Niemalże u schyłku lat mogę śmiało powtórzyć za innymi – że życie każdego człowieka to w pewnym wymiarze ciągła podróż, z postojami, odpoczynkiem, etapami bardzo ciężkimi, w towarzystwie lub w samotności...
Św. Augustyn powiedział: Świat jest książką i ci, którzy nie podróżują – czytają tylko jedną stronę. A niektórzy mówią, że kto nie podróżuje ten prawdziwie nie żyje. Można i tak. Nie należę do „wielkich podróżników”, ale trochę świata widziałem. Początki mojej wędrówki były ciężkie, wojna a więc nawet krótkie wędrówki do pobliskiego lasku były niebezpieczne – bo po niebie wędrowały samoloty oznakowane czarnym żelaznym krzyżem, siejące spustoszenie i śmierć. Po wojnie kogóż było stać na wędrowanie, a później w PRL-u też nie było łatwo się gdzieś wyrwać. Udało mi się wyjechać do Australii, ale i tu początki nie należały do łatwych – praca, trzeba było kupić jakiś (jeżdżący!) samochód, dach nad głową; potem zadbać o wyedukowanie dzieci, niemalże wszyscy przeszli przez to... nic nowego!
Człowiek całe życie o czymś marzy i czasami te marzenia się spełniają.
Niedawno odbyliśmy z żoną 2 tygodniową wycieczkę statkiem Golden Princess, dokoła Nowej Zelandii. Mogłem na własne oczy zobaczyć kraj, o którym wcześniej czytałem wiele. Czytałem legendę, że Nowa Zelandia powstała z budulca, który pozostał Bogu po stworzeniu świata. Umieścił więc na wyspach: osnieżone góry i lodowce, rwące rzeki, piękne jeziora, złote i czarne plaże, zielone niziny, wulkany i gejzery ziejące w niebo gorącą wodą i parą.
Po dwóch i pół dniach oraz trzech nocach, za oknami były tylko woda i niebo, dotarliśmy do dolnej części południowej wyspy Nowej Zelandii, do tzw. Fiordland. Statek olbrzym wpłynął do ok. 20 km długości fiordu, na końcu którego pilot dokonał pełny obrót tak, że wszyscy pasażerowie podziwiali szczyty Południowych Alp, z połyskującymi w blasku wschodzącego słońca czapami śnieżnymi, strome zbocza pokryte soczystą zielenią i szereg wodospadów...
I tak można by wspominać oraz opisywać przepiękne widoki, wspaniałą przyrodę – niezapomniane wrażenia. W następnych siedmiu dniach odwiedziliśmy Port Chalmers,Dunedin, Akaroa, Wellington, Gisborn, Tauranga i Auckland. I znów po następnych trzech dniach na wodzie – wróciliśmy do Melbourne. O Nowej Zelandii napisano książki, pisali naukowcy, przyrodnicy i podróżnicy... Chcę się podzielić z Wami Drodzy Czytelnicy nieco innymi wrażeniami... śladami polskości.
Już pierwszego dnia miłym zaskoczeniem było, że trzy razy dziennie w samym środku statku, gdzie dokoła były kawiarenki, a na piętrach różne sklepy dawał koncerty półgodzinne duet skrzypcowy Polonia. Małżeństwo z Gdańska Ania i Michał Nikiforos, grali utwory klasyczne, melodie z filmów i do tańca... a po koncertach przy kawie prowadziliśmy przemiłe rozmowy.
Anna i Michał Nikiforos |
Też w tym samym miejscu grywał na fortepianie Janusz Bator z Lublina, a w restauracji samoobsługowej „dyrygującym” kelnerami i całą obsługą (dyr. do spraw żywienia i żywności) był też rodak Andrzej (nazwiska nie zapamiętałem), a rozpoznałem go jednego ranka, bo szedł przede mną i coś mówił do siebie po polsku – ja się odezwałem i zawarliśmy przyjaźń.
Wśród rzeszy ponad 2 tys. pasażerów poznaliśmy również szereg krajanów z Melbourne.
Największym jednak zaskoczeniem dla mnie było spotkanie z „POLSKĄ” w porcie AKAROA.
Od wczesnego ranka usłyszałem hałas, stukania, warkot silników – wyjrzałem z balkoniku, a przy naszym „olbrzymie” na wodzie uwijały się jak pszczoły łodzie ratunkowe spuszczane na wodę. Łodzie te później dowoziły pasażerów do mola w porcie AKAROA, każda zabierała po 150 osób (na statku było ponad 2000 tys. pasażerów).
W porcie czakały na nas autobusy i wyruszyliśmy na zwiedzanie misteczka i okolic. Po kilku godzinach powrót „do domu”.
Ustawiliśmy się w długiej kolejce na molo w oczekiwanie na te nasze „pszczoły” czyli łodzie wracające na statek. I tak stojąc przyglądałem się ludziom, większemu od naszego stakowi pasażerskiemu stojącemu też w oddali (pod banderą holenderską) i...
Trzem domkom- sklepom przy molo - z trójkątnymi daszkami. Nad każdym z nich powiewała jakaś flaga i tak pierwsza to była flaga nowozelandzka, druga chyba portowa, ale trzecia... dwukolorowa – czerwień i biel. W pierwszej chwili przeleciało w myślach – to chyba flaga indonezyjska, ale po chwili - nie, biały na górze, czerwony na dole... czyżby? Mojemu zaskoczeniu przyszedł z pomocą lekki wietrzyk, który rozwinął biało-czerwoną flagę z białym orzełkiem w koronie. To niemożliwe, a cóż tu robi flaga polska?... muszą tu być Rodacy.
Ilona i Jacek Pawłowscy |
Zostawiłem żonę w kolejce, a sam pobiegłem sprawdzić. Zaglądnąłem do dwóch sklepików – na pewno nie tu; ten trzeci "Blue Pearl Gallery", ale co tu robi polska flaga? - wchodzę i prosto do Pani za ladą – Pani jest Polką? I tu przez kilka minut poznałem krótką historię.
Właścicielami Galerii są Państwo Ilona i Jacek Pawłowscy, którzy osiedlili się w roku 1986 na Nowej Zelandii w Christchurch, gdzie założyli pracownię i sklep jubilerski. W roku 2010 trzęsienie ziemi zniszczyło budynek – zdążyłem obejrzeć kilka zdjęć i dowiedziałem się, że właśnie po tym wydarzeniu Państwo Pawłowscy przenieśli się do Akaroa. W tych kilku minutach dowiedziałem się też, że ta flaga polska powiewa nad Galerią z okazji małych obchodów 100 lecia odzyskania niepodległości przez Polskę – właśnie tu na molo w Akaroa.
Czyż nie piękne to? Zostałem zawołany przez żonę, bo przyszła nasza kolej do powrotu na statek. Cały czas wracając do Australii (teraz też!) żałowałem, że nasze spotkanie z wspaniałymi Rodakami (tam na krańcu świata), było takie krótkie. A w oczach mam wciąż tę flagę biało-czerwoną z orzełkiem powiewającą nad "Blue Pearl Gallery"...
Bogusław Kot
|