Tomaszów Mazowiecki - listopad 1926 roku.
Jesień jak zawsze przyniosła słoty i chłód. Jan Kalita postawił wysoko kołnierz swojego wysłużonego już płaszcza i potarł dłonie. Zszedł na chwilę kozła i wtulił się w grzywę Gniadego. On i koń należeli do siebie, byli sobie potrzebni i to powodowało, że łączyła ich wielka przyjaźń. Dbali o siebie nawzajem i otaczali opieką. Gniady podrzucił łbem, a z nozdrzy wypuścił ciepłe powietrze, okalając nim na chwilę zmarzniętą twarz woźnicy. Jan pogłaskał przyjaciela po pysku i podrapał po wilgotnym grzbiecie. Spojrzał w niebo, słońce nie miało szans przedrzeć swoich promieni przez żelazną kurtynę listopadowych chmur. -„Kolejny deszczowy dzień” – pomyślał i wdrapał się na swoje miejsce, dochodziła siódma i za chwilę z bramy miał wyjść jego stały klient – prezes Rychter. Woził go codziennie rano i po południu z powrotem do domu, od kiedy pan Ksawery został jednym z prezesów Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu.
Droga z ulicy św. Antoniego na Spalską nie była ani krótka ani długa, ale prezes też do rozmowy chętny nie był i w milczeniu Jan dwa razy dziennie tę trasę pokonywał.
Jan nie posiadał zegarka, ale jakiś wewnętrzny budzik mówił mu, że siódma już minęła, a prezes nigdy się nie spóźniał. Nie przeszła chwila od tej myśli, a z oficyny wyszła pani Rychterowa z pięcio-letnią Amelką. Podobne do siebie jak dwie krople wody, matka i córka, podeszły do dorożki. Jan zeskoczył z kozła, złapał czapkę w rękę i ukłonił się nisko. Znał panią prezesową Matyldę Rychter, bo do ojca na Rzeźniczą czasem woził ją wraz z panienką Amelią. Kobieta złapała dorożkarza za rękę i delikatnie ściskając jego silną, chropowatą od pracy dłoń, powiedziała cicho:
- Janie w salonie jest kufer, przynieś go proszę i do ojca pojedziemy – jej głos był tak cichy, że dorożkarz w pierwszej chwili nie zrozumiał o co pani chodzi, ale zreflektował się szybko i do oficyny poszedł.
Drzwi były uchylone, wszedł więc i wsłuchując się w ciszę rozglądał się po pokojach. Nigdy w takim mieszkaniu nie był, więc trochę z ciekawości, a trochę ze zdziwienia patrzył. Z zamyślenia wyrwało go uderzenie zegara stojącego w salonie. Wybił on kwadrans po siódmej i Jan ze strachu mało nie wywinął kozła potykając się o kufer. Zabrał go szybko, chociaż ciężki i nieporęczny był to bagaż. Wrzucił do dorożki, w której siedziały już obie klientki. Mała Amelka trzęsła się z zimna lub być może z innej przyczyny.
- Pani Matyldo, po siedzeniem pled ciepły leży, proszę panienkę otulić, bo zimnica dzisiaj i zaraz deszcz pewnie nadejdzie. Okropna jesień w tym roku – powiedział wskazując palcem siedzenie. Pani Rychterowa z wdzięcznością spojrzała smutnymi, błękitnymi oczami na Jana. Dziewczynka wtuliła się w ciepły koc i zasnęła w jednej chwili. Gniady ruszył po bruku. a Jan po chwili namysłu postanowił zapytać: - A pan prezes to gdzieś wyjechał? – odpowiedział mu cisza, ale po chwili usłyszał spokojny głos pani Matyldy:
- Tak Janie, do Łodzi wezwany został. Jakieś umowy fabrykanckie podpisuje – wyjaśniła.
Jan więcej nie pytał, po temu, co to nie jego była sprawa. Dojechał do Rzeźniczej, kufer ciężki wyciągnął i panienkę śpiącą na rękach do kamienicy zaniósł, gdzie ją opiekunka odebrała. Starszy Witebski – ojciec pani Matyldy – jak tylko dorożka podjechała przed dom wyszedł i córkę powitał. Ogromna cisza panowała przy tych powitaniach, aż się Janowi serce ścisnęło, bo żal jakiś wypełnił jego duszę. Pani Rychter po raz drugi w tym dniu dotknęła jego dłoń i poczuł ciepło, mimo jedwabnych rękawiczek, które nosiła.
- Dobry z ciebie człowiek Janie, dziękuje – powiedziała, wkładając mu do ręki kilka Marek polskich. Jan ukłonił się nisko, trzymając w jednej ręce banknoty, a w drugiej czapkę, którą zdążył zdjąć z głowy. Odwrócił się, wsiadł na kozła i odjechał. Delikatna mżawka zaczęła już siąpić z nieba, a za chwilę krople stawały się coraz większe i z hałasem uderzały w budę dorożki. Dojechał Jan z powrotem do św. Antoniego i na posiłek się zatrzymał. Dał koniowi owsa, a sam w budzie usiadł, by się przed deszczem schronić. Na podłodze pled, co nim mała Amelka się zakryła, leżał. Podniósł go, złożył i na miejsce schował.
W ferworze dnia o poranku powoli zapominał.
Zjechał do domu na wieczór i już w progu w ramiona rzuciła mu się Lidka, córka ukochana. Z części kuchennej dobiegł go surowy głos żony: - Zostaw ojca, zmęczony po robocie, niech się obmyje i do wieczerzy siada – jej głos stawał się cieplejszy i Jan wiedział, że pretensji żadnej ona do córki nie ma, bo to oczko w głowie Jana. Dla niej wiele zmienił w swoim życiu a i ona wiele radości mu przynosiła. Uczennica Gimnazjum Humanistycznego Stowarzyszenia Kupców, jedna z lepszych, uwielbiała swego tatkę, jak go nazywała. Już czekała, aż zje, żeby nowinki z miasta mu poopowiadać i od niego czegoś się nasłuchać. Kiedy tylko talerz oddał, całując żonę w rękę i w czoło w podzięce za strawę, już na małym stołeczku przy nim usiadła i zaczęła mówić:[]
- Tatku – spojrzała na niego brązowymi jak jego oczyskami, a jemu przed oczami stanęły błękitne, smutne oczy pani Rychterowej. Otrząsnął się od uporczywych myśli i wsłuchał się w potok słów Lidki. Opowiadał o szkole, o Baśce, co jej brat w „Kurjerze Tomaszewskim” prace dostał jako posłaniec i o wielu innych sprawach. Słuchał Jan, a kiedy skończyła, wstał i kapotę zaczął zakładać. - A gdzie ty jeszcze o nocy łazić będziesz? – zaniepokojona Kalitowa stanęła przed nim, gotowa drzwi własną piersią zasłonić w razie potrzeby. Z Janem już dwadzieścia wiosen jako żona była, i choć jak się Lidka urodziła szesnaście lat temu, Panience Przenajświętszej u św. Antoniego w kościele obiecał, że pić nie będzie i jak dotąd słowa dotrzymał, tak lęk przed powrotem męża do pijaństwa ciągle w Kalitowej się tlił.
- Do Gniadego idę, spokojnie Hanuś. Zmókł dzisiaj w drodze, a i przez te nowe oświetlenia gorzej mu się po bruku chodzi, jak były gazowe to póki dorożki stukały, to latarnik świateł nie gasił, a te elektryczne to gasną jeszcze za nim zjadę do stajni – prawdę żonie powiedział, ale przez chwilę pobyć też sam chciał i pomyśleć. Miał jakiś niepokój w sercu, a gdy oczy zamykał to smutek na Rychterowej twarzy mu się jak obraz przesuwał w głowie. W nocy też sen miał niespokojny i już przed świtem przy stole siedział i kawę poranną popijał.
- A ty co spać nie możesz? – Kalitowa zaniepokojona stanęła za nim. Wtulił głowę w jej ciepłe od snu ciało i poczuł się spokojniejszy. Nie chciał jej męczyć swoimi zjawami nocnymi, uśmiechnął się i spokojnie powiedział: - Wyjadę wcześniej, nie pada to i może klientów więcej będzie, bo jak pogoda jest to ludzie gdzieś jadą – uśmiechnął się i już w lepszym nastroju do roboty poszedł. Pogoda rzeczywiście sprzyjała pracy. A i że sobota była to po obiedzie ludzie i na cmentarz jeździli i choć po Zaduszkach już dwie niedziele, to jeszcze wiele osób bliskich odwiedzić chciało i świeczkę zapalić. Wieczorem coś Jana podkusiło i na Rzeźniczą podjechał. Kamienica ciemna jakaś stała, jakby nikogo nie było. Okiennice niektóre pozamykane już na noc. Spoglądał w okno Witebskich, ale tam małe tylko światełko widoczne było.
Kiedy tak w zamyśleniu na koźle siedział usłyszał głos za sobą: - Wolny? – i poczuł chłód, aż kołnierz płaszcza znowu postawił wyżej. - Pan Wielmożny dokąd życzy? – zapytał zaciągając cugle. - Na komendanturę Policji do centrum, byle szybko – usłyszał stanowczy głos i ruszył w stronę św. Józefa. Ciekaw był Jan, co ów człowiek w kamienicy Witebskich robił i tak od niechcenia rozmowę zaczął: - A widział Pan Wielmożny jak nam ratusz rośnie, ludzie gadają, że już na wiosnę do użytku będzie, rośnie nam miasto. Podobno ludzika z Kaczek chcą by ich do nas przyłączyć, bo wsią być nie chcą tylko miastowe ludzie im się marzą…
Gadał tak jeszcze Jan o oświetleniu gazowym, co już pięć lat w mieście mają i o nowych umowach z Holendrami w fabryce, ale klient rozmowny nie był i wreszcie dorożkarzowi tematy się skończyły. W duchu dziękował Bogu za córkę mądrą, co mu te wszystkie nowinki ze szkoły przynosiła, albo z gazety wyczytała. Dotarli na miejsce i Jan do domu zjechał, bo już ciemno było, a i Gniady na popas stanąć wreszcie musiał. Czekała już na niego ciepła strawa i oczywiście Lidka już siedziała przy stole mimo surowej reprymendy matki, by ojcu zjeść w spokoju dała i nie marudziła, bo jutro rano na mszę trzeba porządnie się wyszykować.
Jan wiedział, o co Hance chodzi. Cały tydzień w dorożce siedział, ludzie cygara palili, nieraz gorzałą pachnieli, a i Gniady zapach swój wydzielał. Trzeba było to zmyć z siebie, by w kościele godnie i czysto się pokazać. Lidka jednak za wygraną nie dawała i kiedy tylko matka za piecem na chwilę zniknęła, już ojcu przed talerz nowe wydanie gazety położyła:
- Tatko patrzy, jakie wydarzenie w mieście – powiedziała prawie krzycząc. Spojrzał Jan na „Kurjera Tomaszewskiego” gdzie na środku wielkimi literami wypisane ”PREZES ZNALEZIONY NAD PILICĄ”. Z ręką uniesioną nad talerzem parzył na nagłówek i cicho powiedział: - Czytaj córcia szybko, co tam napisali. Lidka podniosła gazetę i dumna, że to ona tę wiadomość do mu przyniosła czytać zaczęła: „Wczoraj w godzinach rannych Antoni S. wracając drogą wzdłuż Pilicy znalazł kufer podróżny. Zaciekawiony, podszedł bliżej i o mało ducha nie wyzionął, bo obok kufra ciało ujrzał. Kiedy już sił nowych nabrał i na znalezisko powtórnie spojrzał wiedział, że żyw ów człowiek nie jest i czym prędzej na posterunek policji pobiegł. Cała sprawą zajął się komendant Konarski i już jak wiemy w godzinach wieczornych na Rzeźniczej u państwa Witebskich był, gdzie przybywa żona i córka prezesa Rychtera, którego ciało właśnie nad rzeką znalezione zostało”. Jan zbladł, oczy zrobiły m się czerwone i czuł ze za chwilę atak serca albo inna zgaga go powali. Wziął wdech głęboki i wstał: _ Co z Tobą tatku? – zaniepokoiła się Lidka. - Oj córuś, ojciec przecież tego Rychtera co dzień do pracy w fabryce woził – usłyszała wyjaśnienie matki, która podeszła do Jana ze szklanką wody zimnej. Wdzięczny żonie za wodę i to wyjaśnienie, płaszcz założył i wyszedł. Kalitowa tym razem w drzwiach nie stanęła, bo nawet jakby szklaneczkę wychylił, to by mu wybaczyła, bo to przecież wydarzenie straszne. Jan jednak nie napić się poszedł, ale do kościoła dotarłszy przy ołtarzu uklęknął. Schował głowę w dłonie i zapłakał.
… 20 lat później. - Dobrze córuś, że na cmentarz ze mną pojechałaś. To już 5 wiosen jak ojca nie ma, a mnie wciąż ciężko – Kalitowa pogładziła Lidkę po włosach. Dumna była ze swej córki, szkoły pokończyła a i w wojnę na specjalne fakultety biegała. W Powstaniu jako sanitariuszka pomoc niosła, a teraz żona, matka i lekarz. – Ojciec dumy byłby z ciebie kochana.
Kobiety szły spokojnie od cmentarza do kamienicy, która ostała się w wojennej zawierusze. Za nimi szli Stefan i Jan Kordecki. Inżynier, mąż Lidki i syn - 4 letni - który po dziadku imię dostał. - Mamo, a co z dorożką, wojnę na posesji przetrzymała, Gniadego już dawno nie ma. Ma tak niszczeć dalej? Może na złomowisko ją oddać, wiem, że ci ojca przypomina, ale doktór Zarębski spod trójki chce auto kupować i gdzieś je musi trzymać – zaczęła temat, wiedząc, że matce trudno będzie podjąć decyzję. Ojciec całe życie dorożkarzem był i dbał o swój wehikuł. To w nim serce jego stanęło i gdyby nie Gniady, co drogę do domu znał, to nie wiadomo, któż by ojca znalazł. Ciężki to był rok, wojna, Lidka w ciąży, a Stefan na froncie. Bardzo ciężkie. Ale przetrwali i pora była pewne sprawy pozamykać.
- Ale najpierwej posprzątamy w niej, od śmierci ojca nie zajrzałam tam, a może jest coś co w domu zostać powinno – ku radości córki, matka podjęła dobrą decyzję. Wojna się skończyła ponad rok temu, czas zacząć wszystko od nowa. Poszli do domu, gdzie czekał na nich obiad przygotowany wcześniej przez Kalitową, po posiłku wszyscy odpoczęli, po czym zeszli na podwórko.
- Babciu – spytał mały Jan – a dziadek jakiś ważnych ludzi woził tą swoja dorożką? - Oj ważnych i znanych, ale też zwykłych mieszkańców Tomaszowa. Do pracy ich woził, do rodziny i do kościoła, na wesela i chrzty, ale też i w ostatniej drodze im towarzyszył na cmentarz. Wszyscy go znali i szanowali, bo on też ludzi szanował i nikogo nie wywyższał. Czasem mniej marek w domu było, czasem więcej, ale uczciwie i ciężką pracą zarobionych – Hanna Kalita przytuliła mocno wnuka.
- Wejdź, do środka synku, pod ławy zajrzyj, może co tam zostało co wyrzucić trzeba, żeby sobie na złomowisku wstydu nie narobić, dziadka dorożka znana i każdy będzie wiedział, że to jego – zaczęła sprzątanie Kalitowa. Jan wszedł, jak mu babka przykazała, a że mały był to cały się pod kanapami zmieścił. Stare cygaro znalazł, kawałek gazety i papierek od cukierka jakiś. Żadnych jednak skarbów nie było, tylko pled stary: - Babciu, A ten koc, co z nim zrobić? – spytał, ciągnąc go za sobą. Nagle wszyscy usłyszeli metalowy dźwięk, jakby coś uderzyło o bruk. Stefan podszedł do syna i odsunął go od koca. Na podwórku leżał nóż, duży, ostry z drewnianą rękojeścią. - Po co dziadkowi nóż? – spytał chłopiec. Lidka podeszła do matki: - Zabierz małego do domu, proszę – szepnęła, a sama przez chusteczkę podniosła narzędzie. - Kochanie? – zapytał Stefan patrząc na żonę z niepokojem – czy wszystko w porządku? - Stefan, na tym nożu jest krew, zaschnięta, ale jestem pewna, że to krew – powiedziała cicho zawijając go z powrotem w pled. Kordeccy spojrzeli na siebie. Nagły powiew wiatru szarpnął papierami znalezionymi przez Jana. Przed ich oczami ukazał się nagłówek gazety sprzed dwudziestu lat: ”PREZES ZNALEZIONY NAD PILICĄ”…
KTO ZABIŁ PREZESA, CZY DOROŻKARZ MIAŁ Z TYM COŚ WSPÓLNEGO? TEGO DOWIECIE SIĘ W KOLEJNYM ROZDZIALE POWIEŚCI.
* * * * *
Od Redakcji. Autorem pierwszego rozdziału powstającej powieści jest 13-letni Marcin Wisniewski, który rok temu wziął udział w literackim konkursie "The International Kosciuszko Bicentenary Competition". Jego opowiadanie pt. "Pomnik" znajdzie się w antologii, którą właśnie Kosciuszko Heritage Inc. przygotowuje do druku. Przed chwilą otrzymaliśmy notkę biograficzną młodego pisarza...oraz niespodziankę w postaci "Tomaszowskiego dorożkarza".
Marcin Wiśniewski – lat 13, jest uczniem Szkoły Podstawowej nr 33 w Łodzi. Od kilku lat pisze opowiadania, wiersze i nowele. Pasjonuje go świat Tolkiena, C.S. Lewisa, Suzanne Collins, Jamesa Dashnera, a ostatnio Brandona Mull i Lois Lowry. Przeczytane treści pozwalają mu zapomnieć o nieprawości świata i pogrążyć się w innym wymiarze.
Jest laureatem wielu nagród w dziedzinie literatury: * czterokrotny laureat Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego O Twórczości Kornela Makuszyńskiego „Czytanie jest przygodą” * trzykrotny laureat Międzynarodowego Konkursu Literackiej Twórczości Dzieci i Młodzieży im. Wandy Chotomskiej * trzykrotny laureat Wojewódzkiego Konkursu Poetyckiego im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
W swoim dorobku ma tytuły laureata i wyróżnienia w wielu ogólnopolskich i łódzkich konkursach literackich i poetyckich. Głównym mentorem i pierwszym recenzentem prac Marcina jest jego mama, ale na swej drodze spotkał wielu wspaniałych ludzi, którzy czytają wersje robocze prac i udzielają wskazówek. Oni też cieszą się z jego sukcesów i czekają na więcej. Marcin w tym roku szkolnym skończy ósma klasę i wyruszy w nowe doroślejsze życie. Jest wiele obaw, ale idąc za słowami Mattiego z „Posłańca” Lois Lowry: każdy musi rozważyć własny strach, by móc iść dalej…
|