Z Sydney do Tokyo lecieliśmy w nocy. Riho, moja żona spała obok okna. Nagle obudziła mnie. Zauważyła w okienku ogromny obwarzanek z chmur, biały z dziurą w środku, w której były jakby diamentowe, błyszczące oczy. Dwoje oczu! Na dole, pod samolotem szalał tajfun, ale nic się specjalnie nie działo, bo samolot był bardzo wysoko. Lecieliśmy na spotkanie rodzinne i spotkanie z wydawcą książki Riho, dotyczącej polskiej historii. Żona chciałaby przedstawić czytelnikowi w popularny sposób to, co cudzoziemcowi jest bardzo trudno zrozumieć, a Japończykowi jeszcze trudniej. Tym trudnym tematem jest Polska, bo historia naszego kraju jest skomplikowana, a była zakłamywana i zniekształcana. Niestety, tak jest do dzisiaj.
Dobrnęliśmy do rodzinnego domu Riho. Przywitał nas przy furtce Hichan, siostrzeniec Riho ubrany w kolorową koszulkę z bohaterami filmów Disney’a. Wstał już godzinę wcześniej. Odpowiedzialny! Hiczan nie przestając mówić, dynamicznie od razu wszystko opowiedział Riho co i gdzie jest w kuchni, gdzie piekarnia, jak zaprogramować garnek, żeby "gadająca baba z garnka do ryżu" nie strofowała nas w stylu - "Przychodź już, przychodź, otwieraj mnie i ryż mieszaj!" Opowiedział o przybytku, gdzie „królowie chodzą piechotą,” czyli jak funkcjonuje japońska toaleta.
Cudo technologii! Szok! Wchodzę, światełka w desce migają i już muszla myje się sama, a jeszcze z niej nie skorzystałem! Siadam na deskę, a tu nie australijska, zimnem przeszywająca, ale cieplutka, że wyjść się nie chce. No i potem! Papieru nie używasz, bo woda pryska i już jesteś czysty, a nawet wysuszony. No coś podobnego!
Pospaliśmy ze 3 godziny i oczywiście kawa, i zakupy na weekend. I tu kolejny szok kulturowy. W zdumienie wprawiają klienta pudełka z japońskim jedzeniem. Także ich ilość. Są i dla kawalerów, i osób samotnych, czyli mniejsze, i większe dla dwóch osób, i jeszcze większe, rodzinne.
Jest w nich wszystkiego po trochu, a z niektórymi zapoznałem się już wcześniej na japońskim planie filmowym. Ta różnorodność bardzo mi wtedy przypadła do gustu. Kawałek mięsa, kurczak, wołowina lub ryba, kawałek jajka, imbir, marynowane jarzynki i oczywiście ryż. W Sydney, w dzielnicy, gdzie mieszkamy mamy cztery sklepy, udające autentyczne japońskie jedzenie i jest niezły wybór różnych „sushi bento”, ale tego co zobaczyłem w japońskim supermarkecie nie da się z niczym porównać. Są przeróżne, ale żona mówi, że to jeszcze nic, że poznam warianty różnych „bento”, dopiero jak zaczniemy podróżować pociągami.
|
|
Każda stacja, w każdym mieście, w każdej wiosce proponuje specjalności danego regionu. Jedzenie smaczne i atrakcyjnie podane! Kupiliśmy na kolację różne pudełeczka i niesamowicie smaczne, marynowane, malutkie kabaczki, bakłażany, pomidorki, ogórki, seler i imbir, wyglądający - o dziwo - zupełnie jak czosnek. Sprzedawca, starszy pan podawał nam na spróbowanie, więc nie dało się nie kupić. Sposobu na takie marynaty zdradzić, niestety nie chciał. Na deser kupiliśmy dorayaki-ciasteczko z gotowaną długo w cukrze czerwoną fasolką, a na nie, by położyć i troszkę się ochłodzić, wyśmienite, organiczne lody. Po smacznej i egzotycznej kolacji, małżonka zaczęła planować nasze wizyty i miejsca, które powinniśmy zobaczyć. Ekscytujący plan! Opowiem przy następnej okazji.
Andrzej Siedlecki
kto rozpoznaje tego samuraja? |
|