– Francesco… Buon giorno…
– Buona sera, po dwunastej już. Jak tam?
– Całą noc robię – strąciłem – nerwy – rozbiło się – powtarzam.
– Oj, zaniedbujesz szanowną małżonkę, uważaj, uważaj.
– Oberwiesz Lanci.
– A kuku panie Franciszku, słyszałam wszystko! Pan wie, Pawełek kupił mi amorka, pokazać? O, tu, tu, nie tam, a tu, wisiorek!
– Sin…Signora Napoleonia, najmocniej przepraszam…
– Ty moja ukochana… wiesz, Lanci, znam nowe polskie słowo: szpiotka.
– Słodki, panie Franciszku?
– Amorek? Cudny, a tu błąd.
– Błąd? Zrobiłem ściśle podług twojego rysunku.
– Brak kreski nad „s”.
– Czepiasz się, Lanci. Któż to wymówi, język barbarzyńców. Zresztą, to koniec. Spakuję manatki, wezmę Polę i wrócę do Fano. Słuchaj, nie mogę tu wytrzymać, ponury kraj, powstanie upadło, dość mam tej konspiracji. Żyć się nie chce.
– Paolo, przestań, to prestiż dla ciebie, młody jesteś, niejeden ci zazdrości.
– Zazdrości? Tu, w zapadłej dziurze mi zazdrości, i ty w to wierzysz, Lanci?
– No, sarkofag stanie na Wawelu, w katedrze.
– Stanie, stanie, po cichu. Słuchaj, żebym ja porozmawiał z kimś, kto go znał, wiesz, tak zwyczajnie, nie jak o bohaterze, żeby mi opowiedział nie o bitwach, talentach, zasługach, ale – co jadał na obiad, w kim się kochał, albo i nie kochał, czy znał się na ogrodach, czy śniły mu się, tak, jak mnie, koszmary? Żebym ja słuchał o życiu, o prawdziwym życiu. Wiesz, byłoby mi łatwiej.
– W czym problem? Mój projekt, Paolo, ty masz tylko odkuć.
– Wiesz co, ja tu nie jestem u siebie. A tak, nie jestem, a nie myśl sobie, żem u siebie tu, na tym dworze Małachowskich, dokąd mnie sprowadziłeś, Lanci, w tych jakichś Końskich, w kraju, którego nie ma na mapie, z językiem, który świszczy mi w uszach i zgrzyta w zębach! Rozumiesz, Lanci?
– Jutro przywiozą marmur. Spodoba ci się. Dziś przemęczenie, jutro radość. Twoje bozzetto piękne, panoplia finezyjnie wyrzeźbiłeś, no, będą z ciebie ludzie.
– A właśnie, skąd ta dziwna czapka przy panopliach, twoja szlafmyca, Lanci?
– Filippi, chcesz oberwać? Przy pani małżonce?
– Rzymski sarkofag z szlafmycą Lanciego, widziałaś ty, szpiotko? Godzien Muzeów Watykanu, znalazł pod łóżkiem szlafmycę i przykleił, cały Lanci!
– Pawełku – pan Franciszek obrazi się i więcej nie przyjdzie – z szacunkiem, to przecież czapka Naczelnika, naucz się: kra-kus-ka.
* * *
Mój pradziadek sprzed sześciu pokoleń, Paolo Filippi, spieszył się, by zdążyć na grudzień. Podwójna trumna z ciałem Tadeusza Kościuszki, sprowadzona ze Szwajcarii, spoczywała od lat w Krypcie Św. Leonarda. Uroczysty pogrzeb Naczelnika, zorganizowany przez Senat Rządzący Wolnego Miasta Krakowa, odbył się bowiem 23 czerwca 1818 roku. Nie było jeszcze wtedy grobowca i dopiero w roku 1830 zamówiono sarkofag z marmuru chęcińskiego. Wybuch Powstania Listopadowego zniweczył plany. Wreszcie po upadku Powstania wrócono do tej idei; Komitet zebrał fundusz w wysokości 3747 złotych. Współautorami sarkofagu byli dwaj przyjaciele, pochodzący z włoskiego miasta Fano nad Adriatykiem: Francesco Maria Lanci, który narysował projekt i Paolo Filippi, który wykonał gipsowe bozzetto, a potem zrealizował ten projekt w białym marmurze. Dzieło to, będące jedną z ich wczesnych prac, nawiązuje do rzymskich sarkofagów; jego przednią ścianę zdobią panoplia z bitew kościuszkowskich. Trumna spoczęła w nim 21 grudnia 1832 roku. Uroczystość odbyła się potajemnie, bez rozgłosu, gdyż obawiano się represji.
Włoscy artyści, pomimo trudności, jakich doświadczyli na obcej sobie ziemi, wkrótce uznali ją za swą ojczyznę. Lanci zasłynął jako wybitny architekt swej epoki, a Filippi, który rozpoczynał pracę jako sztukator, z czasem okazał się zdolnym rzeźbiarzem. Tu założyli rodziny, tu umarli. Francesco Lanci osiadł w Warszawie. Paolo wybrał Kraków. Napoleonia Filippi zmarła młodo, osierocając synka i Paolo ożenił się po raz drugi z malarką, z którą miał córki. Potomkowie Paola należeli do bohemy dziewiętnastowiecznego Krakowa i Lwowa.
* * *
Uchylam drzwi, nieśmiało staję w progu. Poranek, wieczór – mrok ten sam idący od smreków i modrzewi, zasłania Giewont. Cień kładzie się na ścianach, tapczanie, komodzie, która stoi naprzeciw. Pośrodku komody gipsowe bozzetto – model sarkofagu Kościuszki. Przyglądam się i myślę, jak to jest – budzić się i zasypiać mając w zasięgu ręki sarkofag? Raczej – ideę sarkofagu, bo bryła gipsu nie jest wydrążona. Leżeć w pozycji równoległej, myśląc o nieuchronnym końcu? Trenować nieistnienie, gdy halny wdziera się pod kołdrę, przenika skórę, dusi i przewiewa kości? I jak to jest, gdy głaszcze się powierzchnie – te, ocalałe od rąk gestapowców, niszczących domowe pamiątki – gdy głaszcze się, przydając patyny tym miejscom, które dotykali i architekt Lanci i rzeźbiarz Filippi, i jego żony – Napoleonia, a potem Elżbieta i syn Parys, przyjaciel Grottgera? A teraz – to znaczy w przeszłości – dotyka ich Teresa, moja zmarła ciotka i jej nieboszczyk, góralski mąż Jasiek? Jakiż to kaprys bogiń oplótł siecią nitek i zgromadził w tym miejscu (gdzie stała niegdyś, zastąpiona blokiem, Jaśkowa chałupa czarna od starości) przedmioty z obcych konstelacji: jego, Jana Kuli narciarskie puchary, i jej, Teresy, pogrzebowe wiano?
Marta Gołąb, Kraków, maj 2017