentka trzeciego roku Wydziału Psychologii na Uniwersytecie Warszawskim byłam świadkiem i uczestnikiem marcowych wydarzeń i choć minęło od tamtych dni już tyle lat, wbiły mi się one pamięć bardzo mocno.
Dokładnie pamiętam dzień 8 marca tamtego roku, kiedy to na moim wydziale trwał wykład profesora Tomaszewskiego z przedmiotu „Psychologia ogólna”. Wraz z dużą grupą studentów uczestniczących w wykładzie usłyszałam nagle poruszenie i głosy dobiegające z pewnej odległości z zewnątrz budynku. Ponieważ zaczęliśmy się bardziej interesować tym co się dzieje na zewnątrz niż słowami wykładowcy, Pan Profesor zakończył wykład przed czasem. Zabierając swoje notatki i osobiste rzeczy wybiegliśmy wówczas przed budynek - tam, skąd dochodził silnie wzmacniany przez tubę głos przemawiającego.
Jak się szybko okazało, przed położonym po lewej stronie od Wydziału Psychologii budynkiem Wydziału Ekonomii i jednocześnie siedzibą rektoratu uczelni, zebrała się dość znaczna grupa studentów. Z każdą chwilą dochodzili na dziedziniec studenci z innych wydziałów Uniwersytetu, tworząc coraz bardziej gęstniejący tłum. Starałam się podejść możliwie blisko, aby usłyszeć o co właściwie chodzi. Wyglądało to na jakiś wiec.
Na balkoniku budynku Wydziału Ekonomii stał rektor mojego Uniwersytetu i nawoływał zebranch studentów do rozejścia się. Słyszałam jak nie tylko nakazywał opuszczenie placu, ale też groził konsekwencjami w postaci relegowania z uczelni osób, które będą rozrzucały ulotki i wznosiły okrzyki. Napięcie wśród studentów wzrastało. Z tłumu wznoszono okrzyki z żądaniami przywrócenia na studia jakichś dwóch studentów z Wydziału Historii. Jak po chwili usłyszałam od kolegów, a także dowiedziałam się z rozsypywanych wśród tłumu ulotek, chodziło o Adama Michnika i Henryka Szlajfera.
Podobnie jak znaczna większość zebranych, nie wiedziałam nic o tych osobach, poza tym, że ci dwaj byli studentami, a więc należało ich jako naszych kolegów bronić przed represjami ze strony władz uczelni. Przyłączyłam się do okrzyków, nie do końca zdając sobie sprawę przeciwko czemu protestuję. Skoro jednak inni zdobyli się na odwagę, aby w komunizmie zacząć oficjalnie protestować, ja również nie mogłam przejść spokojnie i udać się, jak pan rektor przykazał, do domu. Dlatego stałam wraz z innymi wykrzykując w stronę Jego Magnificencji Rektora UW, członka PZPR Zygmunta Rybickiego, postulat zwolnienia niesprawiedliwie potraktowanych kolegów.Tylko tyle i aż tyle.
Bo nie minęło piętnaście minut wiecu, kiedy zauważyłam, ze osoby z obrzeża tłumu zebranego na dziedzińcu zaczęły uciekać w różnych kierunkach. Uznałam, że chyba dzieje się coś niepokojącego i zdecydowałam się możliwie szybko opuścić tłum. Nie było to proste, bo w chwili, gdy skierowałam się w stronę bramy wyjściowej, zobaczyłam jak na uniwersyteckim placu nie wiadomo skąd pojawiło się kilkudziesięciu cywilnych, uzbrojonych w milicyjne pałki osobników, którzy zaczęli rozpędzać zgromadzonych tam studentów. Dosłownie po chwili pojawili się też bardzo młodzi milicjanci, którzy w zwartym szyku wojskowym, trzymając w rękach jakieś długie pały, wbiegali szerokimi na 6-8 osób rzędami na dziedziniec uczelni. Byli to ZOMO-wcy /Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej, utworzone jeszcze w 1956 roku i szkolone głównie do rozpędania tlumu/. Szli tak, aby zajmować całą powierzchnię wjazdu i jedynie boczne chodniki były jeszcze wtedy od nich wolne.
Oczywiste było, po co się tam pojawili i w jakim celu każdy z nich trzyma w rękach pałkę. Jasne też stało dla mnie, że muszę się wywinąć z ich agresywnych łap. Wychodząc z tłumu weszłam więc na prawy chodnik i celowo wolnym krokiem, powstrzymując naturalny w tej sytuacji strach przed pobiciem i niechybnym aresztowaniem, zaczęłam iść w kierunku wyjścia. Bramą wbiegali już następne zorganizowane grupy bojówkarzy, gotowe do rozprawienia się ze studentami. Byli to znów cywile - nie wiem czy cywilni pracownicy Służby Bezpieczeństwa, Komendy Stołecznej z Pałacu Mostowskich i pobliskich Komend MO, czy grupy przekupionych robotników z pobliskich fabryk.
Później mówiono o robotnikach, którzy wystąpili zgodnie przeciwko „rozrabiaczom - studentom”. Wtedy jednak zdecydowana większość z nas, w tym prawie wszyscy moi koledzy z Psychologii, nie miała pojęcia o co właściwie chodzi. Wiedzieliśmy jedynie, że została zburzona zasada neutralności terytorium Uniwersytetu, że władza zaczyna już jawnie używać siły przeciwko obywatelom i że może się to skończyć tak jak się skończyło w roku 1956, czyli masowymi aresztowaniami i ofiarami w ludziach.
Kiedy już szczęśliwie wydostałam się z zagrożenia, spokojnie wychodząc naprzeciw agresywnie nastawionym ZOMO-wcom, stanęłam po drugiej stronie ulicy, wraz z innymi przypadkowymi przechodniami Krakowskiego Przedmieścia. Ludzie próbowali dowiedzieć się co takiego wydarzyło się na uniwersyteckim placu. Nie umiałam im jednak odpowiedzieć na to pytanie, bo sama dokładnie nie wiedziałam - wszystko działo się zbyt szybko i gwałtownie.
Stojąc tak, wraz z gęstniejącym tłumem przechodniów przed drzwiami Księgarni Naukowej na Krakowskim, w pewnej chwili zobaczyłam, że pojedyncze osoby, które próbują wydostać się z oblężonego przez napastników Uniwersytetu, są zatrzymywane już poza bramą, na ulicy i na siłę wpychane do stojących tam samochodów prywatnych, które były prawdopodobnie autami Służby Bezpieczeństwa i do nadjeżdżających milicyjnych suk. Widziałam jak studenci bici pałkami, próbując uniknąć ciosów zasłaniają rękami głowy. Nielicznym udało się uciec.
Jednak do dziś powraca we wspomnieniach z tamtych lat najgorszy widok - obraz bardzo młodej dziewczyny, chyba studentki pierwszego roku jakiegoś wydziału, która była wleczona po chodniku przez dwóch mężczyzn. Jeden z nich ciągnął ją za nogi, a drugi za długie, czarne włosy. Obaj bili leżącą już dziewczynę pałkami. Staliśmy po drugiej stronie ulicy i patrzyliśmy zupełnie bezradnie na ten akt bezkarności i agresji komunistycznej władzy /fakt ten opisywałam już kiedyś w TP/.
Tymczasem SB i milicjanci będący wówczas na usługach tej władzy nie dali na siebie długo czekać - licznie i z dużą prędkością zaczęły nadjeżdżać od lewej strony Uniwersytetu samochody milicyjne i duże pojazdy z polewaczkami wody, których nigdy wcześniej nie widziałam na ulicach Warszawy /później, w stanie wojennym widziane bardzo często/. Kiedy więc zaczęli lać wodą w naszym kierunku, a także wyłapywać poszczególne osoby obserwujące całe wydarzenie, zdecydowaliśmy się uciekać.
Pobiegłam wraz z tłumem na prawo, w kierunku Kościoła Świętego Krzyża. Gonieni przez nagle pojawiające się wśród nas grupy esbeków po cywilnemu, zaczęliśmy się chować, gdzie kto mógł - jedni, z drugiej strony ulicy do bram, inni do kościoła. Biegli za nami aż do pierwszych schodów świątyni.
Tego dnia udało mi się uciec przed esbeckimi pałkami i więzienną celą. Podobnie jak udawało mi się to wielokrotnie w tamtych mrocznych czasach i później, w czasach stanu wojennego. Nigdy nie dałam się złapać i uwięzić, choć późniejsze wspomnienia, to już zupełnie inna historia.
Następnego dnia dowiedziałam się, że mój wydział, podobnie jak kilka innych, w tym Wydział Filozofii, Ekonomii, Prawa i Historii, został rozwiązany - przestajemy być studentami uczelni, a bramę Uniwersytetu dla nas zamknięto. Wraz z tysiącami innych młodych ludzi znalazłam się bez zajęcia, bez nadziei na zmianę tej sytuacji i właściwie nie wiedząc o co chodzi.
Z wieści przekazywanych z ust do ust, czasami z ulotek, dowiadywaliśmy się, że to co się zdarzyło na dziedzińcu mojej uczelni dotyczyło nie tylko uwolnienia Michnika, ale też postulatu przywrócenia zdjętego ze scen Teatru Narodowego w Warszawie spektaklu „Dziady”. Ówczesny rząd uznał, że publiczność nieprawidłowo reaguje podczas przedstawienia na niektóre sceny utworu, co podobno "zagraża naszym sojuszom".
Jestem pewna, że gdybyśmy w owych czasach wiedzieli, czemu w rzeczywistości mają służyć takie manipulacje komunistycznego rządu i jaką osobą okaże się Adam Michnik, napewno nie dalibyśmy się esbekom gonić po naszej uczelni, bić, ani wypakowywać do milicyjnych bud. Nie nadstawialibyśmy pleców za Michnika, czy jemu podobnych.
W wyniku wydarzeń Marca 68 kilka osób z mojego wydziału zrezygnowało z kontynuowania studiów /wtedy, gdy już je nam powtórnie umożliwiono / i wyjechało. Mówiło się wtedy, że Żydzi opuszczają nasz kraj. Kilku kolegów-studentów powołano do wojska i można sobie wyobrazić jakiego rodzaju ćwiczenia zafundowali im komunistyczni szkoleniowcy. Znacznie później okazało się też, że była to rozgrywka między frakcjami w ówczesnym polskim rządzie, wynikająca z walki o władzę. Rozgrywka, do której włączono i wykorzystano niczego nieświadomych studentów nie tylko z mojego Uniwersytetu, ale też innych polskich uczelni, w wielu polskich miastach. Studentów, którzy w pewnym momencie zdecydowali się stanąć po stronie łamanych przez władze praw człowieka, po stronie wolności wypowiedzi i przeciwko szalejącej cenzurze. Nieświadomych też, że słyszane wkrótce, niejako przy okazji, hasła antysemickie, nie mają nic wspólnego z wystąpieniami studentów lecz mają swoje źródło na najwyższych szczeblach ówczesnej władzy.
Dziś, kiedy niektórzy z opozycji chcieliby widzieć tamte wydarzenia jako zwrócenie się Polaków przeciwko Żydom i ogłosić je jako żydowską martyrologię, chcę przytoczyć wypowiedź cytowaną w internecie w artykule historyka - Leszka Żebrowskiego „Marzec 1968” opublikowanym w piśmie „Nasz Dziennik” w 2008 roku:
....Marcowa emigrantka Krystyna Miller, list otwarty do marszałka Senatu (opublikowany m.in. w "Głosie Polskim" w Toronto 15-19 kwietnia 1998 r.): "Ja z rodziną wyjechałam w 1968 r., dostając zezwolenie na wyjazd do Izraela. (...) Pragnę z całą odpowiedzialnością przekazać informacje, które towarzyszyły tym wydarzeniom: 1. Nikt ani nas, ani Żydów z naszej grupy liczącej około 250 osób z Polski nie wyrzucał. Była to nasza dobra i nieprzymuszona wola. 2. Obywatelstwa polskiego zrzekaliśmy się dobrowolnie. Nie było żadnego przymusu. Postawiono jeden warunek, na który zgodziliśmy się: chcesz wyjechać z Polski - zabieramy ci obywatelstwo. 3. Otrzymaliśmy od rządu odprawy finansowe. 4. Byliśmy wszyscy wdzięczni rządowi polskiemu, że umożliwił tylko i wyłącznie Żydom opuszczenie Polski. 5. Za wydarzenia marcowe jest odpowiedzialna partia i rząd komunistyczny, a nie naród polski. (...)"; vide: strona http://www.rodaknet.com/rp_art...
Podsumowując - interpretacja Marca 68 sprowadzana obecnie przez niektórych do walki społeczeństwa polskiego z Żydami nie ma nic wspólnego z prawdą. Była to rozgrywka w szeregach komunistyczej władzy i raczej, jak mówi L. Żebrowski „walka towarzyszy Polaków z towarzyszami Żydami”. Dlatego wszelkie dzisiejsze michnikowskie porównania Jarosława Kaczyńskiego do Gomułki, porównywanie Marca 68 do Katynia i tamtych wydarzeń do obecnej sytuacji w Polsce, są niczym innym jak celowym i bezczelnym fałszowaniem historii, czynionym przez wrogów Polski, którzy nienawidzą naszej Ojczyzny i Polaków.
Monika Wiench Melbourne
|