Marek Ravski w Marayong | Lubię niedzielne popołudnia w Marayong. Często po Mszy św. są tu koncerty, projekcje filmowe lub spotkania. Tak też było 20 stycznia: pokuśtykałam do Sali parafialnej spragniona relaksu przy kolędach i szlagierach artysty o niezwykłym głosie: Marka Ravskiego. Pan Marek owszem był, ale światła nie było. Okazało się, że na imprezie poprzedniego wieczoru wysiadły korki. Pan Marek siedział beztrosko na scenie, bimbając nogami. Nikt z nas się ani nie spieszył, ani nie zdenerwował. Póki co, pogawędzimy sobie z artystą, nich opowie jak było na PolArcie, a elektryk jak usunie awarię, to nas powiadomi.
Usadowiłam się obok dawno niewidzianej piosenkarki Tereni Tabor, która też różne opowieści z PolArtu przywiozła. Okazuje sie, że Terenia (rodem z Brisbane) wróciła do nas, do Sydney, aby jak przed laty, kontynuować karierę teraupeutki (spiritual guidance). Dla mnie jest przede wszystkim artystką o wspaniałym, ciepłym alcie. Mamy w domu m.in. płytę z kolędami, więc jej teraz opowiadam, że co roku ich słuchamy, a moja ulubiona to „Australijska kolęda”.
Posłuchaj Australijskiej Kolędy w wykonaniu Tereni Tabor
Jest już prąd, jest klimatyzacja i koncertowy klimat. Pan Marek zaczyna występ od swojej autorskiej kolędy pt. Australijskie Betlejem”, którą jak mówi napisał w przypływie natchnienia w 20 minut. Nie brak tam ani koali, ani kukabary, ani Aborygena i „tuby”. Wiem (bo kupiłam płyty!), że Pan Marek ma w repeartuarze jeszcze kilka autorskich kolęd, z których dla potrzeby Pulsu Polonii wybrałam „Idą, idą Trzej Królowie”, mało że rytmiczna i skoczna, to jeszcze o ciekawej orientalno-żydowskiej melodyce.
Posłuchaj "Australijskiego Betlejem" w wykonaniu Marka Ravskiego
Posłuchaj kolędy Ravskiego"Idą, idą trzej królowie"
Piosenkarka i terapeutka Terenia Tabor |
Marek Ravski z Mają Kędziorą i Eugeniuszem Kędziorą |
Słuchamy kolejnych piosenek, polskich szlagierów i światowych evergreenów. Jest i aria Skołuby „Ten zegar stary” z opery Moniuszki Straszny Dwór. Co za głos! Zdawałoby się, że słyszymy Bernarda Ładysza, o którym artysta nota bene trochę nam opowiada. Taki potężny głos – wyobrażam sobie – powinien być osadzony w jakimś dryblasie albo osiłku, a tu mamy niewysokiego dżentelmana, który – kto wie - może chciałby jeszcze trochę urosnąć. Wspaniale interpretuje piosenki w różnych językach, a jego twarz pełna wyrazu wręcz pokazuje, o czym śpiewa. Ma talent liryczny, ale też ma talent komiczny, potrafi zagrać jakimś jednym gestem, małym paluszkiem, spojrzeniem.
Na zakończenie zaspiewał utwór, który widownia sama sobie wybrała. Song ze słynnego hollywodzkiego musicalu „Skrzypek na dachu”. Absolutny majstersztyk. Polecamy koncerty Marka Ravskiego, który ma jeszcze wystapić na Tasmanii oraz ponownie w Melbourne.
Nam w niedzielę tak sie udalo, że mieliśmy dwa bisy. W tym pierwszym artysta walnął się w tekście, więc abyśmy nie byli poszkodowani, zafundowal nam drugiego bisa. Który utwór najbardziej utkwił mi w pamięci? Chyba nasz przedwojenny przebój „Ta ostatnia niedziela”. Wysłuchałam go z dużym wzruszeniem. Przez tyle lat nie znałam kontekstu tej piosenki. Dopiero artysta nam powiedział, że to piosenka samobójców, którzy z powodu nieszczęśliwej miłości skaczą do Wisły z Mostu Kierbedzia – ale zanim skoczą, błagają swą ukochaną, aby spotkała się jeszcze raz i spędziła z nim „tę ostatnią niedzielę”.
|
|
|
W Australii, a dokładniej na Gold Coast rolę Mostu Kierbedzia zdają się pełnić tutejsze wieżowce. Przypomina mi się tu opowieść znajomego kapłana. Otóż w 2013 roku odwiedziałam sanktuarium w Marian Valley (nieopodal Gold Coast), którego rektorem był mój znajomy z dawnych czasów , Paulin, ojciec Columba Macbeth-Green. W czasie mojej tam wizyty fr Columba był jedynym w Australii kapelanem policji w habicie. Jego praca była wyjątkowo stresująca. Miał do czynienia z tragicznymi wypadkami. Opowiadał, że młodzi ludzie z różnych stron Australii przyjeżdżali do Gold Coast, aby tu skoczyć „do nieba”. Jak mówił fr Columba, w skali miesiąca tych samobójstw było aż osiem. Istotnie, wielki to stres, nawet dla kapłana. Mówi, że nie byłby w stanie znieśc tego napięcia, gdyby nie to, że na codzień mieszkał w leśnym sanktuarium, które dawało ukojenie. Nie zdążyłam o tym opowiedzieć Panu Markowi, ale mam nadzieję, że przeczyta opowieści fr Columba:
Puls Polonii: Opowieści Ojca Columba Macbeth-Green
Ernestyna Skurjat-Kozek
|